W poszukiwaniu korzeni, które pomogą zmierzyć się z przyszłością.

W poszukiwaniach nowych tożsamości, budowanych w opozycji wobec kultury hustlerki i globalnych ludzi sukcesu, coraz więcej osób zwraca się w kierunku przeszłości i lokalności. Bynajmniej nie z perspektywy sarmacko-powstańczo-martyrologicznej, bo na tym polu mamy aż za dużo doświadczenia. Zresztą, wychodząc ze ścieżki rodzimej edukacji, trudno o inną perspektywę. Nacisk na działania wojenne jest dojmujący i dołujący. Jak słusznie zauważa Agnieszka Jankowiak-Maik, autorka książki Historia której nie było: przykładów, jak działać na rzecz kraju i nie umierać, jest w podręczniku znacznie mniej niż przykładów śmierci. To jedna noga problematycznego chochoła polskiej rozmowy o historii, druga to rozumienie historii Polski jako historii wąskiej grupy. Warto powtórzyć raz jeszcze, że dla wielu naszych historyków dzieje Polski były właściwie wyłącznie dziejami elit. „Lud” jako osobny przedmiot historii zaczęto zauważać dopiero w drugiej połowie XIX wieku i często służył on tylko pokazaniu wielkości szlachty – zauważa Adam Leszczyński w kapitalnej Ludowej Historii Polski. Tymczasem to nie jest tak, że wielkie jednostki, czy wąskie grupy decydują o kształcie rzeczywistości, a reszta jest co najwyżej tłem i trybikami w maszynie. To, w jaki sposób opowiadamy o swoich dziejach i korzeniach, znacząco wpływa na to, jak postrzegamy rzeczywistość. Jeśli karmimy się bajeczkami o wielkich postaciach, a historię widzimy jako zbiór zwrotnych punktów skropionych krwią, pozbawiamy głosu znaczącą część społeczeństwa, a bieg dziejów jest dla nas powierzchownym konstruktem, który łatwo przywłaszczyć i przykroić do różnych potrzeb. Na czym korzystają ekstremalne, autorytarne siły polityczne. W takich warunkach rozmowa o procesach historycznych i społecznych – możliwa w zasadzie już od podstawówki – przestaje być dialogiem, a jest wyliczanką, dodatkowo podporządkowaną propagandowym celom tych, którzy aktualnie są u władzy. To również tworzy mity oddalające nas od wizji równościowego społeczeństwa. Wszystko, co kojarzy się ze społecznymi dołami, staje się w najlepszym przypadku nieistotne bądź nieistniejące, a w najgorszym po prostu pogardzane. Historia Polski, w której panowie szlachcice dogadują się, albo walczą z innymi panami szlachcicami, to historia nieprawdziwa. Kultura Polski, widziana wyłącznie jako dorobek elit, jest kulturą zafałszowaną. 

Dlatego dzisiaj jest tak wielki problem z ludowością. Czym właściwie jest, czy jest możliwa jakaś współczesna perspektywa na jej istnienie, poza cepeliowymi przebierankami pod turystów i akademicką etnografią? Leszczyński, który mam nadzieję wybaczy ten ogromny skrót myślowy, podsuwa, że lud to dolnych 90% społeczeństwa. Oczywiście, robi to w kontekście pisania historii, ale to całkiem uczciwe postawienie sprawy. Rozumienie ludowości jako tradycyjnych strojów, zwyczajów i kulturowych nawyków danego regionu, jest oczywiście jak najbardziej uprawnione. Co więcej, warte podtrzymywania i dokumentowania. Ale nie daje nam możliwości ruszenia z tym konceptem w stronę przyszłości. Dopiero włączenie nowoczesnych – a na gruncie artystycznym nawet ponowoczesnych/postmodernistycznych – praktyk w namysł nad ludowością może być dobrym punktem wyjścia. A przykładów nie brakuje, nie tylko na gruncie muzyki, ale także mody, czy socjologii. Jan Sowa w Fantomowym ciele króla zaczął trend, w który znakomicie wpisuje się właśnie Leszczyński, Kacper Pobłocki ze swoim Chamstwem, czy Upiór Łukasza Kozaka. Wiele z tych prób sięga po struktury długiego trwania, metodologię opracowaną przez Fernanda Braudela, która każe patrzeć na historię i procesy społeczne w bardzo szerokiej perspektywie czasowej. Kiedy zastosujemy ją choćby do organizacji pracy, o wiele łatwej nam nawiązać nić połączenia z czasami pańszczyzny i zrozumieć, jak tamto podejście wciąż odciska piętno na współczesności. Zbyt łatwo część intelektualnych elit łyknęła tezy o końcu historii, zbyt łatwo odrzucano perspektywy, które przeciwstawiały się neoliberalnym mitom o kowalach swojego losu. Neoliberalizm całkiem skutecznie wymazał myślenie o wspólnocie, dokładając szkodliwe mity o osobistej odpowiedzialności. To wszystko służy oczywiście konkretnym interesom. Opowieści o wyzysku sprzed lat – niezależnie, czy mówimy o pańszczyźnie, czy o warunkach w fabrykach rewolucji przemysłowej – są o wiele bardziej niebezpieczne dla statusu quo, niż idealizowanie socjopatycznych miliarderów, którzy prędzej polecą na Marsa, niż zaczną godnie płacić za pracę i uiszczać uczciwe podatki. Potęga ludowości leży właśnie we wspólnocie, co w kontekście największych wyzwań przyszłości, przede wszystkim katastrofy klimatycznej, jest kluczowe. 

Niestety, elitarny charakter rozmowy o kulturze zawodził pod tym względem wielokrotnie. Pogardliwy dyskurs o disco polo narobił więcej szkody, niż pożytku, alienując ogromne obszary społeczeństwa. Zamiast zrozumieć naturę popularności disco polo i jego miejsce w zbiorowym imaginarium, mainstreamowe media i autorytety wręcz prześcigały się w festiwalu śmieszków i ostrych ocen. Czy tego chcemy, czy nie, disco polo jest najbardziej ludową muzyką naszych czasów. Mogłoby stać się inaczej, gdyby tylko myślenie o procesach kulturalnych i społecznych pośród opiniotwórczych elit było bardziej ludowe, a więc bardziej demokratyczne i egalitarne. Tymczasem tradycje muzyczne różnych regionów Polski były spychane coraz bardziej do obszarów etnografii, względnie pojawiały się na największych scenach w rozwodnionej formie Golców, Zakopower, czy Brathanków. Inna sprawa, że PRL zrobił swoje, jeśli chodzi o zobrzydzenie folkloru i ludowości w społecznej optyce. Sfabrykowana cepelia, którą można było zobaczyć choćby na znakomitej wystawie Polska kraj – folkloru? w Zachęcie, chłopsko-robotnicza propaganda przy wielu antyspołecznych aspektach reżimu – nic dziwnego, że po 1989 roku kosmopolityczna, skrajnie zindywidualizowana narracja, odbita z Zachodu, przyjęła się tak dobrze. Na gruncie artystycznym od wielu lat trwa próba przedefiniowania ludowości, czy może zaktualizowania jej do formy adekwatnej do współczesności. Czy mówimy o Żywiźnie, czy o Kapeli ze Wsi Warszawa, czy o Bastardzie – cały czas pojawiają się projekty, które nawiązują dialog z tradycją, nie tracąc gruntu współczesności. Nie wspominając o bardziej radykalnych podejściach, które eksplorują pogańskie, czy bardziej dzikie wątki polskiej ludowości, jak Mala Herba, czy moje skromne próby przeniesienia wiejskiej potańcówki na grunt klubowy pod szyldem Naphta. Po ogromny zasób ludowych inspiracji sięga też moda. Kolekcje Tomasza Armady, Mikołaja Żurka, czy Dominiki Ciemięgi czerpią z różnych oblicz rodzimych tradycji, również takich, jak kościelne uroczystości. Katolicyzm jest siłą, która splotła się z ludowością bezpowrotnie, ale pod tym rzymskim uściskiem bardzo łatwo dostrzec przedchrześcijańskie echa zwyczajów i obrzędów. Przy czym warto też podkreślić, że to, jak rozumiemy dawne tradycje, może być wynikiem sprytnych mistyfikacji, czy konkretnych manipulacji i ingerencji. W podejściu do źródeł zawsze warto kierować się zdrowym sceptycyzmem i mieć świadomość, że na kształt uwiecznienia danej kultury wpływa nie tylko lokalna ludność, ale też ci, którzy chcą pokazać ją na zewnątrz. Co stało się choćby z kulturą Podhala, przykrojoną pod potrzeby chłopomańskich modernistów z Krakowa i Warszawy.    

Jestem strasznym mieszczuchem, więc to może być moje wesołe bajdurzenie – zastrzega Michał Wieczorek, który od lat zajmuje się muzyką ludową, nie tylko polską, kiedy pytam go o to, jak rozumie ludowość. Ludowość jest dla mnie przywiązaniem. Do miejsca, do tradycji. Jest szacunkiem do nich, ale i zrozumieniem, że świat nie stoi w miejscu, że się zmienia. To fatalistyczna duchowość, ale nie jakieś demony i wiedźmy tańczące po polu. Ludowość jest często takim oglądem na świat, przez który widać i słychać więcej. To poczucie przynależności do większej całości, ale bez zbytniego romantyzowania. Chyba najlepiej moje rozumienie współczesnej ludowości wytłumaczyć za pomocą dwóch płyt – „Zaświeć niesiącku” Żywizny i „Hejnałów” WCIAS. To muzyka, która nie udaje, że mamy ciągle XIX wiek, niebojąca się wejść w alians z nowoczesnością, ale twardo trzymająca się swoich korzeni. Takie rozumienie ludowości jest coraz powszechniejsze, a jego potrzebę dostrzegają też ośrodki skupione na bardziej tradycyjnych formach kultury. Kiedy brałem udział w konkursie Nowa Tradycja, organizowanym przez Polskie Radio, wiedziałem, że czeka mnie ciężka przeprawa. Po akustycznych i półakustycznych zespołach, wjechałem z bitami, folkowymi samplami i potężnym basem. Część publiczności i krytyki – być może słusznie – widziała w tym zupełne nieporozumienie i zbrodnię na decorum. Ale inni, w tym ludzie z Radiowego Centrum Kultury Ludowej, przyjęli moją propozycję z entuzjazmem, mówiąc, że tego też potrzeba. Przez to rozumieli mariaż między tradycyjnymi dźwiękami, naładowanymi melancholijnym, uniwersalnym doświadczeniem ludzi spoza elity, a nowoczesnością ucieleśnioną w technologii. Kiedy patrzę na to, co robią takie artystki, jak Mala Herba, czy Slasia, wiem, że nie jestem odosobniony w eksplorowaniu tego pola. Poza publikacjami, które wymieniłem wcześniej, młodzi akademicy i akademiczki również próbują innego podejścia do ludowości, o czym zaświadczą choćby takie inicjatywy, jak interdyscyplinarna konferencja naukowa Ludowe źródła kultury. Myślimy o pewnym zwrocie w traktowaniu i rozumieniu „ludu”, nie odnosimy się jedynie do kategorii XIX- i XX-wiecznych, ale do współczesności – jak mówił jeden z organizatorów w radiowej Dwójce, która jest ważnym elementem obiegu współczesnej kultury ludowej. I właśnie ten nacisk na wspólnotę, na egalitarną opowieść o ludzkim doświadczeniu, może poprowadzić nas do lepszej przyszłości. Przyszłości, w której lud obroni swoją historię i egzystencję przed lewiatanem turbokapitalizmu, który wspólnotę chce rozerwać, spakować do małych pudełek i wysłać do półniewolniczego kieratu.

WIĘCEJ