Środowisko klubowe pokazało wiele gestów solidarności w trakcie ostatnich zamieszek w USA. Z Berlina, Londynu, Warszawy czy Wrocławia szły słowa wsparcia i otuchy, pojawiło się wiele akcji gromadzących pieniądze na fundusze pomocy prawnej dla ofiar brutalności amerykańskiej policji. Serce rosło, bo kładziono również spory nacisk na edukację i pokazywanie, jak duży dług wdzięczności wobec czarnej społeczności zaciągnęła kultura klubowa.
Dokonuje się także wielu potrzebnych rewizji historycznych, również w obrębie muzyki. W tym samym czasie zaczął się potężny i ohydny atak polityków polskiej prawicy, z prezydentem na czele, na środowiska LGBTQ+. Atak, który w myśl zasady kto sieje wiatr, ten zbiera burzę już teraz przynosi efekty w postaci nasilenia się przemocy fizycznej i werbalnej, nie mówiąc o internetowym ścieku nienawiści – już nawet nie anonimowej, ale w pełnym rynsztunku, z profilówką z dzieciaczkiem tudzież małżonką na ramieniu. I tak, jak życie osób nieheternormatywnych w Polsce zawsze było trudne, tak w czerwcu 2020 stało się po prostu mordęgą, podszytą lekturą opasłych tomiszczy nienawistnych i dehumanizujących opinii i komentarzy i godzin seansów prawicowej propagandy w telewizji. A jednak, próżno szukać gestów wsparcia i solidarności na zachodniej scenie klubowej, choć dług tej muzyki i stylu życia został zaciągnięty również u społeczności LGBTQ+.
W zeszłym roku tych gestów było więcej, chociaż były bardziej spowodowane dość dziwacznym i brzydkim symetryzmem festiwalu Revive, przez co z lokalnej sprawy sytuacja stała się środowiskowa i wyszła poza Polskę. Atak na białostocki Marsz Równości był raczej tłem dla sekowania pewnego odłamu środowiska techno, a nie centralnym punktem skupienia – gdyby nie zachowanie festiwalu Revive, zapewne żaden przysłowiowy RA nie zareagowałby na homofobiczną nienawiść, bezkarnie rozlewającą się po naszym kraju. Kiedy ta bezkarność wyrodziła kolejny zgniły owoc – użycie nienawiści i nietolerancji jako narzędzia w walce politycznej – cisza brzęczy w uszach tym donośniej. Poza oświadczeniem berlińskiego klubu Griessmuehle, czy działań naszej ekspatki VTSS w mediach społecznościowych, zachodnia scena milczy. O ile cisza w Londynie jest zrozumiała – geograficzny i kulturowy dystans, oraz kolonialne dziedzictwo każą najpierw zwracać uwagę na kwestie rasowe – tak bierna postawa artystycznego Berlina czy Amsterdamu jest w zasadzie oburzająca.
Stosunki między naszymi państwami nie są najlepsze, ale klubowa zażyłość nie ogląda się na oficjalną dyplomację – osiedli w Berlinie DJ-e i DJ-ki grają tu często (do stopnia, w którym narodziły się żarty o kelnerach z Berlina, którzy mają rezydencję w polskich klubach), część tamtejszej publiczności chętnie przyjeżdża do nas na festiwale, a w drugą stronę kursują niemal pielgrzymki osób chętnych odwiedzić stolicę światowego clubbingu. Ale mimo tej geograficznej bliskości – z Poznania, Wrocławia czy Szczecina do Berlina jest bliżej niż do Warszawy i z tej bliskości klubowicze i klubowiczki korzystają nad wyraz chętnie – scena nie stanęła na wysokości zadania. Oczywiście, powody tego milczenia nie do końca mają podłoże negatywnych intencji. W ferworze informacji o pandemii, zamieszek w USA, kryzysie gospodarczym i katastrofie klimatycznej, problem rosnącej drastycznie homofobii w Polsce może zostać przykryty. Czynnikiem może być też to, że problem się po prostu na świecie opatrzył: dotarliśmy do momentu, w którym nasza narodowa homofobia jest traktowana tak naturalnie, że nawet zmasowany atak z najwyższych stopni władzy jest traktowany jak business as usual. Koszmarnych implikacji takiego stanu rzeczy tłumaczyć raczej nie muszę.
Niestety, mimo wielu dobrych intencji, wokeness i najróżniejsze progresywne inicjatywy w obrębie zachodniej sceny klubowej często sprowadzają się do powierzchownego liźnięcia tematu, pójścia po linii najmniejszego, kliktywistycznego oporu. Dużo łatwiej jest ustawić zbiórkę pieniędzy na problemy za Oceanem, niż zastanowić się, jak mądrze i skutecznie pomóc społeczności w opresji za miedzą.
Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, że kulturowy dystans między berlińską bohemą (celowo nie piszę niemiecką, bo specyfika tego miasta jest multinarodowa) a Polską jest astronomicznie większy niż ten geograficzny. Ale nie da się ukryć, że każdy głos wsparcia jest na wagę złota, szczególnie wobec tego, że pewne obszary polskiej publiczności klubowej również flirtują z homofobią. Mocny sygnał solidarności z OFICJALNEJ STOLICY TECHNO szedłby nie tylko do społeczności LGBTQ+ w potrzebie, ale także edukował co bardziej ignoranckich bywalców parkietów (z tej strony serdecznie pozdrawiam opiniowego szermierza z jednej grupki techno, który nie widział rozdźwięku między miłością do tej muzyki, a nakładką na profilówkę z Bosakiem).
To milczenie ma bardzo złożone podstawy – od peryferyjności naszego kraju pod niemal każdym względem (odsyłam do mądrzejszych ode mnie, z Janem Sową na czele), po lekki klasizm, wdrukowany w zachodni kapitalizm względem wschodnich ludów. Co ciekawe, sam odczułem tę podskórną, najczęściej nieuświadomioną pogardę na własnej skórze. Zdarzało mi się grać jako DJ w Berlinie, czy Sztokholmie i tam, pośród ludzi o podobnym statusie w branży muzycznej i tak czułem, że od braci z zachodu i północy jestem najzwyczajniej gorszy. Inaczej – nawet nie tyle ja to czułem, co subtelnie (i zapewne nieświadomie) dawano mi to odczuć. To oczywiście temat na inny dzień, ale wbrew liberalnej propagandzie, nie jesteśmy częścią Zachodu i Zachód doskonale sobie z tego zdaje sprawę (czy to słuszna postawa – oczywiście nie i poczucie wyższości oraz samozadowolenie narodów na lewo od Odry i Nysy zasługuje na naganę). Ale patrząc na mapę, czuję przygnębienie. Jesteśmy tak blisko siebie, jedno z nas potrzebuje wsparcia i tego wsparcia nie dostaje. Nawet nie w postaci wielkich przelewów na kwestie prawne, ale gestów, słów, czy postów w mediach społecznościowych.
Jest pewien obszar działalności aktywistycznej w branży muzycznej, który jest niemal modny, bo dotyczy państw definiujących globalny obieg kultury i rozrywki. Problemy mniejszości seksualnych z peryferii, nawet tych sąsiadujących z owym WIELKIM ŚWIATEM, schodzą na dalszy plan. Są albo świadomie ignorowane, albo po prostu niewidoczne, przysłonięte tumultem w jądrze kapitalizmu. A przecież w naszym własnym interesie jako cywilizacji jest to, żeby świat zmniejszać, stawiać na sąsiedzką solidarność i wsparcie dla mniejszych. Jak widać, dopóki do Berlina nie dotrą sceny starć na ulicach Warszawy, na solidarność można liczyć w ograniczonym stopniu, o ile w ogóle. Wielka szkoda.