W kraju w którym psychiatria dziecięca leży i kwili z braku kadr, struktur i finansowania, dyskusja na temat leczenia uzależnień może się wydawać nieco mniej paląca. Szereg zależności na obu tych polach jest jednak bardzo podobny, a obie dziedziny posiadają wcale niemałą część wspólną. Część ludzką, która zazwyczaj jest składowana na oddziałach szpitalnych i ośrodkach rehabilitacyjno-readaptacyjnych.
Temat odwyków jest kolejną, na wskroś skomplikowaną, wielowymiarową kolubryną, którą nie sposób opisać w tak krótkim felietonie nie wchodząc przy tym na grząskie grunty uogólnienia i generalizacji. I choć w różnej maści poradniach czy też ośrodkach bywałem – z wyjątkiem pojedynczych, licealnych epizodów – tylko w roli gościa, nie pacjenta, to znów poczuwam się tu do podjęcia wątku, który nawet jeśli nie dotyczy mnie bezpośrednio, to w dyskusji publicznej omawiany jest skandalicznie wprost rzadko. Bo jak już zdążyliśmy się wszyscy w ostatnich latach zorientować – stan opieki psychiatrycznej w Polsce przypomina… heroinistę na skręcie, a że ta specjalizacja medyczna jest nierozerwalnie związana z leczeniem uzależnień, to i z odwykami nie jest najlepiej. O ile jednak osoby z problemami psychicznymi nie są już tak stygmatyzowane jak jeszcze dekadę temu, to narkomani (z wyłączeniem alkoholików) wciąż pozbawiania są zwykle podstawowych ludzkich praw i przywilejów jako, że przecież sami sobie zgotowali ten los.
Gdy, kilka miesięcy temu, pisałem tu o najntisowej fali brązowej heroiny, która przetoczyła przez Warszawę z siłą tsunami, nie skupiałem się za bardzo na ówczesnych sposobach walki z epidemią. Wspominałem o rodzicach zamykających swoje pociechy w mieszkaniach, o raperach piętnujących browna w numerach, a nawet słowem nie napomknąłem o najbardziej popularnym mechanizmie samoregulującym niezaopiekowane przez państwo, osiedlowe ekosystemy czyli… starym, dotkliwym wpierdolu. Heroiniści bowiem byli w owych czasach wręcz masowo bici przez różnej maści samozwańczych stróżów porządku, którym zwykle zwiększona bytność policji na kwadracie kolidowała z ich modelami zarobku bądź spędzania wolnego czasu. Klatki schodowe spływały krwią, rolki folii aluminiowej walały się po śmietnikach, a przemoc fizyczna jawiła się jako jedyny sposób walki z narastającą małą przestępczością. Co wówczas wydawało mi się słuszną metodą uchronienia mojej babci przed utratą torebki a brata od kradzieży zegarka, dziś mnie… przeraża do szpiku kości. Nie dość przecież, że osoby uzależnione musiały wówczas radzić sobie ze swoją chorobą i jej symptomami, to jeszcze codziennie mierzyły się z widmem konfrontacji, grozy i urazów fizycznych.
Komu więc nałóg nie odebrał jeszcze resztek racjonalnego oglądu rzeczywistości, ten próbował zjechać z autostrady prowadzącej wprost do dworcowego piekła naszpikowanego brudnymi igłami. I choć dostanie się na bezpłatny odwyk w tym czasie przypominało często perypetie Tima Rotha i Tupaca Shakura z filmu Gridlock’d, to też jak grzyby po deszczu pojawiały się kolejne prywatne kliniki. Otwarcie podobnego przybytku było bowiem w latach 90. biznesem równie intratnym jak prywatyzacja przemysłu, bazarowy import czy prowadzenie wypożyczalni VHS. Według polskiego prawodawstwa w celu tym należało mieć na pokładzie tylko jednego (!) absolwenta (wieczorowej nawet) psychologii i… już w kolejce po twoje usługi ustawiały się długie pochody równie zatroskanych jak zapracowanych rodziców, których szkraby – pod ich nieobecność – zaplątały się w narkotyki. A, że w tym samym czasie pojawiły się w aptekach – gremialnie promowane w szkołach – proste (i zawodne) testy na obecność THC, opiatów i amfetaminy w moczu, kolejki te zaczęły się jeszcze wydłużać. To właśnie w tamtych latach położono fundamenty pod mający się świetnie po dziś dzień model leczenia uzależnień opierający się na izolowaniu i przechowywaniu pacjentów (co też jest tragicznym modus operandi wielu placówek psychiatrycznych).
O tym, że spędzenie kilkunastu bądź kilkudziesięciu dni w zamkniętym ośrodku, z grupą podobnych sobie ofiar którejś substancji psychoaktywnej, nic zazwyczaj nie zmienia przekonywaliśmy się więc ilekroć któryś kumpel wracał z odwyku na osiedle. Po kilku bądź – góra – kilkunastu dniach zwykle znów przepadał w odmętach upstrzonego bajzlami miasta bądź… na kolejnym odwyku. Bywa(ło) też jednak i gorzej…
Jeden z moich ówczesnych koleżków bowiem pozytywnie przeszedł test nie tylko na THC i amfetaminę – które zdarzało nam się w owym czasie przyjmować – ale również opiaty z którymi – jak nam się wówczas wydawało – nie mieliśmy żadnej styczności. Jako, że w ówczesnych osiedlowych skuniszczach znaleźć można było jednak wszystko od PCP po… pył ze świetlówek (taka nasza krajowa white widow), to i heroina w nich się pojawiała, czego już ani rodzice rzeczonego kamrata, ani nasi nauczyciele, ani nawet terapeuci z ośrodka nie byli w stanie zrozumieć. Ledwie 14-letni chłopak wylądował więc na terapii substytucyjnej, przyjmował – jak większość ówczesnych heleniarzy – metadon i jak tylko wyszedł z ośrodka, to poleciał zaraz po browna z którego wyczołgiwał się kolejne lata po różnych melinach, detoksach i aresztach. Politoksykomania, o której już nieraz tu pisałem i która wciąż jest naczelną chorobą toczącą pacjentów różnej maści klinik odwykowych, była wówczas przypadłością nową i powszechnie niezrozumianą, co niejednego głodnego życia małolata zaprowadziło jeszcze głębiej w szpony nałogu właśnie w murach którejś pomocowej placówki. I choć znajomość tej przypadłości od tamtej pory jest nieporównywalnie większa, to w międzyczasie pojawił się na rynku szereg nowych analogów i syntetyków, więc znów całe tabuny ludzi lądują w rękach ludzi, którzy – tak naprawdę – nie wiedzą z czego ich leczą.
Odciąć od środowiska i substancji psychoaktywnych, zapewnić zajęcie (zazwyczaj fizyczne, względem starej zasady na kaca najlepsza praca) na czas trzeźwienia i wyposażyć pacjenta w przynajmniej kilka narzędzi z pomocą których może on sobie ewentualnie poradzić z nachodzącymi myślami o powrocie do dawnych przyzwyczajeń. Jedną z naczelnych zasad w tym kontekście jest mityczna zmiana towarzystwa i najlepiej też miejsca zamieszkania, co dla większości – szczególnie gorzej sytuowanych pacjentów – jest zupełnie niewykonalne. Drugą ważną podporą przy wychodzeniu z nałogu jest zazwyczaj też nowotestamentowy Bóg, który wciąż miłuje swoje zbłąkane owieczki i w jego ręce należałoby złożyć swoje przyszłe losy. Problem tu pojawia się jednak nie tylko w przypadku osób, które nie wierzą w żaden absolut, ale również w dużo głębszej kwestii etycznej czyli odpowiedzialności za własne czyny. Przeważająca większość ludzi bowiem, kiedy już powierzy swoją wolę i życie opiece Boga i staje się całkowicie gotowa, żeby Bóg usunął wszystkie ich wady charakteru, przestaje wtedy zastanawiać się nad powodami swoich życiowych wyborów i – co za tym idzie – również uzależnienia.
I tu dochodzimy do sedna tego dlaczego większość ośrodków terapii uzależnień w Polsce (ale też i szerzej na całym właściwie świecie) jest dysfunkcyjna, a ich – często po wielokroć wracający – pacjenci wciąż nie zrehabilitowani i nie zaadaptowani.
Bo choć w przeciągu minionych dwóch dekad nieco się w omawianych tu kwestiach zmieniło – pojawiły się pierwsze ośrodki kierujące się zasadą redukcji szkód, terapia substytucyjna nie jest już traktowana jako złota recepta na wszystkie bolączki nałogowców, a nawet najstarsze placówki tego typu (zazwyczaj) ewoluują i adaptują się do nowych czasów i substancji, to wciąż – niestety – pokutuje u nas rozdział terapii uzależnień od terapii psychologicznej. I tak samo jak zachodni rozdział duszy i ciała za sprawą którego szpitale psychiatryczne znajdują się w innych miejscach niż te… zwykłe – a ich pacjenci cierpią z tego powodu na szereg problemów od tabuizacji choroby poczynając, a na finansowaniu psychiatrii kończąc – tak i w tej materii ów podział nie przyniósł nigdy nic dobrego. Nie trzeba bowiem czytać Gabora Maté (choć zawsze warto!), by po chwili zastanowienia dojść do wniosku, że substancje psychoaktywne i uzależnienie od nich są tylko symptomami choroby, a nie jej ogniskiem. Wszystkie moje doświadczenia w tej kwestii – tak własne jak i obserwowane z pozycji świadka – potwierdzają to, że (nadmierną) skłonność do używek i odpinki od rzeczywistości wynosi się z domu rodzinnego, placówek edukacyjnych i środowiska w którym człowiek dorasta i później egzystuje. I to właśnie tych kwestii powinna dotyczyć terapia, a nie być traktowana jako detoks z klubem dyskusyjnym, w którym najbardziej dojmujące dla jego bywalców może być ewentualnie zobaczenie różnych stadiów i modeli swojej własnej przyszłości. Tylko tu pojawia nam się temat psychiatrii, a naprawdę nic nie wskazuje na to, żeby jej stan miał się w kolejnych latach jakoś diametralnie poprawić. Może więc chociaż warto by się było zastanowić nad depenalizacją ibogainy, która przy niemożności długotrwałej pracy nad sobą w asyście wykwalifikowanej kadry, może posłużyć za twardy reset metabolizmu i przyczynek do jego odbudowy bez niszczącego go uzależnienia. Tylko to już temat na zupełnie inny felieton, a zanim go jeszcze napiszę polecam się z odcinkiem dotyczącym farmakologii. Pojawia się w nim bowiem szereg przesłanek mówiących o tym, że skutecznie działające odwyki nie są pewnym grupom interesów na rękę.