Biorąc poprawkę na lubość, z jaką platformy streamingowe sięgają po wszystko, co nosi znamiona kontrowersji bądź sensacji, a także mając głębokie przekonanie o tym, że żyjemy w (nowym) new age’u, zupełnie nie zdziwiło mnie to, że Netflix wyprodukował wreszcie film o psychodelikach. I choć jest on dosyć zgrabnie zbalansowany i – nieważne, z której strony narkotykowej barykady by się nie stało – zupełnie nieszkodliwy, to opiera się moim zdaniem na błędnym założeniu.
Życzymy udanej jazdy. Psychodeliczne przygody – bo tak się nazywa półtoragodzinny dokument autorstwa Donicka Cary’ego, który kilka dni temu trafił do sieciowej dystrybucji – w większości składa się z wywiadów z różnej maści celebrytami, którzy przed kamerą relacjonują swoje doświadczenia z LSD, grzybami, peyotlem czy DMT. Za sprawą kwaśnych animacji i offowych w estetyce krótkich metraży mamy więc okazję zobaczyć, jak tripowali Sting, Sarah Silverman, Ben Stiller i A$AP Rocky, Rosie Perez, Carrie Fisher, Ad-Rock i Anthony Bourdain. Jedni mają w tym względzie doświadczenia bardzo bogate, inni próbowali tylko raz, niektórzy słychać, że temat zgłębiają od lat i dosyć kompleksowo, inni – opowiadają straszne banały (Pretty Boy Flacko, mogłeś, chłopie, zostać przy nagrywaniu kawałków o miłości, seksie i marzeniach); większości powiedzieć czegoś naprawdę ciekawego nie pozwala natomiast wymagana atrakcyjność, przystępność i neutralność tegoż filmu, a także… własne ego. I choć można by spokojnie wyłuskać z ich wypowiedzi kilkanaście mądrych, wartościowych cytatów, to zwykle nie one są podkreślane w kreskówkowych radach dla ewentualnych psychonautów, a całość przeplatają wyimki z parodystycznie zrealizowanej kampanii społecznej obrazującej, jak wygląda bad trip.
To właśnie te dwa słowa padają w filmie Cary’ego najczęściej i choć Sting czy Rosie Perez zdają się widzieć ten aspekt z nieco innej perspektywy, to groźba nieudanej jazdy kładzie się cieniem nad całą tą idyllą, a oryginalny tytuł tegoż dokumentu brzmi Have a Good Trip: Adventures in Psychedelics. I OK, wiadomo, że zaplątany w setki międzynarodowych zależności komercyjno-etycznych gigant rynku streamingowego nie mógłby sobie pozwolić na stworzenie agitki namawiającej wszystkich do żarcia, picia i palenia psychodelików, ale balans w tym aspekcie można również utrzymywać, posługując się zupełnie inną nomenklaturą. Bad tripy bowiem – moim zdaniem – nie istnieją i są jednym z najbardziej szkodliwych słów-wytrychów dotyczących LSD, grzybów, peyotlu czy DMT. Podobnie zresztą jak good tripy. Nie ma jazd udanych i nieudanych, są po prostu jazdy, a ów dychotomiczny podział wynika z hedonistycznego nastawienia do wszelkich używek, jakie wykazuje od dekad cywilizacja zachodnia. I choć temat dogłębniej w warstwie teoretycznej zacząłem zgłębiać dopiero kilkanaście lat temu, to moje pierwsze, małolackie i… dojmująco praktyczne doświadczenia psychodeliczne utwierdzają mnie w tym przekonaniu równie mocno jak literatura faktu, którą od tamtej pory pochłonąłem.
„Kiedyś na przykład w dzień wagarowicza pojedliśmy z kolegą jeszcze przed naszym spotkaniem, no i jak to w takich sytuacjach bywa, tej doby już się nie widzieliśmy. Zostałem sam na Ursynowie ze znajomymi dalszymi, co nie wiedzieli, co mi jest, i tak sobie przeżywałem swoje stany świadomości, od czasu do czasu odłączając się od grupy, gdy zachodziła taka potrzeba. I jak w pewnym momencie zaszła, to bez słowa wyszedłem z mieszkania, żeby przed klatką zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaraz obok wejścia do bloku były tam drugie drzwi, które prowadziły zapewne do piwnicy, lecz tego dnia, w tym konkretnym momencie wiodły do piekła, o czym byłem przekonany do tego stopnia, że padłem przed nimi na kolana, prosząc szatana, żeby jeszcze mnie nie zabierał z tego świata i żeby to wszystko się wreszcie skończyło…” – w tych słowach kilka lat temu relacjonowałem w „Aktiviście” mojego debiutanckiego calaka zjedzonego w pierwszej klasie liceum. Potrzebę opisania tego doświadczenia wyzwolił we mnie… album duetu The Body No One Deserves Happiness, który akurat recenzowałem, ale że sprawozdanie to do dzisiaj jest dosyć celne, nie widzę potrzeby spisywać go powtórnie. Do wspomnianego Pierwszego Dnia Wiosny zjadłem już co prawda kilka ćwiartek i połówek, ale zupełnie nie byłem przygotowany na to, co mnie wtedy spotka. I choć niemożliwy do przecenienia set & setting miałem wówczas mocno wątpliwy, a dodatkowo byłem nie lada pogubionym nastolatkiem, to podobne przejścia zdarzały mi się również w doprawdy cieplarnianych warunkach, kiedy już byłem nieporównywalnie bardziej dorosłym i dojrzałym mężczyzną. Bez względu na to bowiem, jakie piekło wyszykował mi tego dnia mój własny umysł – w przeciwieństwie do Bena Stillera – sięgałem jeszcze po psychodeliki dobre kilkadziesiąt razy.
O tym, że moje bad tripy pamiętam nieporównywalnie lepiej niż te, które można by określić mianem good, rozmawiałem kilka miesięcy temu ze Sławkiem „Zbiokiem” Czajkowskim przy okazji spisywania różnych psychodelicznych relacji, które finalnie trafiły do szóstego numeru newonce.paper. „I choć teraz jak opowiadam po latach tę historię, to nie wydaje się ona jakoś szczególnie spektakularna, to wtedy taka była – siedzisz sobie ze starym w mieszkaniu, patrzysz w telewizor, a on do ciebie gada. Nie było to w żaden sposób przyjemne i nie mogę powiedzieć, żebym dobrze się wtedy bawił, ale też po latach skumałem, że ja lubię te momenty, w których dochodzisz do krawędzi swojej psychiki – doświadczasz czegoś dziwnego i nawet jeśli jest to w danym momencie trochę straszne, to zostawia coś w tobie, daje ci pewną lekcję” – podsumował wówczas swoją opowieść o jedzeniu grzybów na chacie, na której byli jego rodzice, ów malarz i ilustrator, a ja się z nim w pełni zgadzam, tylko mam wątpliwości, czy użyłbym tu słowa „lubię”. Na pewno jednak uważam je za ważne, wartościowe i być może wręcz potrzebne. Biorąc bowiem poprawkę na to, że branie psychodelików jest doświadczeniem granicznym, to jest równocześnie w miarę bezpieczne. Nieporównywalnie bezpieczniejsze niż wypadki samochodowe, śmierć bliskich czy bycie ofiarą przestępstwa, które to tragedie psychologowie również umieszczają w tej samej kategorii.
I OK, bardzo cenne wydają mi się również te chwile, kiedy dobrze się bawiłem po psychodelikach – śmiałem się do posiku, z bliskimi mi ludźmi rozumiałem się bez słów i rozpływałem się w świecie, z którym nagle stawałem się jednością, ale nigdy nie postawiłbym ich wyżej niż tych, w których czułem dyskomfort, lęk, wstyd, strach, skrępowanie czy wręcz paraliżujące przerażenie. Bo – jak już zdążyłem napisać – wydaje mi się, że nie ma złych i dobrych tripów, są po prostu tripy.
I choć ogrom tego, dokąd nas zaprowadzi te kilka mikrogramów LSD czy gramów grzybków halucynogennych, zależy od tego, jak się aktualnie czujemy, a także tego, kiedy, gdzie i z kim wybieramy się na podobne wycieczki, to nigdy nie wiadomo, co czai się na niedostępnych kiedy indziej, głęboko ukrytych rubieżach naszej podświadomości. Nigdy też nie możemy mieć pewności co do tego, czy w skrzętnie przygotowaną przestrzeń odludnej działki nie wkroczy jakiś szerszeń, czy sprawdzanej po wielokroć słonecznej prognozy pogody nie zakłóci nagła burza z piorunami i czy znany od przedszkola kolega – jak to w życiu bywa – nie okaże się akurat wtedy wrednym i zarozumiałym, zakłamanym fiutem. Bo jeśli ma się nim kiedyś okazać, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zdarzy się to właśnie wtedy.
Jak to celnie kiedyś zauważyła moja druga połowa, w przeważającej części wypadków po psychodelikach to nie ty jesteś naćpany, tylko naćpany jest świat wokół ciebie. Szereg czynności, które z początku wydają się zupełnie nie do ogarnięcia, koniec końców da się więc wykonać z bardzo pozytywnym skutkiem. Nawet jeśli miałaby to być pomoc przy zagrożonym porodzie cielaka, o którym opowiada w Życzymy udanej jazdy Sting. A że przy tym będziemy musieli się zmierzyć z szeregiem – nie lada zintensyfikowanych i czasami wręcz zwizualizowanych – emocji, które nie mieszczą się w ogólnie przyjętej definicji miłego spędzania wolnego czasu, to już inna sprawa. Jeśli ktoś szuka jedynie rozrywki czy też radości, to prędzej niż psychodeliki polecam jakiś sprawdzony feel good movie, posiłek składający się z samych ulubionych dań bądź masturbację w przez nikogo niezakłócanej, bezpiecznej przestrzeni. Życzymy świadomej jazdy.