„W kręgach streetowychbreakowych styl jest wszystkim. Jeśli się coś podbierze od kogoś innego, a świat się zorientuje, w jednej chwili można stracić cały szacunek, na który się ciężko pracowało przez lata.”

Zulu Kuki zajmuje się wieloma rzeczami. Zaczynał jako tancerz, projektuje ubrania, zajmuje się grafiką i fotografią, prowadzi własną agencję kreatywną. Sam siebie najchętniej nazywa nomadem. Co to właściwie oznacza? Jak pogodzić tyle profesji naraz? I jak uniknąć twórczych blokad? Staramy się wspólnie odpowiedzieć na te pytania w poszukiwaniu źródeł prawdziwej pasji i energii.

Sam siebie nazywasz „nomadem”. Jak byś zdefiniował to słowo? Bo raczej nie mówimy o pustynnym wędrowcu.

 

Sam zacząłem się tak określać, bo często się przeprowadzałem. Mieszkałem w kilku różnych miastach w kilku różnych częściach Polski. Na początku to wynikało z edukacji, a potem z tego, co chciałem w danym miejscu robić, i energii, która tam panowała. Ruszałem dalej, gdy możliwości twórcze się dla mnie wyczerpywały. Prowadziłem dużo spotkań dotyczących historii kultury hiphopowej i warsztatów tanecznych, więc byłem w trasie od 17. roku życia. Nauczyciele byli zdumieni, jeśli w piątki byłem w szkole. Wraz z tym, jak rozrastał się wachlarz moich zainteresowań, słowo „nomad” zaczęło się odnosić do swobodnego przechodzenia pomiędzy różnymi zajawkami i sposobami wyrażania siebie – fotografią, tańcem, projektowaniem ciuchów czy grafiką. Łatwiej mi określać siebie w ten sposób niż mówić o sobie „fotograf”. Robię sporo zdjęć, ale to tylko jedna z rzeczy, które robię. Wszystkie moje pasje i zainteresowania są równorzędne.

Taniec był pierwszy?

 

Tak, od tego wszystko się zaczęło. Teraz tańczę mniej, ale nadal do tego wracam w różnych aspektach.

 

To był twój pomysł czy np. rodziców?

 

Miałem to szczęście, że rodzice mnie nigdy do niczego nie zmuszali. To wyszło dość spontanicznie. Mój starszy brat mieszka w Szwecji. Jak byłem dzieciakiem, to do niego przyjeżdżałem na święta czy na wakacje. Gdy miałem 14 czy 15 lat, wziął mnie i naszego młodszego brata na koncert 50 Centa. Dziś niekoniecznie go słucham, ale wtedy to było dla mnie ekscytujące. W tamtych czasach w Polsce ciężko było uświadczyć artystów tego kalibru. Sam występ był OK, ale ważniejsze było to, co działo się przed nim. Zgodnie ze złotymi zasadami rapowych koncertów oczywiście była spora obsuwa. W Szwecji kultura hiphopowa była wtedy dużo bardziej rozwinięta niż w Polsce. W tłumie zaczęły się pojawiać kręgi – ludzie zaczęli spontanicznie urządzać taneczne cyphery. To wypływało z czystej energii i chęci jej uwolnienia. Bardzo mnie to wtedy zafascynowało. Wcześniej raczej nie inwestowałem za dużo czasu w aktywność fizyczną poza piłką nożną od czasu do czasu. Po powrocie postanowiłem oddać się tańcowi. Oglądaliśmy w sieci streetowe występy taneczne i po szkole próbowaliśmy na tej bazie zrobić coś samemu.

Bierzesz udział w akcji „Kto jäg nie my”. Możesz zdradzić coś więcej? Co cię do tego zmotywowało?

 

„Kto jäg nie my” to akcja kierowana do ludzi, którzy mają swoje pasje i chcą je pokazać światu. Z jednej strony można by uznać, że to powszechna zagrywka, ale w czasach nieograniczonych możliwości internetu wielu utalentowanych ludzi ma problem żeby się przebić, mimo że ich zajawki są jak najbardziej warte uwagi. Fajnie, że Jägermeister organizuje akcję, która może w tym pomóc. Dlaczego wziąłem w tym udział? Jestem największym fanem każdego, kto decyduje się poświęcić swoim pasjom życie. Sam tak zrobiłem, dlatego chciałbym, by inni też mieli szansę oddać się w stu procentach temu, co dla nich najważniejsze [więcej informacji znajdziecie tutaj – red.].

W którym momencie się zorientowałeś, że nie zamierzasz się sztywno trzymać jednej profesji?

 

Wszystko wychodziło do tańca. W czasie zawodów chciałem przedstawiać swój styl holistycznie, oprócz kroków i umiejętności wyrażać też swój charakter poprzez rodzaj ubioru, dobór butów. Wtedy najłatwiej było szukać czegoś po lumpach, dzisiaj chętniej nazywanych vintage shopami, lub przerabiać to, co było łatwo dostępne. W ten sposób zacząłem kombinować z customami. To były pierwsze kroki w stronę projektowania. Tworzenie jakiegokolwiek contentu też wiązało się z tańcem. Przez to, że cała nasza ekipa była rozbita po Polsce i widywaliśmy się w zasadzie tylko na zawodach, jedyną opcją, by móc się konfrontować w innych okolicznościach, było nagrywanie. Żeby nie były to zwykłe nagrania z sali, zaczęliśmy to przemontowywać, podkładać muzykę w bardziej złożony sposób. Ktoś robił muzę, więc uczyliśmy się, jak jej dobrze używać. Wszystko się zazębiało. Jak nie robiłem filmików dla siebie, to pomagałem innym.

Czyli sznyt DIY dominował.

 

Dokładnie. Dzisiaj DIY to nadal moja główna dewiza. Potrzebujesz mieć coś ogarnięte? Naucz się tego i to zrób.

 

Jak organizujesz sobie pracę, mając tyle różnych zainteresowań i rzeczy do ogarnięcia?

 

Staram się mieć to wszystko dobrze zorganizowane. Przez dużą ilość obowiązków i zajawek mam dość ograniczony tzw. czas wolny. Najważniejszą kwestią jest to, że muszą być w zgodzie ze mną. Nie przyjmuję projektów, których zwyczajnie nie czuję. Gdy coś mi nie odpowiada, to po prostu rezygnuję. Mimo wielu miłych gratyfikacji. Czas muszę rozkładać pomiędzy prywatne przedsięwzięcia oraz pracę z zespołem, ponieważ prowadzę też agencję kreatywną.

Coś ci doskwiera w tym trybie życia?

 

Brak czasu. Czuję, że mam go za mało, by móc zrealizować wszystkie pomysły. Zajmuję się wymyślaniem konceptów. Jak nie posiadam danych umiejętności, to szukam kogoś, kto pomoże mi zrealizować to, co sobie wymyśliłem. To mnie odciąża często, ale nadal mam za mało czasu na wszystko.

 

Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z blokadą kreatywną?

 

W takich sytuacjach staram się nie działać pod presją. Oczywiście harmonogramy są ważne, ale jeśli mogę znaleźć chwilę na oddech od danego projektu i móc potem wrócić z inną perspektywą, korzystam z tej możliwości. To moim zdaniem najlepsze rozwiązanie, by myśleć trzeźwo. Odcięcie się od telefonu, social mediów i innych bodźców także pomaga. Niektóre pomysły potrafią też wpaść w momentach, w których ich nie szukasz. Jesteś na zakupach i nagle coś ci się skojarzy w sposób, który możesz dopasować do danego projektu. Nawet jeśli nie myślałeś o nim w danej chwili.

Internet potrafi być zawalidrogą.

 

Działa w dwie strony. Daje nieograniczone możliwości, ale one równocześnie powodują, że łatwo podążyć drogą, która niewiele daje, i zwyczajnie stracić dużo czasu. Łatwo też nieświadomie się czymś zainspirować i w efekcie podebrać coś, co widzieliśmy właśnie w necie. Trzeba się z tym liczyć, jeśli chce się pracować nad własnym, unikatowym stylem. Jeśli chcę robić foty, to nie obserwuję w sieci żadnych fotografów poza znajomymi. Tak postępowałem z tańcem. Nie oglądałem rejestracji bitew tanecznych, by przypadkiem nie kraść czyjegoś stylu. W kręgach streetowych i breakowych styl jest wszystkim. Jeśli się coś podbierze od kogoś innego, a świat się zorientuje, w jednej chwili można stracić cały szacunek, na który się ciężko pracowało przez lata.

Masz poczucie, że musisz ciągle zmieniać otoczenie?

 

Zdecydowanie. Nie narzucam sobie tego na siłę, ale wiem, że bardzo mi to pomaga. Zmiana lokalizacji ma zwykle dla mnie tylko pozytywne efekty.

 

Jest jakiś uniwersalny aspekt miast, w których przebywasz, który cię kręci?

 

To bardzo indywidualne. Każde miasto rządzi się innym rytmem. Lubię Warszawę, choć nie jestem w niej zakochany. Większym uczuciem darzę np. Trójmiasto – ma dużo industrialnych przestrzeni, których brakuje mi w Warszawie. Kiedy wyjeżdżam do ulubionych miast na świecie, to nie szukam tam tego, co mam w miejscu zamieszkania. Każde miasto oddziałuje inaczej. Najwięcej energii daje mi Tokio. Właśnie dlatego, że mogę tam znaleźć coś zupełnie innego od tego, co mam w Londynie, Gdańsku czy Sztokholmie.

WIĘCEJ