Wiedźma z brzozowego lasu, magiczny miecz i koleś z ośmiopakiem.
Kiedy film Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii pojawił się na ekranach kin, Robert Eggers z miejsca został okrzyknięty najbardziej ekscytującym twórcą młodego pokolenia. Zresztą słusznie, bo jego debiutancki film zupełnie odświeżył standardowe horrorowe tropy (opętanie, czarownice, diabeł) przez osadzenie w epoce i sięgnięcie po atawistyczne źródła ludzkiego strachu. Razem z Arim Asterem (Hereditary, Midsommar) udowodnił, że horror jest gatunkiem, w którym wciąż można powiedzieć coś nowego, a przede wszystkim – zrobić to w innowacyjny sposób. Debiut Eggersa był głębokim, wstrząsającym filmem. Podobnie następca Czarownicy, Lighthouse, czyli studium szaleństwa męskiej samotności. Techniczny i aktorski majstersztyk, swoje najmocniejsze strony po raz kolejny zawarł w przywiązaniu do historycznych detali. Chociaż nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia jak Czarownica, był bardzo nowatorskim filmem. Wiking, najnowszy film reżysera, miał poprzeczkę ustawioną wyjątkowo wysoko. Trailer nakarmił mnie niepokojem, bo był zaskakująco blockbusterowy, unikalność wizualnego języka reżysera była w nim wygładzona. Sam temat również wydawał się niezbyt porywający: wikingowie pojawiali się już w tak wielu różnych formach w kulturze popularnej, że naprawdę nie wiem, co można by powiedzieć nowego czy innego. A jednak, chociaż to raczej najsłabszy z potężnej trójki Eggersa, Wiking jest fenomenalnym spektaklem i subwersją wielu fabularnych tropów, po które sięga. To również kolejny interesujący filmowy wkład w nowoczesną dyskusję o mitologiach, zaraz po trochę niedocenianym Zielonym rycerzu z zeszłego roku.
Kiedy poznajemy główną oś fabularną filmu – zemstę księcia Almetha (Alexander Skarsgård; doceniam fakt, że wcześniej grał wampira Erica Northmana w kultowym serialu True Blood, a dzisiaj widzimy go w filmie Northman) na zabójcy jego ojca wujku Fjölnirze – nietrudno o wypuszczenie cichego jęku zawodu. To znowu Hamlet i setki, jeśli nie tysiące podobnych opowieści o toksycznej męskiej wendetcie za krew i honor rodu prawowitej władzy. Jasne, to realizacja zgodna z Gesta Danorum (średniowieczna kronika duńskich dziejów, która zainspirowała film oraz szekspirowski dramat), ale gdzieś brakowało mi świeżości, jaką niosły ze sobą poprzednie tytuły reżysera. Oczywiście tym razem historia została przybrana w efektowne szaty brutalności i okadzona rytuałami i wierzeniami dawnych ludów Północy i Rusi. Unikalne oko Eggersa, zupełnie wygaszone w generycznym trailerze, znowu dostarcza niesamowitych wizualnych uniesień. Postaci wyłaniające się z ciemności, panoramy na granicy jawy i snu, kinetyczna i brutalna przemoc, kolorystyczne wyczucie – to wszystko i więcej sprawia, że warto wybrać się do kina dla pełnego doświadczenia, podbitego mocną ścieżką dźwiękową. Dopiero w pewnym kluczowym momencie – nie będę spojlował za dużo – kiedy Almeth po latach spotyka się z matką, królową Gudrún (Nicole Kidman), coś klika. Eggers po raz kolejny bierze się za męskie szaleństwo, destrukcyjną obsesję, która pochłania wszystko, co jest wokół. Finał, rozgrywający się na jeziorze ognia, tylko potwierdził to odczytanie. Władza, honor, krew rodu – to wszystko jest tylko pretekstem do tego, żeby koło przemocy toczyło się cały czas i miażdżyło każdego, kto stanie na jego drodze. Pozornie to opowieść o dzielnym Almecie i honorowej zemście, podszyta romansem z rusińską wiedźmą Olgą z Brzozowego Lasu (Anya Taylor-Joy). Ale honor i odwaga są tu katalizatorem katastrofy, siłą chaosu, który niszczy stabilność społeczności wygnanej ze struktur władzy. Fjölnir poznał smak porażki i jałowość ambicji, zbudował swój świat na nowo. Almeth, opętany żądzą zemsty, wyszkolony w bestialskim oddziale berserków – wojowników, którzy pod wpływem psychodelicznych wywarów zmieniają się w wilki, nie miał okazji do zdobycia sensownej perspektywy oceny wydarzeń. Olga, straumatyzowana wzięciem w niewolę i wykorzenieniem z własnej ziemi, tylko ten ogień podsyca. Eggers pokazuje świat surowych zasad bez idealizowania. Tutaj śmierć jest powszechna i powszednia, a niewolnictwo to ponury element codzienności. Ale jest i druga strona tego świata, mistyczna i uduchowiona, równie ważna, a może nawet ważniejsza.
Czarownica idealnie oddawała magiczne myślenie o rzeczywistości, czy może inaczej: rzeczywistość, w której magia była prawdą. Lighthouse również podejmował temat mitów, choć trochę z innej perspektywy: o wiele bardziej osobistej, oderwanej od grupowego doświadczenia. Wiking idzie drogą wytyczoną przez Czarownicę. Widzimy rytuały przed bitwą, kult Odyna, Frejra i magię ziemi, którą posługuje się Olga. Kiedy wioska Fjölnira zostaje zaatakowana, ten widzi w tym czary trolli. Almeth wyrywa magiczny miecz z rąk nieumarłego i może używać go tylko w nocy. Berserkowie zmieniają się w wilki, nie tracąc ludzkiej powłoki. Magia i duchowe siły są nieodłącznym elementem codzienności, czymś realnym i namacalnym. Almeth jest wyznawcą Odyna, boga wojny i mrocznych, szamańskich sił, Fjölnir służy Frejrowi, bogu lata i urodzaju. Na koniec żadne z bóstw nie chroni swoich wyznawców przed strasznym przeznaczeniem. Wiara, podobnie jak honor i zemsta, okazuje się kolejnym pustym w środku filarem, który rozpada się przy dowolnym rozłożeniu ciężaru. Eggers uwielbia pokazywać rytuały, widać, że rozumie funkcję i rolę magii i wierzeń dawnych ludów, co przekłada na wizualny język spektaklu. Ceremonia berserków, zajście z głową błazna Heimira (Willem Dafoe znowu krzyczy jak opętaniec), inicjacja Almetha – Wiking podsuwa mocne, zapadające w pamięć sceny, pokazujące surowość i emocjonalną potęgę dawnych obrzędów. To zdecydowanie najmocniejsza strona filmu, zbudowana przez jego współscenarzystę, islandzkiego poetę i tekściarza Sjóna, oraz grono naukowców zajmujących się nordyckim folklorem. Kiedy powoli wkraczamy w fazę totalnego zmęczenia współczesną mitologią spod superbohaterskiego kina, liczę, że kolejny etap spojrzy w przeszłość, w mitologie, które porzuciliśmy albo spłyciliśmy do poziomu nieciekawych klisz. Zielony rycerz wspaniale odświeżył arturiańskie mity, nowy film Eggersa pokazał wikingów od innej, znacznie ciekawszej strony. Po cichu liczyłbym na coś słowiańskiego, ale wolę nie prowokować rodzimego kina do kolejnej porażki na polu filmów gatunkowych. Przyglądanie się kulturowym formacjom przeszłości to nie jałowy akademizm, ale próba odnalezienia alternatywnych sposobów rozumienia i funkcjonowania w świecie. Jesteśmy już daleko poza kłamstwem Fukuyamy i wiemy, że nasze struktury trzeba bardzo mocno przebudować, jeśli nie zburzyć i zacząć na nowo. Nic dziwnego, że tyle energii – zarówno w kulturze masowej, jak i osobistych wycieczkach duchowych – wkładamy w poszukiwania innej drogi. Nie twierdzę, że powrót do średniowiecznych wierzeń i pogańskich rytuałów to rozsądne wyjście, ale warto inspirować się do przewartościowania statusu quo. Bo że tego potrzebujemy, jest aż nadto widoczne w rozpadzie świata wokół.
Wiking nie jest aż tak wstrząsającą propozycją jak poprzednie tytuły Eggersa. Subwersja tropów nie wybrzmiewa odpowiednio mocno, zresztą łatwo ją zgubić w naprawdę długim czasie trwania filmu (137 minut). To na pewno kino widowiskowe, niegubiące autorskiego charakteru reżysera, ale w tym całym spektaklu ginie coś innego. Uwielbiam intymność antropologicznego doświadczenia, którą można było oglądać w jego poprzednich filmach. Nie twierdzę, że jej tu brakuje – wciąż nie ma lepszego eksploratora świata mitów i rytuałów we współczesnym kinie – ale efektowny rozmach przyćmiewa to, co u Eggersa najlepsze. Niemniej bardzo polecam Wikinga, jeśli nie dla widowiskowości i antropologicznego zacięcia, to choćby po to, żeby zobaczyć Björk w roli nordyckiej wieszczki.