Kryzys mieszkaniowy trwa, nikt nie kwapi się do poprawy sytuacji.
Przez wiele miejsc na świecie przetacza się fala jednego z największych kryzysów mieszkaniowych w historii. Niektóre kraje próbują sobie z nią radzić, ograniczając szaleństwo komercyjnych inwestycji i stwarzając warunki do przystępnego wynajmu (np. Niemcy), inne siedzą z założonymi rękami, czekając na… W zasadzie sam nie wiem na co. Niewidzialną rękę rynku? Wymarcie całego pokolenia, które zwolni lokale? Do tej grupy można zaliczyć Polskę, której władze, zarówno na szczeblu samorządowym, jak i centralnym, nie są zbyt zainteresowane zaspokojeniem podstawowej potrzeby życiowej osób, które mieszkają na jej terenie. Budownictwo komunalne praktycznie nie istnieje, rządowe programy, niezależnie od opcji politycznej, są profilowane pod potrzeby banków i deweloperów, a sensowne zasady najmu zastąpiła właścicielska wolnoamerykanka. Rentierstwo to raczej powód do wstydu, niż dumy, ale cóż, kiedy nie ma ograniczeń ze strony państwa, trwa bonanza.
Chociaż sam kredytu nie wziąłem (i czarne siły niech bronią mnie przed takimi demonicznymi paktami), to zdaję sobie sprawę, że w kontekście marzenia o własnym mieszkaniu to dla większości ludzi niemal konieczność. Tymczasem raty kredytów wystrzeliły w górę, a zdolność kredytowa poleciała w dół. Uderzyło to nie tylko w mieszkaniowe zakupy, ale także wynajem. Przez tę sytuację wynajmujący albo płacą więcej, albo nawet muszą się przeprowadzić, bo właścicielom nie pyknął mocarstwowy plan inwestycyjny i muszą wracać do lokalu z podkulonym ogonem. W niektórych polskich miastach koszty wynajmu wzrosły nawet o 40%, normą jest, że czynsz pożera ⅓, a nawet więcej miesięcznej pensji (w Warszawie to nawet ponad 40%). Sporo młodych osób mieszka z rodzicami, inni wynajmują pokoje w przeludnionych mieszkaniach. W takich warunkach trudno o wypoczynek, prywatność, czy pielęgnowanie naturalnych ścieżek rozwoju, o zakładaniu rodziny nie wspominając. Sytuacja mieszkaniowa to prawdziwa społeczna bomba, która wybucha każdego dnia. I będzie wybuchać dalej, bo ani partia rządząca, osiadła na zupełne katastrofalnym planie Mieszkanie Plus, ani lwia część opozycji (poza Lewicą), nie ma żadnych konstruktywnych planów na jej rozbrojenie.
Według ostatniego spisu powszechnego, w Polsce stoi prawie dwa miliony pustych mieszkań, w dużej części oczekujących na zwrot inwestycji. To skutek kompletnego wyłączenia się podmiotów publicznych z rynku nieruchomości (poza sprzedawaniem działek biznesowym cwaniaczkom i rozdawnictwem w kierunku kościelnych pasożytów), procesu, który zaczął się zaraz po upadku poprzedniego systemu. Za komuny państwo coś budowało (nie czas i miejsce na dyskusję o jakości tych przedsięwzięć), więc za tzw. wolnej Polski, a w zasadzie Polski zniewolonej kapitałem, nie buduje się nic. Poza fontannami, stadionami i aquaparkami, bo na to zawsze znajdą się pieniądze w budżecie. Beton leje się tu obficie, ale nie tam, gdzie trzeba. Zatem otworzyło się pole do spekulacji, geszefciarstwa i rozumienia podstawowych ludzkich potrzeb w kategoriach inwestycji. Czy na kredyt, czy za gotówkę – każdy, kto miał takie możliwości, kupował mieszkanie jako lokatę w przyszłość. Własną, jako drogę awansu do statusu rentiera (nie ma jak pasywny przychód, czyli siedzenie na dupie i mnożenie hajsu!), lub dla dzieci, które mogły tam mieszkać po pójściu na studia, bądź korzystać z zysku z wynajmu. Tymczasem globalny kapitał wchodził do Polski coraz śmielej, jeszcze bardziej wykręcając już spotworniały rynek. W tym momencie nawet 17 procent nowych mieszkań trafia w ręce funduszy inwestycyjnych. Najem instytucjonalny to dobry scenariusz na kryzys mieszkaniowy, ale niekoniecznie wtedy, kiedy stoi za nim żądza zysku, a nie chęć zaspokojenia podstawowych potrzeb ludności. Coraz więcej osób jest popychana w zakleszczenie między chciwością globalnego kapitału, a słabo uregulowanymi, właścicielskimi kaprysami. Kiedy nadchodzi kryzys – migracyjny, ekonomiczny, polityczny – rosną fortuny wąskiej grupy i desperacja reszty. W końcu gdzieś mieszkać trzeba. Za rogiem już czai się kryzys energetyczny, napędzany samobójczym przywiązaniem do paliw kopalnych. Mam dość smutne wrażenie, że prawdziwą skalę ludzkich tragedii poznamy dopiero zimą tego roku.
W zatłoczonych, zjadających prawie połowę miesięcznej wypłaty mieszkaniach ludzie się radykalizują, nie zawsze w dobrą stronę. Za skutki kryzysu mieszkaniowego zapłacimy prawie wszyscy, poza wąską grupą, która zbija na nim kokosy. Bez własnego kąta, albo w niesprzyjających warunkach, trudno o zwykłe funkcjonowanie, nie mówiąc o jakimkolwiek rozwoju, czy realizowaniu własnego potencjału. O tych sprawach mówi się coraz częściej i coraz głośniej, ale ciągle warto to powtarzać. Hasło mieszkanie prawem, nie towarem zyskuje coraz większą popularność, nawet po stronie nawet najbardziej zatwardziałych, wolnorynkowych łbów. To iskierka nadziei, ale czy nie zbyt późna?