Niedawno wyczytałem coś tak absurdalnego na swój temat, że mimo pewnej odporności na głupotę trolli czy innych nienawistników, to mnie zdumiało. Kompletny absurd. Zacząłem się śmiać. Nie mam nigdzie na tej ściance zaczepu, żeby zrozumieć, skąd komuś coś takiego do głowy przychodzi. To jest mniej więcej tej kategorii zdumienie, które przeżyłem parę lat temu, kiedy gość próbował mi wmówić, że pamięta, jak w stanie wojennym prowadziłem wiadomości telewizyjne w mundurze wojskowym.

Świat podbija ostanio zwrot „OK boomer”. Wojciech Mann, rocznik 48’ technicznie rzecz biorąc sam jest boomerem, ale nie tylko przed rozmową z Poptown tego terminu nie znał, ale też trudno by go za boomera uznać. Właściciel najbardziej charakterystycznego głosu w branży ma niewiele wspólnego z wąsatym wujem, opowiadającym „jak to kiedyś było”. On nie przestaje być na czasie, nie tylko muzycznie – choć muzyka to od lat jego miłość.

Ta miłość do muzyki to nie przypadek, bo – żeby zabłysnąć sucharem! – Wojciech Mann to prawdziwy człowiek orkiestra. Aktor, lektor, autor tekstów piosenek, założyciel agencji promocji, w ciągu kilku dekad prowadził rozliczne audycje telewizyjne i radiowe. Ikoniczny dziennikarz i satyryk, podbija serca kolejnych pokoleń ironicznym humorem i trzeźwym osądem rzeczywistości. Niedawno po ponad pięćdziesięciu latach rozstał się z Programem III Polskiego Radia i rozpoczął karierę w mediach społecznościowych. Oporny na mody i trendy, nawet tam konsekwentnie i bezpardonowo jest sobą.

O filozofii życia, hedonizmie, trendach i Bobie Dylanie z Influencerem Marca porozmawiała Anna Tatarska. Spotkanie odbyło się, oczywiście, w sposób bezpieczny – zdalnie.

ŻYCIE: INSTRUKCJA OBSŁUGI

Kiedy pada pytanie o filozofię życia, zawsze kusi, żeby wygłosić tu parę wzniosłych zdań. Receptur na życie i tak dalej. Pułapka! Ja akurat swoją formułę na życie zmałpowałem. Od kogo? Od Boba Dylana. Nie najgorszy trop. W jednej ze swoich piosenek [chodzi o „Its Alright, Ma (Im Only Bleeding)”] umieścił on taki wers, jeśli dobrze cytuję z pamięci, he not busy being born, is busy dying. To można interpretować na różne sposoby, ja przyjąłem wersję, że ten, kto nie zajmuje się bezustannym odradzaniem siebie, właściwie cały czas umiera. Jakkolwiek to będziemy wdrażać czy rozumieć, mnie to szalenie pomagało. Każdy bezruch wydawał mi się zamieraniem. A jeśli nawet wprawiałem w jakieś poruszenie choćby tylko moją głowę, myślenie, wymyślałem rzeczy, nawet niemające szans na realizację, to pozwalało jakimś płynom w moim organizmie raźniej go odżywiać.

Nigdy nie chciałem być osobą, która ma w nosie zmiany. Która robi tylko swoje, bo uwierzyła, że to posłannictwo, a ona jest najważniejsza na świecie. Natomiast gdzieś tak w połowie mojego czasu odkryłem w sobie upór. Niechęć do płynięcia z nurtem. Jeżeli coś sobie obmyśliłem, poczułem, że się w tej kwestii zgadzam sam ze sobą, to się tego trzymałem. I nagle się okazuje, że taki opór przed uleganiem kolejnym fazom, modom, trendom stawia mnie ponad czasem. To może mieć bardzo pejoratywną wymowę również, ale ja tam jestem zadowolony.

Ironia ułatwia przede wszystkim obsługę siebie samego. Jak człowiek zacznie się traktować śmiertelnie poważnie, to jest już droga ku zatraceniu. Próba odnalezienia śmiechu i rozładowania jakiegoś napięcia – nie kretyńska i samobójcza, ale taka zdejmująca chociażby dwadzieścia dekagramów ciężaru z duszy – jest jak rodzaj lekarstwa.

…znowu wraca Dylan. Narodzić się – to brzmi być może ironicznie u starca w moim wieku. Ale tak długo, jak chodzę o własnych siłach, coś tam jeszcze mogę wymyślać. Najgorzej byłoby, gdybyśmy usiedli i lamentowali nad tym, jakie to nieszczęścia już nas spotkały, a jakie jeszcze przed nami. Nie jestem kretynem optymistą, który się śmieje nawet, jak mu obcinają nogę. Ale tak długo, jak funkcjonujemy my i nasi bliscy, to damy jakoś radę.

OK, BOOMER

Dostaję drgawek, gdy jako boomer widzę innych boomerów, którzy są głupsi. To ma nawet pewnego rodzaju wytłumaczenie cywilizacyjne. Gdzieś przeczytałem jakiś fragment opracowania na temat instynktów pewnych społeczności. Gość, który to napisał, fantastycznie zdiagnozował tę naszą wschodnioeuropejskość, na przykładzie zachowania się w grupie. Otóż w takiej na przykład kolejce na przystanku Anglicy utrzymują dystans. Natomiast wschodni Europejczycy uwielbiają się na siebie kłaść. To wynika z poziomu cywilizacyjnego zaawansowania. To jest taki rodzaj poczucia bezpieczeństwa: jak się oprę o dwie osoby stojące w kolejce, to mnie może mniejsza krzywda spotka. A tamci są pewniejsi swego, nie muszą się wieszać na innych. To brzmi niesłychanie pretensjonalnie, ale działa. Polscy boomerzy w kolejce czują się niepewnie.

Przerobiliśmy już jako naród takie rundy treningowe: puste półki, godzina policyjna. W polskiej tradycji, a może w polskich genach, jest jakiś taki pieprzony bezpiecznik, który odpala się w czasie niebezpieczeństwa. Zaczynamy być odważniejsi, mądrzejsi, bardziej zdyscyplinowani, mniej warczący na siebie. Ja nie mam pojęcia, bo nie jestem socjologiem ani naukowcem, czy takie coś występuje w innych narodach. Ale przeżyłem czas i komuny, i Solidarności, tego niesamowitego poczucia wspólnego celu. Mamy gdzieś w całym bałaganie polskim, w tym awanturnictwie, w tym szarpaniu się o jakieś mało ważne kwestie, taki moment, kiedy przekraczamy jakąś ważną linię. Wychodzi na to, że fajnie jest temu drugiemu pomóc.

Z UKOSA

To jest mój pewnego rodzaju sukces, że mogę powiedzieć: „mam to w dupie”. Jak zaczynałem w radiu, to miałem swoich idoli. Byłem zafascynowany zagranicznymi disc jockeyami, na przykład Radia Luksemburg, którzy z kolei kopiowali amerykańskich DJ-ów. Zasuwali jak karabiny maszynowe, przyciągając uwagę samą techniką mówienia, dynamiką. Kiedy ja zacząłem w radiu ich naśladować, poszło marnie. Cały mój charakter daleki jest od takiego właśnie błyskawicznego zasuwania. W którymś momencie dotarło do mnie: „Kurczę, jeśli to się przyjmie, to ja przez całe zawodowe życie będę musiał udawać tego gościa, którym nie jestem”. „No to zrobię próbę”, pomyślałem, „i postaram się być sobą”. Z tym moim flegmatycznym podejściem, dość wyważonym, niechamskim wypowiadaniem swoich myśli. I nagle się okazało, że choć dookoła wszyscy udawali disc jockeyów, to ten mój kontrastujący sposób został przyjęty jako prawdziwy. Dzięki temu bardzo prędko się nauczyłem, że jeżeli mówię coś, co naprawdę we mnie jest, to nawet jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to wierzy, że ja tak myślę.

Od kiedy pamiętam, umiałem znajdować przyjemność w różnych miejscach. Kiedy szedłem sam do kina, koledzy w liceum robili wielkie oczy: „Co ty, głupi jesteś? Do kina to się idzie z dziewczyną albo z kumplami, a potem na piwo!”. Ja oczywiście doceniałem tę wersję, ale nic nie miałem przeciwko temu, że robię coś sam. Przyjemności to jest taka perwersja pewna. Nie ukrywam, że mam tendencje do hedonizmu. Ale nic zdrożnego, tylko takie rzeczy, które nie będą obciążały otoczenia. Choć czasami granica się zaciera. Na przykład: uwielbiam słuchać muzyki. Ale przychodzi moment, że chciałbym się tym podzielić. Teraz sam sobie odebrałem w pewnym sensie radio, to może będę męczył rodzinę? Będę takim natrętem, który będzie łaził za nimi, z ich osobnymi sprawami i pasjami, i nudził: „Zobaczcie, jaki fajny kawałek!”.

Bardzo cenię, jeśli ktoś się potrafi dopasować, dokonać w swojej ścieżce zmian. Jak robi to inteligentnie, to świadczy o tym, że jest wrażliwy na otoczenie, na to, co się dzieje. Natomiast ja pozwoliłem sobie sam przyznać prawo do takiego lekkiego, nazwijmy to, usztywnienia. Lubię myśleć, że dla moich słuchaczy mój punkt widzenia może być interesujący. Mogą go poznać, a potem sobie rozważyć, czy wezmą ode mnie jakąś część tego, czy odrzucą. Ale przynajmniej będą mieli szansę zestawienia dwóch poglądów, odbycia dyskusji.

Nie jestem fanem tego, co się obecnie w niektórych mediach dzieje, czyli jedzenia sobie z dzióbków i powtarzania tych samych schematów. Jeśli już stawia się na konfrontację, to obserwuję przewagę chęci zrobienia widowiska nad chęcią uzyskania sensownej odpowiedzi. Taka walka kogutów: nieważne, co kto myśli, ważne, żeby pióra latały.

ONLINEMANN

Mam nieprawdopodobny sentyment do Trójki, do radia. W końcu większość życia przeżyłem albo tam, albo obok tego medium. Ale nie chciałem wchodzić w to jak taki bezbronny niemowlak. Miałem posmakowane inne ścieżki, żeby w razie czego nie czuć odcięcia pępowiny, zagubienia, przerażenia. Robiłem w życiu różne rzeczy po to, żeby nie popaść w jednorodną zależność od jednego adresu. To byłaby pewnego rodzaju niewola. Toksyczna miłość.

Kiedy zaczynałem, jedyną formą kontaktu na linii dziennikarz–odbiorca był telefon. Mało tego, filtrowany przez osobę odbierającą. Jak ktoś chciał mi nawrzucać, najprawdopodobniej tego mi nie przekazywano. Dziś nawet tradycyjne media nie dają takiego parasola ochronnego. Są natychmiastowe reakcje w postaci komentarzy online, SMS-ów, maili. Teraz, w sieci szczególnie, cała ta negatywna fala się leje szerokim strumieniem. Jak człowiek chce zachować trochę zdrowego rozsądku i równowagi, nie może tego przyjmować jako koparką wrzucanego do organizmu. Można oszaleć. Rozpiętość od uwielbienia do nienawiści widać w każdym kącie internetu.

Co mnie w tym internetowym szaleństwie pociesza? Niedawno wyczytałem coś tak absurdalnego na swój temat, że mimo pewnej odporności na głupotę trolli czy innych nienawistników to mnie zdumiało. Jakiś gość chyba – nie wiem, jaka mogła być płeć tej osoby – napisał coś takiego: „Panie Mann, niech pan nie udaje takiego wielkiego melomana. Lepiej się przyznać, ile pan wziął kasy za lansowanie pewnych piosenek w mediach…” – teraz uwaga, clou programu – „…oraz dlaczego złamał pan karierę Czesława Niemena”. Nie wierzyłem, że ja te litery naprawdę czytam i rozumiem. Ten człowiek mógłby równie dobrze zapytać, dlaczego zburzyłem Pałac Kultury! Kompletny absurd. Albo on był pod wpływem bardzo silnych emocji, być może chemicznych, albo jest kompletnym debilem. W końcu zacząłem się bardzo śmiać. Nie mam nigdzie na tej ściance zaczepu, żeby zrozumieć, skąd komuś coś takiego do głowy przychodzi. To jest mniej więcej tej kategorii zdumienie, które przeżyłem parę lat temu, kiedy gość próbował mi wmówić, że on pamięta, jak w stanie wojennym prowadziłem wiadomości telewizyjne w mundurze wojskowym. Podziwiałem go, bo coś takiego wykombinować – to nie jest tuzinkowy sposób myślenia.

Czy mógłbym zrobić z hejtu coś zabawnego, jakoś go zagospodarować? Pewnie bym mógł, tylko to może być paliwo dla tych hejterów, żeby jeszcze bardziej się rozbujać. To już nie chodzi o mnie. Przywykłem do wpisów dotyczących mojego wyglądu, wieku, domniemanego rodowodu. To jest dla mnie pewnego rodzaju rynsztok-normalka. Chodzi o to, żeby innym ludziom nie narobić krzywdy.

WIĘCEJ