Kostki domina rozsypują się coraz mocniej, czas zmienić zasady gry.

Wciąż nie znamy przyczyn szokującej katastrofy ekologicznej na Odrze. Ludzie, którzy żyją przy rzece i korzystają z jej dobrodziejstw w różnych wymiarach, nie mogą się otrząsnąć. Zresztą nie tylko oni – poczucie, że stało się coś naprawdę strasznego, nie opuszcza milionów osób żyjących w Polsce. Jest wiele głosów mówiących o tym, że to, co się stało, to nie jednorazowy wypadek, a ostateczne pchnięcie rzeki za granicę katastrofy, toksyczna kropla, która przelała czarę chciwości i zaniedbań. Odra, rzeka, która przepływa przez mój Wrocław, jest (a w zasadzie w dużej części była) domem dla unikalnej fauny i flory, dawała wytchnienie nad swoimi brzegami. Czas pogodzić się z myślą, że to się zmieniło, być może nawet bezpowrotnie. Niektórzy optymistycznie powołują się na historię – jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku Odra i wiele innych polskich rzek, była klasyfikowana na III poziomie czystości, czyli nie nadawała się do picia i nie można było z niej korzystać w celach rekreacyjnych. Na przestrzeni lat to się zmieniło i przed tegoroczną katastrofą, rzeka zaczęła powoli odżywać. Problem w tym, że katastrofa klimatyczna nie da nam tyle czasu, ile dostałyśmy po rabunkowej gospodarce przemysłowej czasów PRL-u. Nie tylko dlatego, że przestawienie na kapitalizm również wyrodziło kolejne problemy wynikające z chciwości. W rzekach jest mniej wody, a będzie jeszcze gorzej. Reakcji na katastrofę klimatyczną brak, a skorumpowane i/lub ignoranckie samorządy zupełnie nie dbają o rzeki, pozwalając januszowym biznesom na wylewanie ścieków i destrukcję delikatnych rzecznych ekosystemów. Wody Polskie, podobnie jak Lasy Państwowe w leśnej krainie, patrzą na rzeki jak na zasób surowców, nie ekologiczne artefakty, które trzeba chronić. Odra to tylko początek, rachunek wystawiony za dekady ludzkiej nikczemności, stawiającej krótkoterminowy zysk ponad przetrwanie planety. 

Nie ma co się rozwodzić nad kompetencjami władz różnego szczebla. Niezależnie od tego, czy rządzą nami libki, czy katoliccy faszyści, natura jest widziana jako coś, co się człowiekowi należy do rozporządzania wedle własnych chęci i potrzeb. Nie sądzę, że dyktuje to Biblia, rzekomo wyznaczająca horyzont moralności naszych władz, w której bóg dał człowiekowi władzę nad przyrodą. To bardziej splot partykularnych interesów, mordercza żądza zysku i synekur, wąskie spojrzenie na rzeczywistość, wedle którego jeśli można coś eksploatować dla zarobku, to nie ma żadnych przeciwskazań, żeby tego nie robić. Nawet jeśli istnieje ekologiczna presja, wynikająca z naszego członkostwa w Unii Europejskiej, to funkcjonuje szereg sposobów na jej obejście. Odra zawładnęła zbiorową wyobraźnią, bo to wielka, efektowna sprawa. I bardzo dobrze, wreszcie krzyk lokalnych społeczności i osób aktywistycznych jest słyszany. Ale mniejszych tragedii ekologicznych w Polsce jest więcej, a głosy ludzi, którzy o nich informują, są ignorowane. Albo nawet fizycznie usuwane, jak w przypadku obozu Wilczyc w Bieszczadach, gdzie właśnie wkroczył ciężki sprzęt do rabunkowej wycinki, z błogosławieństwem lokalnych władz i służb mundurowych. Te ostatnie nie ganiają ekologicznych przestępców, a zajmują się gnębieniem osób aktywistycznych, raz po raz udowadniając, że służą przede wszystkim kapitałowi, a nie prawom człowieka, na które składa się dostęp do przyrody. Ministerialne deklaracje o milionach przeznaczonych na na ucyfrowienie monitorowania stanu rzek, brzmią jak upiorny żart wobec skandalicznej destrukcji, urządzanej przez Lasy Państwowe i inne bandyckie organizacje, zaślepione bóstwem mamony. Tak długo, jak każda instytucja zajmująca się przyrodą w Polsce będzie miała zapisany zysk w zasadach swojego działania, tak długo będziemy pozbawiani naturalnych płuc i organicznego krwioobiegu naszych terenów. 

Jeśli jest jakikolwiek pozytywny aspekt koszmaru rozgrywającego się na Odrze, to jest to postawa lokalnych społeczności. Wbrew rządowej propagandzie i kilku dekadom neoliberalnego szyderstwa z ekologii, większość ludzi rozumie znaczenie natury i ma z nią symbiotyczną relację. Tej perspektywy nie rozumieją wampiry i ghoule ze stolicy i siedzib lokalnych władz, bo te patrzą jedynie na bezduszne wskaźniki rozwoju, ustawione pod partykularne interesy kapitału większego i mniejszego. Tymczasem widzimy jak ramię w ramię działają organizacje ekologiczne i wędkarskie, jak zbierają się lokalne społeczności, dla których okoliczna przyroda to cząstka jestestwa, definiująca ich tożsamość i miejsce na świecie. Beton, buldożer, harwester i zbrodniarze z piłami to zwiastuni apokalipsy, katastrofy, która już tu jest i będzie uderzać z mocą tym większą, im słabszy jest społeczny nadzór nad instytucjami opowiadającymi za polską przyrodę. Bez przesunięcia zadań w Wodach Polskich i Lasach Państwowych w stronę ekologii i ochrony natury, tragedie takie, jak ta na Odrze, będą naszą codziennością. Na końcu tej drogi jest unicestwienie nas jako gatunku i przyrody, którą doszczętnie zrabowaliśmy. Ona ma szansę się odrodzić, my już niekoniecznie.   

WIĘCEJ