Ayahuasca ostatnimi czasy wdarła się przysłowiowym przebojem do popowych piosenek, korporacyjnych przestrzeni socjalnych i na łamy mainstreamowej prasy lifestyle’owej. I choć sam jestem wielkim zwolennikiem psychodelików i ich aktualnie rosnącej popularności, to akurat do tego sposobu ich przyjmowania mam pewne zastrzeżenia.
Skoro już w pierwszych dwóch odsłonach tego cyklu wyszedłem na zrzędę i ze znajomymi użytkownikami toczę co rusz wielogodzinne dyskusje o tym, po co tak moralizować w kraju, w którym – z czym się wszyscy zgadzamy – świadomość narkotykowa jest tak niska, dokończę tym felietonem dzieła zniszczenia i w kolejnych tekstach zabiorę się dopiero za różne historyczne konteksty, bardziej zniuansowane zależności i co bardziej pozytywne aspekty substancji psychoaktywnych. Bo skoro już Amerykę Południową najeżdżają masy turystów szukających oświecenia pośród lokalnych szamanów, o swoich doświadczeniach z przyjmowaniem tegoż rytualnego napitku opowiada Lindsay Lohan i śpiewa… Kasia Kowalska, a pnącze dusz zdążyły rozplątać przede mną takie media jak „Elle”, „Viva” czy Pudelek, to chyba warto spojrzeć na ten fenomen z nieco innej strony niż ogólnie przyjęte modele samorozwojowe bądź alarmistyczne.
Ayahuasca, yagé, natema, caapi, huaraca, pnącze bądź liana dusz – to napar przygotowywany przez południowoamerykańskich szamanów z roślin zawierających DMT i inhibitory monoaminooksydazy, czyli MAOi. Żeby uzyskać pożądany, silnie halucynogenny efekt, w jego skład muszą wchodzić co najmniej dwa gatunki ziół, z których każdy posiada inne właściwości, a dopiero ich połączenie pozwala przyjmującej je jednostce doznawać wizji, wchodzić w trans i skutecznie przechodzić kurację, nad której przebiegiem czuwają duchy plemienia. W indiańskich wspólnotach zamieszkujących dorzecze Amazonki ceremonie polegające na rytualnym piciu tego gęstego, ciemnobrunatnego wywaru – czemu towarzyszy zwykle szereg praktyk magicznych, takich jak pieśni, tańce, inkantacje i okadzania – odbywały się od tysięcy lat, a misterne przygotowania poprzedzające obrządek, podobnie jak przyrodzone mu nudności, wymioty i biegunki, wpisane były w przebieg leczenia. Skutkiem tego zazwyczaj wielokrotnie powtarzanego bądź regularnie odbywanego aktu były – co potwierdzają badania kliniczne – wzmocnienie osobowości, poprawa pamięci i lepsza integracja społeczna, a także – co do czego również znaczna większość naukowców jest zgodna – pozytywny wpływ na zaburzenia depresyjne, lękowe czy też kwestię uzależnień. Jako że wszystkie te sfery wiążą się w dużym stopniu z metabolizmem człowieka, dość prędko też zaczęto w ayahuasce doszukiwać się leku na boreliozę, czego żadne badania nie potwierdzają. Podobnie większość mądrych, starych szamanów się z tym nie zgadza, bo… nie wie, co to borelioza czy morfologia krwi, i do kwestii zdrowia człowieka podchodzi holistycznie, tak w ujęciu jednostkowym, jak i szerszym – całej lokalnej zbiorowości. Grupy społecznej, której kontakt z yagé przez wieki był oparty w ogromnym stopniu na… rozmiarach plemienia, w którym każdy znał każdego, a szaman był nie tylko wioskowym lekarzem, ale również duchownym i spowiednikiem. Od czasów kolonizacji jednak grono osób obcujących z tą substancją zaczęło miarowo rosnąć – i tak wpierw sięgnęli po nią europejscy arystokraci, później zachodnie bohemy artystyczne i wolnościowe, a dziś ceremonie ayahuascowe zrzeszają bardzo często pracowników biurowych różnej maści korporacji i kreatywnych z agencji reklamowych.
Ilekroć jednak słyszę na imprezach neofickie tony, w które popadają zwykle osoby, które niedawno miały do czynienia z ayą, przypomina mi się czas, gdy z moją żoną szukaliśmy w Indiach ajurwedyjskiego masażu. Pytając o to różnej proweniencji lokalsów, zazwyczaj spotykaliśmy się z dwoma typami reakcji – na bardziej turystycznych szlakach odpowiedzią był zawsze entuzjazm i zachęta do skorzystania z usług świadczonych przez któryś z pobliskich salonów, a gdy byliśmy jedynymi Europejczykami w promieniu kilku(dziesięciu) kilometrów, ludzie szczerze się przejmowali i pytali, co się stało, jakie mamy objawy, i na koniec mówili, że mogą polecić dobrego (ajurwedyjskiego) lekarza, który w zależności od schorzenia przepisze odpowiednie zioła, olejki albo rzeczony masaż. I choć z pozoru ta historia nie ma żadnego związku z ayahuascą, to w niej właśnie odbija się sedno problemu, który mam z aktualną popularnością tego leku/narkotyku. Jako wychowankowie ufundowanego na racjonalizmie i starej dychotomii ciało–umysł (dusza?), zachodniego kręgu kulturowego mamy tendencję do korzystania z dobrodziejstw tego świata bardzo użytkowo i też wielu z nas zazdrości innym cywilizacjom ich bliższego kontaktu z naturą i holistycznego widzenia świata. Jak dobitnie dowodzi przypadek Carlosa Castanedy, do rzeczonego uniwersum nie mamy jednak realnego dostępu, a jedynie intelektualny i często niestety też skażony hedonizmem.
Praktyki szamanistyczne – w tym również od wieków spożywana rytualnie ayahuasca – opierały się natomiast zawsze na innym fundamencie kulturowym. Szamanem zazwyczaj nie zostawało się z wyboru, ale za sprawą tradycji rodzinnych bądź traumatycznych zwykle przejść wieku dziecięcego; metody leczenia nie wybierało się samemu, ale decydował o nich wioskowy znachor, a wszystko zasadzało się na lokalności wykorzystywanych środków i znajomości społeczności, której się było częścią.
Jako że nasze rodzime metody łączności ze sferą metafizyczną zostały wyrugowane przez tysiąc lat katolicyzmu, mamy więc aktualnie – w dobie masowego odwrotu od Kościoła – spory problem z tym, jak skanalizować przyrodzone człowiekowi potrzeby duchowe. Nawet jeśli chcielibyśmy sięgnąć po któreś z endemicznych odpowiedników pnącza dusz, czyli makowiny, muchomory, grzyby psylocybinowe albo bieluń dziędzierzawę, to nie mamy wokół nikogo, kto mógłby nas przez te stany przeprowadzić za rękę, wykorzystując wiedzę przekazywaną mu z dziada pradziada. Zazwyczaj jedyną osobą, która może nas zdiagnozować, jest akademicki lekarz szkolony przez lata w zachodniej medycynie, a chrześcijański rozdział ciała i umysłu komplikuje jeszcze tę kwestię, sprawiając, że szpitalne psychiatryczne są budowane zazwyczaj w innych miejscach niż ogólne.
Lądujemy więc na wszechdostępnym – w czasach internetu i tanich linii lotniczych – targowisku lokalnych metod, czynności i substancji, z których zwykle korzystamy według szczątków zdobywanej w różnych miejscach wiedzy i własnego… widzimisię. Nienastawieni na zysk, starzy szamani z Peru czy Brazylii załamują więc dziś ręce nad tym, jak wielu Europejczyków, Amerykanów czy Australijczyków przyjeżdża w ich rodzinne strony, żeby wyleczyć się ze swoich bolączek, a rosnąca liczba zwykle samomianowanych zachodnich szamanów przeprowadza kolejne osoby przez ten – wymagający długiego przygotowania, specjalistycznej diety i zwykle też wielu powtórzeń – skomplikowany rytuał. A że nie powstał jak dotąd portal znanyszaman.pl (i może ze względu na wpisaną w internet dezinformację lepiej, żeby nigdy nie powstał), rośnie liczba osób, które się w tym wszystkim gubią. Ilekroć więc słyszę na imprezach wspomniane neofickie tony – w których jak zwykle w przypadkach nowo nawróconych nie ma nawet krztyny poczucia humoru, dystansu i relatywizmu – od dłuższego już czasu… wychodzę. Bo wiem, że misjonarza do niczego nie przekonasz, i nie chce mi się po raz wtóry prowadzić wielogodzinnych dyskusji, w których z początku jestem postrzegany jako świętoszek, a później – po tym jak już pokrótce opiszę moje narkotykowe przygody – jak najgorszy ćpun. Żal mi jednak zawsze tych wszystkich osób, które jak pelikany łykają zapewnienia o tym, że każdy powinien tego spróbować, i zapisują sobie numery do pogubionych często współczesnych dzieci kwiatów, które dwa lata temu były przez miesiąc w Peru.
I też nie zrozumcie mnie źle, bo pomimo tego, co tu wypisuję w tych tekstach, jestem niestrudzonym krzyżowcem wolności jednostki i uważam, że każdy ma święte prawo odurzać się, leczyć i truć, czym mu się żywnie podoba. Wszystkie moje doświadczenia narkotykowe – a szczególnie te psychodeliczne – utwierdziły mnie jednak w tym, że gdy jakaś substancja wyciąga z ciebie coś, z czym się nigdy wcześniej nie spotkałeś, to stajesz naprzeciwko tego sam. I nawet jeśli jest wtedy obok ciebie twój najbardziej zaufany i trzeźwy kumpel albo – skoro już wychowałeś się w dorzeczu Ukajali – prawdziwy szaman, który zna cię od urodzenia, to jednak większość ciężaru, jaki spada w tym momencie na twoje barki, musisz ponieść sam i nic dobrego nie przyniesie ci założenie, że część tej odpowiedzialności ponosi ktokolwiek inny. Bo nawet jeśli sam uważam, że w zachodnią budowę kulturową lepiej się wpisuje psylocybina, LSD czy syntetyki DMT, to wynika to tylko i wyłącznie z moich osobistych doświadczeń z różnymi substancjami, a skoro już błądzimy wszyscy po tym metafizycznym bazarku, którego podwoje otworzył przed nami obecny świat, każdy powinien znaleźć sobie na nim swoje własne drugs of choice. I też specjalnie sięgnąłem tu po anglojęzyczne słowo, bo w języku polskim leki i narkotyki są językowo rozdzielne, a szczególnie w przypadku ayahuaski granica ta jest mocno dyskusyjna. Pomimo tego bowiem, że słyszałem ostatnio historię o kilku chłopakach ze śląskich blokowisk, w których ręce wpadła butelka tegoż rytualnego napoju i pili go dzień w dzień, aż stwierdzili, że już… nie klepie, to przeważająca większość jego użytkowników postrzega go jednak w kategorii leku. Wychowana w zachodnim modelu myślenia zapomina jednak często o tym, że nie istnieje żadna ulotka opisująca jego działanie i ewentualne skutki uboczne, a szamanowi nie sposób wytoczyć proces o błąd w sztuce. Domykam więc ten tekst kolejną parafrazą pojawiającego się tu za każdym razem społecznikowskiego hasła: narkotyki – zażywasz – wiedz co, po co i jak, skąd to pochodzi i dokąd trafiają przychody z tegoż płynące, a także z kim i gdzie to robisz.