Kiedy nie masz spójnej wizji, nie pomoże nawet najlepszy materiał źródłowy.

Pierwszy sezon netflixowego Wiedźmina zebrał dość mieszane recenzje, ale był popularnym hitem, który wywołał kolejną – po sukcesie gier CD Projekt RED, a szczególnie Dzikiego Gonu – falę zainteresowania Geraltem i światem Kontynentu. Książki Sapkowskiego regularnie dostawały odświeżenie od międzynarodowej popkultury i dzisiaj są popularne jak nigdy wcześniej. I super, bo to solidna fantastyka, o relatywnie zdrowych wartościach i kreatywnie dyskutująca z kulturowym dziedzictwem Europy (słowiańskość tej literatury to w dużej części wymysł powstały na gruncie trzeciej gry CDPR). Sukces niezbyt udanego serialu Netflixa pokazuje, że dwadzieścia lat po premierze Władcy Pierścieni głód fantasy na ekranie jest bardzo silny. Szkoda, że zaspokaja go coś tak kuriozalnego. Oglądając drugi sezon Wiedźmina, byłem pod wrażeniem, jak bardzo rozpada się i rozchodzi się w szwach ten serial.

Produkcja Netflixa jest jedną z najbardziej nierównych na platformie. Momenty ciekawe i fenomenalne sąsiadują tam ze scenami wywołującymi zgrzytanie zębów. Praktycznie pod każdym względem jest się do czego przyczepić. Jako adaptacja odbiega zbyt daleko, co nie byłoby złe samo w sobie, gdyby było przeprowadzone sprawnie. Nie jest. Wizualnie robi wrażenie w jednej scenie, by w kolejnej odesłać nas do dramatu kostiumowego z europejskiej telewizji w 1996. Dialogi potrafią być błyskotliwe, by po chwili zmienić się w najgorszy paździerz, przeładowany nazwami własnymi, które są zagadką dla tych, którzy nie czytali książek. Nawet aktorstwo, zazwyczaj solidne nawet w najgorszych produkcjach Netflixa, jest pozbawione stałości. Henry Cavill raz dostarcza barwnego Geralta rodem z kart książek, by pięć minut później stać jak kołek i patrzeć martwo w przestrzeń. W tym całym gulaszu dobrych, złych i koszmarnych decyzji można odnaleźć przyjemność, ale nie da się opędzić od wrażenia, że mogło pójść o wiele lepiej. Oczywiście, lwia część netflixowych seriali to produkcje nierówne, poprzeciągane, albo po prostu nudne. Niemniej, w rękach utalentowanych ludzi z jasną wizją, pieniądze platformy wydawane są wzorcowo. Weźmy inny serial z tego roku, Nocną mszę. Mike Flanagan dostarczył na Netflixa kilka kapitalnych seriali, ten jest jednym z najlepszych z dostępnych na serwisie. Kluczowa jest tu spójność, artystyczna konsekwencja, której przy Wiedźminie zabrakło. Nawet jeśli narracja idzie na kilku planach czasowych, śledzimy akcję z łatwością, bo nie wybijają nas różnice między zachowaniami postaci z odcinka na odcinek, czy brak konsekwencji w oprawie wizualnej. 

Są pewne rzeczy, które netflixowy Wiedźmin robi naprawdę spoko. Formuła „potwora tygodnia”, zgodna z duchem opowiadań Sapkowskiego, sprawdziła się doskonale. Monstra wyglądają i zachowują się efektownie, walki są czytelne. Szkoda, że w drugim sezonie przeszliśmy do Gry o Tron, gdyby była ekranizowana przez niemiecką telewizję regionalną. Serial mierzy się z zarzutami, że wygląda tanio, ale nie do końca w tym rzecz. Serial jest rozciągnięty między spraną do bólu, generyczną netflixową estetyką a europejską szkołą seriali kostiumowych. To drugie odpowiada za wrażenie taniości, mimo całkiem sporego budżetu wydanego na produkcję. Kiedy Geralt walczy z potworami (choćby rewelacyjna rozprawa z leszym), czy podróżuje z Ciri, dostajemy wgląd w to, czym ten serial mógłby być. Kiedy skaczemy do czarodziejskich narad i scen z elfami (które wyglądają jak mocno średni cosplay na lokalnym konwencie), uderza w nas kiepski kierunek artystyczny i dialogi zbyt gęste od ważnych informacji i nazw własnych (koniecznie z wielkiej litery), żeby nawiązać jakąkolwiek więź z tym, co się dzieje na ekranie. Owszem, można cynicznie stwierdzić, że prozę Sapkowskiego ciężko przełożyć na serialowy język, ale wydaje mi się, że najważniejsza jest kwestia selekcji materiału. Produkcja Netflixa zupełnie nie wie, na co postawić. Czy bardziej pokazywać historię Ciri i jej nadprzyrodzonego charakter, skupić się na Geralcie, a może pójść w stronę politycznych rozgrywek fantasy? Można odnieść wrażenie, że w każdym odcinku pada inna odpowiedź na to pytanie, przez co mamy do czynienia z bodaj najbardziej niespójną produkcją tej rangi na platformie. 

Mimo wszystko, charakter streamingowej rozrywki ochroni Wiedźmina przed zarzutami krytyki, czy rozpaczą prawdziwych fanów w internecie. Po premierze pierwszego sezonu – lepszego, choć wciąż bez rewelacji – sprzedaż gier i książek poszybowała pod sufit. Lubimy myśleć o streamingu jako jakiejś nowej jakości, kolejnym kroku na drodze ewolucji ekranowej rozrywki. Ale to dalej jakaś forma kablówki, gdzie znajdziemy zarówno angażujące produkcje na wysokim poziomie, jak i wizualny fast food, przy którym można się wyluzować. Wiedźmin jest dobry na puszczenie w tle. Nie podważam zupełnie naturalnego pragnienia, żeby lubić ten serial. Jest sporo i takich osób, co więcej – w pełni je rozumiem. Produkcji fantasy na wysokim poziomie nie ma zbyt wiele, a wyrwa zostawiona przez Grę O Tron jest dosyć spora. Szkoda, że Wiedźminowi bliżej do Xeny (a złośliwi stwierdzą, że produkcja z Lucy Lawless i tak jest lepsza, nie oglądałem tego już od bardzo dawna, więc nie mogę zweryfikować). Tak czy owak, sukces netflixowego Wiedźmina na tle jego jakości mówi jedno: publiczność jest spragniona fantasy. Jako nerda od dziecka (gnębionego za Sapkowskiego i karty do Magica w plecaku w gimnazjum) cieszy mnie to niezmiernie. Tylko Geralta i Ciri żal, bo należy im się dużo więcej (o czarodziejkach nie wspominam, bo one są bodaj największą ofiarą Netflixa). 

WIĘCEJ