Wybierając się do w tym roku do Krakowa, zastanawiałem się, co w zasadzie da się napisać o odbywającym się od 17 lat festiwalu, który dzięki konsekwentnemu programowi prezentującemu muzyczne zjawiska z obrzeży wszelkich gatunków i najróżniejszych punktów globu, stał się wydarzeniem równie uznanym w Polsce, co na całym świecie.
Z pomocą przyszedł motyw tegorocznego wydania – „Solidarity”. Hasło mocno różniące się od bardziej abstrakcyjnych i mniej związanych z codziennością egzystencji tematów, takich jak „The Dream”, „Surprise” czy „Interference”. W kraju, w którym kończy się czwarta dekada życia w cieniu niezmiennie promieniującej na życie społeczne Solidarności, łatwo doszywać interpretacje związane ze współczesną i historyczną polityką.
Narzucenie tego hasła sprawiło, że tę mityczną solidarność łatwiej było odczuć od pierwszych momentów ośmiodniowego maratonu – po prostu przebywając w gronie ludzi przybyłych dosłownie z całego świata, reprezentujących najróżniejsze ideologie oraz tożsamości. To być może najbardziej wartościowa cecha tej ekscentrycznej konferencji – poczucie przynależności do grupy, którą ciężko jednoznacznie zdefiniować. Jest to jednak społeczność zbudowana na wzajemnym szacunku oraz poszukiwaniu środków do przełamywania wszelkich granic, zarówno w sztuce, jak i we współczesnym społeczeństwie.


Wiele z tych prób było podejmowanych na płaszczyźnie muzyki. Trzeba natomiast zwrócić uwagę na to, że Unsound jest już teraz wydarzeniem w pełni intermedialnym. Oferującym cały szereg najróżniejszych wydarzeń. Mamy więc, mocno rozwinięty, poświęcony poznawaniu odmiennych perspektyw cykl, głównie dokumentalnych, projekcji. Wystawy i instalacje, wśród których trzeba wyróżnić Incoming Richarda Mosse’a, czyli ekspozycję składającą się z panoramicznych zdjęć obozów dla uchodźców wykonanych kamerą termowizyjną. Podobną technikę artysta zastosował w niemal godzinnej instalacji wideo – na trzech ekranach można było równolegle podziwiać bardzo sugestywne nagrania dokumentujące codzienny życiowy chaos przybyszy z innych kontynentów, którzy walczą o stabilizację, uciekając przed koszmarem wojny. Za wielki sukces trzeba też uznać serię paneli dyskusyjnych, warsztatów oraz spotkań z artystami. Ich, otwarty dla wszystkich, program był najbogatszym jak dotąd w historii festiwalu. W sali wykładowej pałacu Krzysztofory można było dowiedzieć się więcej m.in. o koncepcie kultury współzależnej (w odróżnieniu od, nieistniejącej już w tej chwili zdaniem przemawiającego Mata Dryhursta kultury niezależnej), promującej pozytywną i proekologiczną wizję przyszłości ideologii Solarpunk oraz wpływie koncernów produkujących napoje bezalkoholowe na rynek muzyki klubowej. Ciężko streścić te kilkadziesiąt godzin wymiany myśli oraz poznawania odmiennych, czasami stosunkowo zagmatwanych, punktów widzenia, unikając frazesów. Jest to doznanie, które ciężko określić inaczej niż jako prawdziwie inspirujące, i być może największy atut Unsoundu w ogóle.

Czy to oznacza, że muzyka jest tu w odwrocie? Oczywiście, że nie. Przy tak zdywersyfikowanym programie, składającym się w różnych proporcjach z kilku nocy klubowej extravaganzy, sonicznych poszukiwań oraz występów, które przekraczają swoje medium lub wprost je kwestionują, nie ma po prostu jednej prawdy. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, jak amorficzny i ciężki do zaszufladkowania był repertuar tegorocznych występów. Ci, którym Unsound kojarzy się głównie z techno oraz dronem, musieli swoje oczekiwania zwyczajnie zrewidować. Te, mocno już wyeksploatowane oraz zbadane zjawiska, zakorzeniły się w wielu miejscach w Polsce i w Europie (co jest po części zasługą krakowskiego festiwalu) i ustąpiły miejsca innym, które dopiero się klarują i ledwo zostały zauważone przez etatowych słuchaczy.
Znamienne jest to, że w większości blado zaprezentowały się nazwy i nazwiska, które można by określić w tym kontekście mianem headlinerów. O ile grupy takie jak The Necks czy Sunn O))) poruszają się w bardzo określonym sonicznym obszarze (pierwsi używają repetycji minimalizmu, drudzy potężnego przesteru), by szukać transcendencji w dźwiękach, i ich koncerty są raczej kierowane dla zaznajomionych z nimi wyznawców (czyli nie dla mnie), o tyle prawdziwe rozczarowania przyniosły występy artystek słynących z bardzo odważnych wizji i niecodziennych sposobów ich egzekwowania. Mam na myśli Moor Mother i Holly Herndon. Pierwsza, bezkompromisowa poetka lubująca się w noisie i występach bazujących na konfrontacji ze słuchaczami, zagrała razem z członkami London Contemporary Orchestra w ramach inauguracyjnego wieczoru w teatrze Słowackiego. I naprawdę ciężko powiedzieć cokolwiek ponad to, że był to występ zwyczajnie nudny. Jest to o tyle mocna obelga, że to ostatnie słowo, którego z reguły można użyć w kontakcie z twórczością filadelfijskiej artystki. Z Holly Herndon sprawa jest już trudniejsza. Szuka ona nowych form wyrazu poprzez zastosowanie sztucznej inteligencji w aranżacji organicznych partii wokalnych. W studyjnych warunkach jej pomysły i rozwiązania piszą kolejne karty historii rozwoju muzyki współczesnej, w krakowskim ICE jednak się nie sprawdziły. Herndon wystąpiła w towarzystwie piątki innych wokalistów oraz Mata Dryhursta odpowiadającego, najpewniej, za resztę muzyki i wizualizację. Tak wyraźny podział na to, co „sztuczne”, i na to, co „naturalne”, podkopał wszystkie idee stojące za niezwykła muzyką i pracą naukową Herndon. Zamiast demonstracji przyszłości mogliśmy obserwować pseudocybernetyczne jasełka, które wymagają jeszcze mocnego doszlifowania.

Zero synergii wykazali też James Holden i Wacław Zimpel. Obaj niezwykle utalentowani muzycy premierowo zaprezentowali wspólny materiał, nad którym razem pracują (Holden z tym zestawie zastąpił Shackletona, z którym pierwotnie miał zagrać polski klarnecista). Ich kompozycje były przyjemne, nawet bardzo. Dojmujące było przy tym wrażenie, że obaj zagrali już te same dźwięki w ostatnich latach, a finalny efekt nie różnił się zbyt wiele od Rainbow in the Curved Air Terry’ego Rileya (wydanego dokładnie 50 lat temu). Warto podkreślić, że nie był to w żadnym wypadku zły występ – mimo tego niemal załamał się pod naporem moich własnych oczekiwań.
Cierpkich słów nie należy zaś szczędzić Pedagogy, czyli wspólnemu projektowi perkusisty Eli Keszlera oraz gitarzysty i artysty wizualnego Nate’a Boyce’a. Bliscy współpracownicy Oneohtrix Point Never premierowo wykonali wspólnie zaaranżowane kompozycje. Całą godzinę zdominował Boyce, w większości grający dźwięki kojarzące się z bardzo niestrawnym rockiem progresywnym z późnych lat 70. i wczesnych 80. Keszler w tym czasie próbował ratować wszystko swoimi nieortodoksyjnymi technikami perkusyjnymi. One jednak tylko uwypuklały brak spójnej koncepcji i dziwaczność tego widowiska. Jeszcze dziwniejszy był fakt, że Boyce, uznany VJ i twórca teledysków, przygotował około 7 minut wizualizacji. Warto dodać, że był to najlepszy element tego występu. Dziwne wydaje się natomiast, że w ogóle zdecydował się na ich zaprezentowanie, skoro było ich tak mało. Można więc się zastanawiać, czy to, co miałem okazję usłyszeć i zobaczyć w kinie Kijów, w ogóle zostało formalnie dokończone. Wszelka intuicja podpowiada, że artyści zwyczajnie nie dotrzymali deadline’ów, co zakończyło się najbardziej spektakularną katastrofą, być może w całej historii festiwalu.


I to w zasadzie wszystkie, mniej lub bardziej, negatywne impresje dotyczące muzycznej części minionego Unsoundu, które postanowiłem zbiorczo opisać. Na szczęście pozostało ogromne grono artystów, którzy sprostali oczekiwaniom, zwyczajnie je przebili lub przybyli znikąd, by zaskoczyć wszystkich.
W swojej własnej kategorii zwycięzcą okazał się The Caretaker. To miano o tyle istotne, że ukrywający się pod tym pseudonimem Leyland James Kirby zapowiedział swoje show jako walkę z „przemysłem muzycznym”. Ten osobliwy występ zainaugurował montaż z przygotowań do starcia o tytuł mistrzowski, na które złożyły się głównie degustacje whisky i gra w darty w krakowskich pubach. Kirby wszedł na scenę kina Kijów w bokserskiej pelerynie i nieodzownej masce świni, by chwilę później je zrzucić, odsłaniając pełny smoking, i zaprosić wszystkich widzów do wspólnego wykonania jednego z hitów Simply Red. W tle wyświetlony został z kolei montaż klipów grupy, a charakterystyczną urodę Micka Hucknalla wziął na warsztat, odpowiedzialny tego wieczoru za wizualizacje, stały współpracownik Aphex Twina Weirdcore. Kirby szybko jednak przełamał kabaretową konwencję i wszedł za decki, by przypomnieć o specjalności Caretakera – emulującej destrukcję pamięci dekonstrukcję starych nagrań z ballroomowym jazzem lat 30. i 40. Tu także na wysokości zadania stanął Weirdcore, który przygotował halucynogenny i oniryczny zestaw obrazów idealnie uwypuklających koncept całego projektu. Kirby nadal przypominał o swojej tricksterskiej naturze: na jednym z dwóch ustawionych na scenie foteli zasiadł, odpowiedzialny za okładki i oprawę wizualną płyt artysty, Ivan Seal. Kirby, nie wyłączając muzyki, dołączył do niego i uciął sobie kilkuminutową pogawędkę przy whisky. W ten sposób Kirby połączył cechy niemal wszystkich swoich projektów (wśród których są jeszcze m.in. V/Vm czy The Stranger), zagrał na nosie wszystkim obecnym, a równocześnie zaprezentował pełnowartościowe widowisko, którego emocjonalną dramaturgię ciężko zestawić z czymkolwiek innym – czegoś takiego, o ironio, nigdy się nie zapomina.


Wybitnych występów nie zabrakło też w gmachu muzeum Manggha. To właśnie tam zagrał Dreamcrusher – jedni z najciekawszych wykonawców uprawiających noise. Ich hałas nie jest jednowymiarowym testem wytrzymałości. Jego struktura jest dużo nowocześniejsza, oparta o zabiegi bardziej charakterystyczne dla vaporwave’u. Sample i niecodzienne melodyjne struktury zlewały się z kaskadami eksplozji. Żadna z tych kumulacji nie była jednak, co częste w wypadku noise’owych występów, tanim zabiegiem rodem z horrorów. Dreamcrusher traktują je bowiem jako środek emocjonalnego wyrazu – fizyczną drogę ku oczyszczeniu.
Pracę na emocjach oraz użycie muzyki w wyższym celu zademonstrowała Lingua Ignota. Posługująca się tym pseudonimem Kristin Hayter używa dźwięków do walki z traumą przemocy fizycznej, której zaznała ze strony najbliższej niegdyś osoby. Gdy balansowała na granicy postindustrialu, surowych dźwięków fortepianu i deathmetalowych wrzasków, udało jej się przedstawić coś prawdziwie przejmującego. Uczestnictwa w tym procesie w charakterze widza nie można nazwać komfortowym. To była jedna z najmocniejszych emanacji solidarności, którą można było odczuć w ten weekend. Mocny i zdecydowany przekaz nie zdominował też dźwiękowego meritum, które, mimo bolesnej genezy, bywało zachwycające.
Czystą, ale niezwykle wciągającą formę skonstruowali Japończycy z Goat. Kwartet z pomocą żywych instrumentów snuł, oparte o rockowy i jazzowy szkielet, minimalistyczne mantry, które stopniowo przybierały na sile i transformowały się w hipnotyczne, wypaczone techno. W tej samej lidze, choć z innymi środkami, grają HHY & The Macumbas + HHY & The Kampala Unit. Zbierający muzyków z Ugandy i Portugalii kolektyw łączył rytualny dub i hipnotyzujący afrojazz, co okazało się jednym z lepszych tanecznych misteriów całego unsoundowego tygodnia.
Spośród wielu specjalnych projektów, które zagrały w tym roku na Unsoundzie, Orkiestra Ursus w towarzystwie grupy Dominika Strycharskiego wydaje się jednym z najbardziej specjalnych. Flecista i bandleader oraz jego freejazzowa trupa stanęli naprzeciw autentycznej, złożonej w tej chwili głównie z muzyków w wieku emerytalnym, Orkiestry Dętej Ziemi Mazowieckiej. To właśnie ekspresja byłych robotników oraz dźwięki nieistniejącej już w większości rzeczywistości okazały się należeć do najbardziej wzruszających. Ten niezwykły ansambl zmagał się z duchem PRL-owskich ideałów w sposób niezwykle uczciwy, w którym nostalgia była tylko jednym dostępnych filtrów, a nie przyczyną lub celem tej podróży.
Synonimem drugiej połowy tego spektakularnego tygodnia staje się zawsze hotel Forum. Niegdyś wypełniony niemal wyłącznie muzyką taneczną, teraz oferujący w czterech salach doznania różnej maści. Genialnym przykładem otwarcia na nowe dźwięki był występ Brytyjczyków ze Sly & The Family Drone wraz z Tomaszem Gadeckim i Pauliną Owczarek. Duet polskich saksofonistów wspomógł, napędzaną anarchistyczną energią, grupę Brytoli łączących noise z punkowym rytmem. Już sama ta eksplozja była bliska rozsadzenia dekadenckich wnętrz znajdującego się w podziemiach hotelu klubu 89. W połowie występu muzycy zaprosili jednak na podest publiczność oraz zaczęli rozdawać jej kolejne elementy zestawu perkusyjnego. Efektem była wspólna partycypacja w tej dynamicznej destrukcji. Drugiego takiego wulkanu endorfin na Unsoundzie w tym roku nie było.
Równie niecodzienny był występ Ewana Keraveca. Francuz na 20 minut przejął główną salę Forum, by zagrać krótki koncert na… dudach. Keravec z jednego z najbardziej irytujących instrumentów pod słońcem wyciągnął same powabne walory, a jego set bardziej przypominał monumentalne solo na kościelnych organach. Muzyk, zamiast na właściwej scenie, ustawił się na skromnym podeście na środku sali, co pozwoliło się zbliżyć do niego urzeczonej tym unikatowym występem publiczności.

Doskonale zaprezentowało się też Lotto. Polska grupa ewoluuje z każdym kolejnym rokiem i coraz mocniej przesuwa się w stronę konwencjonalnych odłamów rocka. Ich jazzowe i eksperymentalne korzenie nie zostały jednak wycięte i stanowią pryzmat dla poszukiwań tego, czym w zasadzie może być muzyka gitarowa u schyłku drugiej dekady XXI wieku.
Przechodząc do stricte tanecznych rewirów. Pierwszy wiekopomny set można było usłyszeć już w czwartek w forumowej Kuchni. Właśnie ją zamykał tego dnia JD Twitch z Optimo, który przygotował na ten wieczór zestaw utworów zainspirowanych utworem Bella ciao oraz antyfaszystowskim przekazem. Oprócz celebrujących wolność house’owych szlagierów, Twitch puścił m.in. California Über Alles Dead Kennedys oraz wspomniane Bella ciao w kilku aranżacjach. Płynność, z jaką lawirował między gatunkami, była godna największego podziwu, a jego żarliwość w uwypukleniu przekazu szybko udzieliła się wszystkim zebranym na parkiecie, którzy pod koniec szturmowali didżejkę z podziękowaniami i wyrazami miłości.
Podobny szał wywołali, grający back2back, Teki Latex oraz Betty. Dwójka jednych z najlepszych selectorów z Francji skakała pomiędzy gatunkami, nigdy nie gubiąc wyczucia oraz świetnych technicznych umiejętności. W tym szaleńczym miksie electro, hip-hopu oraz techno, spointowanym na koniec intro z Neon Genesis Evangelion, kryła się metoda.
Ciekawe eksperymenty w obrębie swoich gatunków zaprezentowali też Goooose i Upsammy. Pierwszy, producent pochodzący z Chin, wziął na warsztat drum’n’bass i breakcore – podlał je szklistymi, radosnymi dźwiękami, którymi żonglował na bieżąco, za każdym razem skręcając w niespodziewanym i satysfakcjonującym kierunku. Upsammy, bazując na klasycznym IDMie lat 90., wplotła z kolei w swój set zadziwiające ilości groove’u, z reguły niespotykane w najbardziej intelektualnej odmianie muzyki tanecznej.


O wieńczących ośmiodniową fiestę koncertach w teatrze Słowackiego sporo ważnych słów napisał już Jędrzej Słodkowski w „Gazecie Wyborczej„. Trzeba przyznać, że była to idealna konkluzja najbardziej symbolicznej edycji festiwalu. Pierwsi tego wieczora zagrali The Round Table Orchestra oraz Remont Pomp. Dowodzona przez Mikołaja Trzaskę grupa, w której udzielają się także m.in. Raphael Rogiński i Tomasz Gadecki, dała być może najbardziej przyswajalny koncert całej imprezy. Ich melodyjny jazz został skontrowany złożoną częściowo z osób opóźnionych umysłowo sekcją perkusyjną Remont Pomp. Nie było tu jednak mowy o żadnych warsztatach integracyjnych. To był pełnoprawny, pasjonujący występ, w którym szczęście wypływające z uprawiania muzyki promieniowało w najdalsze zakątki barakowego wnętrza sali i stanowiło idealnie relaksujący akompaniament dla nerwowego wyczekiwania na wyniki wyborów. Te zaś, w obliczu pięknych gestów przekładających się na świetną sztukę, z każdą sekundą stawały się mniej ważne.
Chwilę po 21 swoje exposé wygłosił duet Matmos. M.C. Schmidt i Drew Daniel przyjechali do Krakowa z programem opartym o ich ostatni album Plastic Anniversary. Przetwarzane na żywo dźwięki samplowane w większości z plastikowych przedmiotów były aranżowane w czasie rzeczywistym w zaskakująco zniuansowane kompozycje łączące po trosze większość dostępnych elektronicznych podgatunków. Schmidt i Daniel, w nieco kabaretowej, ale szczerej konwencji, opowiadali o całym procesie twórczym oraz antyestablishmentowych inspiracjach całego widowiska i smutnej perspektywie, w której plastik niedługo może w całości zalać kulę ziemską.
Wychodząc z teatru Słowackiego, można się było zastanawiać, czy jest szansa, że za rok wszyscy zobaczymy się w lepszym świecie. To oczywiście naiwna kmina, ale Unsound z unikatowego wydarzenia skoncentrowanego na muzyce z obrzeży płynnie przetransformował się w konferencję, na której tego typu pytania są jak najbardziej zasadne, a wyłącznie poddając pod rozwagę proste wezwanie do solidarności, udowodnił, jak niezwykłą grupę ludzi przez lata pomógł skonsolidować, budując przy tym faktyczny fundament dla lepszego świata.