Czy można być zupełnie pozbawionym właściwości?

Kenny G to interesująca postać. Czy może inaczej: to, jak bardzo jest nieinteresujący, jest wybitnie ciekawe. Ikona smooth jazzu w swoim szczytowym okresie była uznawana za zagrożenie dla całej muzyki, szczególnie jazzu. Uważano, że łamie tradycję, że jest kulturowym pasożytem, że w jakiś sposób unicestwi ten szlachetny gatunek. Poświęcono mu nawet niezbyt przychylny odcinek serialu South Park, gdzie wyszydzono jego umiejętność długiego trzymania jednego dźwięku – srajton wywoływał niekontrolowane wypuszczenie kału. To wszystko było oczywiście przesadą (no, może poza kreskówką), a za wystarczający dowód niech świadczy to, że Kenny G dzisiaj nie ma praktycznie żadnego znaczenia na scenie muzycznej. Owszem, wypełnia stadiony i hale, również w Polsce, ale jego publiczność zupełnie nie odzwierciedla wszystkich odcieni demograficznego wachlarza, czym mógł się pochwalić na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Kiedy spojrzymy na streamingowe parametry, są wciąż dość wysokie, ale nieporównywalne z imponującą liczbą 75 milionów sprzedanych płyt w innej epoce. Kulturalna panika, jaką wokół muzyka rozpętali puryści i gatekeeperzy jazzu, okazała się pustym ćwiczeniem, co jest raczej typowym efektem takich akcji.

Listening to Kenny G to jeden z najlepszych dokumentów zeszłego roku. Nakręciła go Penny Lane, reżyserka m.in. Ave Satan?, rewelacyjnego portretu współczesnych amerykańskich satanistów. Zarówno muzyka, jak i artystyczna persona Kenny’ego G, są programowo nudne, pozbawione jakichkolwiek definiujących właściwości. Muzyk od zawsze robi, co tylko może, żeby nie wywoływać żadnych kontrowersji. Trudno powiedzieć, że uczłowiecza swój wizerunek, bo człowieczeństwo oznacza prawo do błędu, zdolność porażki, okazjonalną konfrontację z innymi, różniącymi się od nas na wielu poziomach ludźmi. Kenny G nie może sobie pozwolić na żadną z tych rzeczy, ba, mimo, że jego muzyka towarzyszyła tak wielu osobom przy chwilach miłosnego uniesienia, deklaruje, że nie jest romantyczny. Nie wiem, kogo wyalienowałoby bycie romantycznym, ale najwyraźniej artysta woli nie ryzykować. Księgowy z wykształcenia, chce być absolutnie najlepszy we wszystkim, łącznie z rodzicielstwem. Kiedy dowiedziałem się, że będę ojcem, kupiłem wszystkie dostępne książki na ten temat i stałem się najlepszym tatą świata! – rzuca z rozanielonym uśmiechem. Nie widzimy żadnej sceny z dziećmi muzyka, co jest naprawdę w porządku, nie każdy musi eksploatować prywatność swoich pociech na potrzeby showbiznesu. Ale nie sposób nie zauważyć w tym kolejnego elementu strategii – wszystko u Kenny’ego G, od muzyki, po prezentowanie prywatnego życia, musi być bezbarwne, sanitarne do granic możliwości. Ba, nawet jazzowe gorące głowy po latach dochodzą do wniosku, że artysta jest nieszkodliwym punkcikiem na ogromnym radarze muzyki i w zasadzie ta cała histeria sprzed lat była zupełnie niepotrzebna. Penny Lane miała trudne zadanie, żeby zrobić z tego wszystkiego ciekawy film, ale jakimś cudem jej się to udało. 

Dlaczego przypominam dokumencie sobie i wam? Bo Kenny G co jakiś czas wypływa na powierzchnię, ostatnio dogrywając się do nowego singla Imperial Triumphant, jednego z najciekawszych metalowych zespołów naszej epoki. Jazzmani przepoczwarzeni w black metalowców skorzystali z saksofonisty zarówno jako żywego mema w teledysku, jak i znakomitego kontrapunktu do swojej awangardowej magmy na samym nagraniu. Wyszło doskonale, pod względem muzycznym i wizualnym. Tu trzeba podkreślić, że Kenny G odnalazł się w nowej epoce nie jako król muzyki, ale jako żywy mem. Memosfera już dawno została przyswojona przez mainstream, w złagodzonej wersji przeniknęła do reklam, wieczornych talk-showów i innych emanacji dominującego porządku medialnego. Zresztą jak kiedyś smooth jazz, wydestylowany z miejscami trudnego, a na pewno dość konfrontacyjnego jazzu. W świecie, który pozornie stawia na oryginalność i wyrazistość, bycie absolutnie neutralnym to wciąż potężna broń. Kenny G nie boi się jej używać. Z powodzeniem!

WIĘCEJ