Definicja narkomana w przeciągu minionych trzech dekad mocno ewoluowała, bądź wręcz przeszła kilka rewolucji. W czasach, w których gros pacjentów klinik odwykowych nigdy nie miało do czynienia z żadną formą półświatka, należałoby więc zadać pytanie czy legalne ćpanie nie jest dziś większym problemem niż obrót substancji ściganych w Polsce urzędowo? Czy farmaceutyki nie kładą się dziś na rodzimym społeczeństwie szerszym i bardziej mrocznym cieniem niż wciąż demonizowane tradycyjne formy odurzania się? Czy coś się w tych kwestiach w tym wieku zmieniło i czy ktoś przypadkiem nie jest za to odpowiedzialny?
Zbierałem się do tego tekstu jak pies do jeża. Żaden bowiem ze mnie terapeuta, streetworker czy nawet narko-edukator, a to, że piszę tu sobie na poptownie o substancjach psychoaktywnych wynika tylko i wyłącznie z tego, że wkurwia mnie tabuizacja tych tematów w polskich mediach i uważam, że każdy przyczynek do dyskusji jest w tym względzie na wagę… kokainy. Piszę więc o moich przemyśleniach i, w przeważającej większości przypadków, osobistych doświadczeniach, a te akurat kierunki odlotów są mi właściwie nieznane. Bo choć zdarzało mi się za małolata zjeść blister jakichś randomowych tabletek, które kumpel podwędził babci, albo przedawkowywać zyrtec kolegi alergika, to zjawisko rekreacyjnego spożycia towarów farmakologicznych na moim warszawskim, 90’sowym osiedlu było… znikome. Otaczający mnie przedstawiciele pokolenia urodzonego na przełomie lat 70. i 80. w poszukiwaniu haju częściej niż aptekę odwiedzali papierniczy (butapren), stację benzynową (bezołowiowa) czy pobliską łączkę pod lasem (łysiczka lancetowata bądź – w ciut bardziej ekstremalnych przypadkach – bieluń dziędzierzawa). Opiaty kojarzyły nam się jednoznacznie z kompotem lub – chwilę później – heroiną. Wystarczyło jednak kilka lat i młodsza od nas generacja mierzyła się już z problemem uzależnienia od leków przeciwbólowych i psychotropowych, a dziś ten fragment narko-światka (najprawdopodobniej) jest większy niż rynek substancji nielegalnych.
Ilekroć więc gadam z którymś kamratem, który twierdzi, że polscy raperzy bezrefleksyjnie kopiują Stany wymieniając w swoich linijkach wszystkie apteczne pochodne opio i benzo, nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać nad tym jak szybko moja generacja odkleiła się od rzeczywistości. Rolki, klony i trampek, bromazepam, alprazolam i diazepam, kodeina, xanax i fentanyl – nieważne, co akurat wchodzi w skład tych melodeklamowanych, farmaceutycznych litanii, wszystko to krąży w krwioobiegu naszych rodaków. Wciąż niestety pokutujące twierdzenie, że antydepresanty i painkillery są stricte amerykańskim problemem, dawno już należałoby spuścić w kiblu. Dzieciaki wymieniają się receptami jak kiedyś karteczkami z kucykami, starsze, bardziej konserwatywne ćpuny schodzą z heroiny, kokainy i amfetaminy przy pomocy coraz to nowszych syntetycznych farmaceutyków, a przedawkowywanie – albo miksowanie ze sobą czy też z alkoholem – zalecanych przez lekarza medykamentów dotyczy właściwie każdej grupy wiekowej. Biorąc jednak poprawkę na skalę polskiej lekomanii (jesteśmy w ścisłej czołówce państw spożywających największe ilości farmaceutyków), totalną wolną amerykankę w kwestii reklamowania produktów przed których użyciem należy przeczytać ulotkę bądź skonsultować się z lekarzem (przy zakupach powyżej 50 zł, pizza gratis – to prawdziwe hasło promocyjne jednej z łódzkich aptek) i kwestię tego, że nabywając rzeczone substancje nie trzeba (zwykle) spotykać się z półświatkiem, właściwie… nie ma się czemu dziwić.
To, że od lat już mamy do czynienia z nowym typem narkomana dobrze – czy też raczej… fatalnie – obrazuje moja rozmowa z raperem, który sam się mianuje opio wrakiem, czyli Tonciem, a także założona przez niego fanowska grupka na facebooku, która – poniekąd przypadkiem – stała się jednym z nielicznych sieciowych safe-space’ów zrzeszających osoby uzależnione. Większość wypowiadających się tam ludzi – podobnie jak ich muzyczny rzecznik prasowy – ćpa (przede wszystkim) farmaceutyki, a prawo nagina bądź łamie tylko w momentach podrabiania czy też handlu receptami. Większość z nich urodziła się po roku 1990, co w kontekście poruszanego tu przeze mnie tematu nie jest natomiast bez znaczenia. Kiedy bowiem sam byłem nastolatkiem i sprawiałem pewne problemy wychowawcze – co skutkowało szeregiem wizyt u różnych psychologów i psychiatrów – ani razu nie zasugerowano nawet moim rodzicom sięgnięcia po leki. Kiedy zaś rozmawiałem jakiś czas temu z jednym dwudziestolatkiem opowiedział mi taką historię: Liceum całe przespałem, nic z niego nie pamiętam. Bo też miałem taki ciężki okres… W ogóle to, że dzisiaj jestem taki a nie inny wynika w dużym stopniu z tego, że w trzeciej gimnazjum pożarłem się po raz kolejny z moim ojcem i zabrał mi kompa. Następnego dnia wracam ze szkoły, a matka płacze i mówi mi jakieś zupełnie pojebane rzeczy, których ja w ogóle nie rozumiem; kolejnego dnia to samo, jeszcze następnego – znów, więc siadłem i pytam ich o co im w ogóle chodzi – musicie mi to wyjaśnić, bo ja nie mogę spać, budzę się z takim bólem brzucha, że chuj. A oni… nic mi nie mówią, tylko, że w piątek się dowiem. I tak parę dni przeżyłem w takim rozpierdolu, a w piątek jak wróciłem do domu, to na stole już leżały wydrukowane moje rozmowy z facebooka. Wiesz na pewno jaki to jest okres kiedy jest się w gimnazjum – najbardziej pojebane lata w życiu człowieka. No więc my tam z kumplami gadaliśmy o DMT (którego nigdy nie próbowałem, ale zawsze interesowałem się tematem), koleżka tłumaczył mi jak podjebać samochód, no i też wyszło, że jaram trawkę. Zrobili mi testy, które – oczywiście – wyszły pozytywne i nie dość, że już wtedy było między nimi nie najlepiej, to jeszcze się okazało, że mają syna – ćpuna, bo pali trawkę. Przestali mi dawać jakiekolwiek pieniądze, a zaczęli chować przede mną leki, bo myśleli, że je podkradam, choć jeszcze wtedy o niczym takim nawet nie słyszałem. No i w tym chujowym okresie, w którym nawet jak jesteś zupełnie sam, to wydaje ci się, że masz przynajmniej oparcie w rodzicach, nagle okazało się, że ci jedyni ludzie, którzy mogliby ci pomóc są też przeciwko tobie, są wrogami numer jeden. To był bardzo dziwny czas – nie spałem w ogóle, brzuch mnie bolał, codziennie się budziłem w dreszczach – i do dziś mnie to ryje, że przez rok można się doprowadzić do takiego stanu samym stresem. Budzisz się i pierwsze co czujesz to… kortyzol. Syfy na ryju ci się robią, nie patrzysz ludziom w oczy nie dlatego, że się boisz, tylko dlatego, że jesteś zamknięty w swoim łbie, który nieustannie obrabia problemy na które nie da się, kurwa, znaleźć żadnego rozwiązania. I wtedy pojawia się pierwsza grupa socjoterapeutyczna i obowiązkowe wizyty u psychiatry, a tam po pierwszym spotkaniu już przepisany fluoxetin, czyli taki nasz lokalny prozac. Jak ja przeczytałem ulotkę dołączoną do opakowania, to w ogóle nie wiedziałem, co ja miałbym z tym zrobić – nerwowość, lęki, wymioty, wysypki, krwawienie z genitaliów i zaburzenia właściwie wszystkiego; przecież to jest trutka na szczury… A spośród moich kolegów naprawdę trudno byłoby mi znaleźć kogoś, kto nie dostał recepty na to, czy coś podobnego.
Jedyne, co można dodać do tej relacji, to informacja o tym, że dane dotyczące bezpieczeństwa długotrwałego stosowania fluoksetyny u dzieci młodzieży w wieku od 8. do18. roku życia są ograniczone. (…) Jeśli lekarz zadecyduje o konieczności leczenia dziecka tym preparatem, należy monitorować rozwój chorego w zakresie wzrostu i dojrzewania płciowego, a w razie zauważenia nieprawidłowości niezwłocznie skontaktować się z pediatrą (za www.mp.pl). I choć teorię dotyczącą tego, że życie na antydepresantach jest bolączką tylko i wyłącznie USA spuściłem już do ścieku dwa paragrafy temu, to jeśli weźmiemy poprawkę na skalę lobbingu firm farmaceutycznych i szeroko komentowany na internetowych grupkach łatwy dostęp do recept, cała ta kwestia zaczyna przypominać znany z Nienawiści kawał o facecie, który spada z wieżowca i lecąc w dół powtarza sobie co chwilę: jak na razie nie jest źle. A przecież w skład tego tragicznego równania nie wchodzą tylko psychotropy, ale również wszystkie leki opioidowe, których obrót w Stanach doprowadził do tego, że od ponad dekady kwestię tę określa się już mianem epidemii. Jako, że w tekście tym – jak i większości tych moich narko-felietonów – skupiam się głównie na naszym własnym podwórku, nie będę jednak cytował statystyk dotyczących skali tego PROBLEMU. Jako, że świat jest zbyt skomplikowany, żeby opisywać go na pomocą prostych analogii, nie mam też zamiaru przeliczać na polskie realia tamtejszych, od lat już rosnących wykładniczo, cyferek określających ilość wystawianych recept i osób trafiających na odwyki bądź cmentarze. Nie napiszę ilu obywateli USA umiera dziennie z powodu przedawkowania farmaceutyków, nie wynotuję wszystkich konsekwencji społecznych jakie powoduje taki stan rzeczy i nie odrysuję też (wysokogórskiej) krzywej, która obrazuje rosnące spożycie syntetycznych opioidów na terenie zarządzanym obecnie przez Donalda Trumpa. To właśnie u Wujka Sama za piecem znalazłem jednak klucz do napisania tego tekstu.
Przez ostatnie miesiące czytałem bowiem sporo o tragicznej w swoich skutkach fali cracku, która w latach 70. zalała – głównie kolorowe – dzielnice amerykańskich metropolii pozostawiając po sobie społeczne zgliszcza i krajobraz rodem z filmów wojennych. Jednym z naczelnych powodów tej epidemii była… nadprodukcja kokainy, która w czasach największej prosperity południowoamerykańskich narko-baronów, była szmuglowana do USA. Gdy ci bohaterowie niesamowicie dziś popularnych filmów i seriali o hiszpańskojęzycznych tytułach zbudowali świetnie funkcjonującą machinę produkcyjną i przetarli właściwie wszystkie szlaki przerzutowe do Stanów, okazało się nagle, że rynek zbytu ich towaru eksportowego jest zbyt mały. Nie chcąc obniżać ceny swojego asortymentu i nie mając też wpływu na to, jak szerokie jest spektrum dobrze sytuowanych ludzi, którzy stanowili przeważającą większość ich klientów, owi kokainowi kowboje doszli do wniosku, że czas najwyższy stworzyć (stosunkowo) tani, powszechnie dostępny produkt. I choć ledwie przed chwilą pisałem o niebezpieczeństwach posiłkowania się różnymi formami analogii, to w tym momencie wracamy do farmaceutyków. O ile bowiem porównania statystyk dotyczących różnych gruntów kulturowych i geograficznych bywa zwykle zwodne, to prawidła rządzące wolnym rynkiem są obecnie na całym świecie dokładnie takie same. Jakkolwiek by więc to patetycznie nie brzmiało – o dzisiejszą, z dnia na dzień rosnącą falę uzależnienia od leków oskarżam przemysł farmaceutyczny – przemysł, którego produkty już dawno nie są wytwarzane po to, żeby ludzie się nimi leczyli, ale po to, żeby je ćpali. Przemysł, który wciąż prześciga się w tworzeniu mocniejszych, syntetycznych opioidów (choć lekarze twierdzą od lat, że nic mocniejszego od dawna już nie potrzebują) i właściwie nigdy nie rezygnuje ze sprzedaży nawet tych specyfików, których użytkownicy w przeważającej większości wykorzystują je by się odurzyć (choćby, bardzo popularne wśród amerykańskich raperów syropy kodeinowe z których produkcji wycofała się w obliczu epidemii ich spożycia dosłownie jedna firma).
Zanim jednak ktoś powie, że to teoria spiskowa i analiza świata rodem z filmów z żółtymi napisami na YouTube, a całe to zamieszanie opiera się na starej zasadzie – jest popyt, więc jest też podaż, chciałem przypomnieć drugi powód pojawienia się cracku na amerykańskich osiedlach lat 70. zeszłego wieku. Od dekad już bowiem w kolorowych społecznościach USA mówiło się o tym, że za tą zupełnie przerażającą falą uzależnienia, przestępczości i społecznej degeneracji odpowiedzialne było… CIA. Co przez lata uznawane było za teorię spiskową, w 1998 roku – kiedy Gary Webb opublikował swój reportaż śledczy noszący tytuł Dark Alliance – okazało się być faktem – Centralna Agencja Wywiadowcza naprawdę wspierała przemyt kokainy z Nikaragui do USA po to, by sfinansować działania antykomunistycznych bojówek znanych jako Contras i jednocześnie też osłabić emancypacyjne ruchy afroamerykańskie, które doszły do głosu w latach 60. A że międzynarodowe korporacje farmaceutyczne – przy skali wspierającego je lobbingu, reklamy i PR-u – wydają się być dzisiaj wręcz wszechpotężne, to… witamy w 2020 roku. W świecie, w którym wiecznie produktywni dorośli zagryzają swoje lęki (samemu sobie dawkowanym) xanaxem, dzieciaki wrzucają pod wódkę klonazepam „kolegi” epileptyka, a dyskurs społeczny dotyczący narkotyków wciąż w ogromnej mierze opiera się na starej dychotomii – pozbawiony już większości ludzkich cech, dworcowy ćpun ze strzykawką w przedramieniu i odklejony od rzeczywistości, bogaty celebryta wciągający kokainę na eleganckich bankietach.