„Nasze życia to niesłyszalny wrzask o pomoc; nasze matki przez nas płaczą co noc” – nawija w jednym ze swoich utworów gliwicki raper, który jako pierwszy polski MC dał głos osobom uzależnionym od opiatów i innych substancji psychoaktywnych przyjmowanych dożylnie; jednej z najbardziej wykluczonych grup społecznych w Polsce, ludziom, którym często za pomocą takich określeń jak „śmieć” czy „ścierwo” odbiera się w ogóle miano człowieka.
Co się dzieje, kiedy ktoś w pierwszej osobie zdaje relację z piekła tego nałogu, postanowiłem tymczasem dowiedzieć się u źródła – siądźmy więc wszyscy w kółku, przyznajmy się do własnych słabości i posłuchajmy bez przerywania, oceniania i dawania jakichkolwiek rad, co ma do powiedzenia najnowszy członek naszej grupy. Oto Tonciu.
– Cześć, jestem Konrad i jestem ćpunem. – Na wciąż przypominającym lata 90. zapleczu Dworca Zachodniego przedstawia mi się mikry młody chłopak w białej kurtce Reeboka i wysoko podciągniętych skarpetkach z logo Championa. Na tym samym wydechu dodaje za moment: – Tak się mówi na tych wszystkich spotkaniach dla narkomanów. Z dopasowanych kolorystycznie kurtki i skarpetek też zresztą się zaraz tłumaczy, mówiąc, że zwykle nosi się cały na czarno, ale teraz ubranie się zajmuje mu każdorazowo ponad pół godziny, bo ma nerwicę natręctw spowodowaną odstawieniem. Konrad bowiem od kilku dni – jak napisał na zamkniętej chwilę potem przez facebookową policję stronie TNC – jest „bez mietka, na małych dawkach benzo”. Mietek to metadon, substytut heroiny wykorzystywany w programach leczenia zespołu abstynencji u osób uzależnionych od opioidów, a benzo(diazepiny) to grupa leków o działaniu przeciwlękowym, uspokajającym, przeciwdrgawkowym i nasennym, do której należą między innymi alprazolam czy klonazepam. Konrad natomiast to raper, którego kręta i wyboista ścieżka undergroundowej kariery pokazuje, jak bardzo transgresywne i wywrotowe może być wciąż – u schyłku drugiej dekady XXI wieku – gadanie do bitu. Konrad to Tonciu, założyciel małej, acz wiernej grupy narko- i melomanów zrzeszonej pod nazwą Junkie to Sekta / JNKTSKT, mistrz ceremonii… żałobnych, który swoje artystyczne credo wyłożył już w samym tytule kawałka To ma być nieprzystępne.
Niebo wisi dziś kilkadziesiąt kilometrów bliżej ziemi; bezkształtna szara tafla przesłania słońce, a wilgoć wdziera się pod kurtki, kiedy szukamy miejsca, żeby usiąść i pogadać. Miejsca, w którym nie będzie ludzi, których Tonciu nienawidzi, jak nawija w numerze My dzieci z dworca ZOO, wy dzieci z Bullerbyn, by zakończyć wers słowami „nie lubię nawet siebie”, czego dojmujący obraz ukaże mi za chwilę. – Ja bym musiał siedzieć tak, żeby nie widzieć tych innych stolików i tego, co za oknem. Nie chcę patrzeć na nich wszystkich, więc najchętniej bym przesunął ten baner tutaj, ale nie będę tu robił… koncertu – mówi Konrad, szukając komfortowego dla siebie i niewidocznego dla innych miejsca do rozmowy, w momencie gdy wchodzimy do jednej z sieciowych kawiarni na warszawskiej Ochocie. – Chcesz, żebym miał bluzę? Przeszkadza ci patrzenie na to? – pyta po chwili, orientując się, że bezwiednie zdjął czarną kangurkę Reeboka i ukazał przedramiona wyglądające jak pole bitwy… z samym sobą. Dziesiątki blizn po petach gaszonych na skórze przypominają rybią łuskę, a w zgięciu łokcia zieje jedna wielka, bezkształtna rana, niezaleczony jeszcze zrost strupów przypominających o tym, jak mało czasu minęło, odkąd ostatni raz się ukłuł. – Odkąd nie spotykam się z mietkiem, panem metadonem, to tak jakbym się uczył znowu chodzić czy wręcz raczkować. Nie wiem, czemu się jąkam; nigdy wcześniej się nie jąkałem – znów tłumaczy mi łamiącym się głosem mój rozmówca, człowiek, który po raz pierwszy od 10 lat jest od dwóch tygodni (względnie) czysty, człowiek, który swą przeprawę przez bagno uzależnienia relacjonuje na bieżąco w misternie poskładanych wersach; słowach, które uciskają w klatce jak stan przedzawałowy. Uczucie to zresztą Tonciu potrafi sobie wyobrazić pewnie lepiej niż większość zdrowych ludzi, bo po latach przyjmowania leków niezgodnie z ich przeznaczeniem ma dzisiaj problemy z sercem, a dodatkowo nie ma zamiaru nic z nimi zrobić, bo… – Chcę teraz cierpieć. Jestem po części na cold turkey*, a ból psychiczny wypieram zwykle tym fizycznym – mówi, rozdrapując jeden ze strupów i tamując krwawienie chusteczką.
– „To ci nie podejdzie”, „To ma być nieprzystępne”. Pokaż mi innego rapera, który nawinął coś takiego jak Dla ciebie już nie ma ratunku?! W Polsce nie ma czegoś takiego. I tu nie chodzi tylko o sam fakt mojego problemu narkotykowego, ale też o formę, w jakiej o nim opowiadam. Ja chcę, żeby to odpychało, kurwa mać, ja chcę, żeby ludzi to raziło. – Tak swoje podejście do sztuki podsumowuje autor kilku EP-ek i albumu, które wstrząsnęły status quo rodzimego rapowego podziemia. – Dla mnie to jest jakaś abstrakcja, że ktoś zaczął tego słuchać, bo to się wzięło… znikąd; nie było promowane w żaden sposób i sobie wisiało w necie jak tysiące innych treści, których ogrom przecież nie znajduje żadnych odbiorców. – Teledyski i numery Toncia były natomiast odtwarzane w sieci dziesiątki tysięcy razy. I choć w kontekście wielomilionowych liczb, które wykręca ostatnimi czasy polski rap, nie jest to jakiś szczególnie zawrotny wynik, to – biorąc poprawkę na to, o czym i jak nawija ten wychowanek śląskich podwórek – budzi szacunek i… nienawiść. O ile bowiem krajowa scena hiphopowa niewiele zna tematów tabu i szereg społecznych bolączek diagnozowała czy relacjonowała równie dobitnie co często w odosobnieniu od niezainteresowanych zagadnieniem mediów, to w kwestii twardych narkotyków wykazywała zawsze pewną ambiwalencję. I choć jej stosunek do kokainy, amfetaminy czy szeregu różnych – co nader ważne, doustnie przyjmowanych – farmaceutyków w przeciągu minionego ćwierćwiecza zmienił się wręcz radykalnie, to w temacie opiatów wciąż aktualny wydaje się wers Kaczego z pierwszej Molesty, wydanej w 1998 roku płyty Skandal. „Tylko makowa głowa jest dla nas niczym” – nawijał wtedy reprezentant Procederu. A że jeszcze w międzyczasie Warszafski Deszcz nagrał jeden z najmocniejszych polskich utworów antynarkotykowych, czyli (nie)sławne Aluminium, i na szeregu ówczesnych płyt rapowych pojawiło się logo PHP – Przeciw Helenie Pakt, to heroiniści zawsze w tym środowisku byli traktowani z pogardą, często i agresją.
„Na którymś koncercie powinni cię dojebać i obić mordę za to całe gówno, które robisz. Pomyśl, jebany wraku, że jakiś głupi albo zagubiony dzieciak może trafić na twoje ćpuńskie wysrywy i się nimi inspirować” – to jeden z nienawistnych komentarzy pojawiających się w sieci pod nagraniami Toncia; wynik niesłuchania tych utworów ze zrozumieniem i dobry (sic!) obraz tego, że narkoman wciąż na polskie społeczeństwo działa jak płachta na byka, potencjalne zagrożenie dla miru domowego i bezpieczeństwa publicznego, a także jednostka zupełnie odczłowieczona. Zapoczątkowała to pierwsza fala kompotu, która zebrała swoje żniwo jeszcze w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej lat 80., a dodatkowo utwierdziła plaga „nowej” heroiny, czyli browna**, który pojawił się na rodzimych osiedlach w latach 90. Podejście to nie jest już jednak do końca adekwatne do obecnych czasów. Mimo iż pośród obu grup uzależnionych można było znaleźć pełen przekrój krajowego społeczeństwa, opiaty nad Wisłą kojarzą się właściwie jednoznacznie z brudem, degeneracją i szerokim spektrum różnej maści przestępstw, dzięki którym można zdobyć pieniądze na nałóg. I choć Konrad też ma szereg różnych wykroczeń na koncie, to ma również 30 par butów i dobre kilka tysięcy złotych ulokowanych w na wskroś eklektycznym zbiorze płyt, w skład którego wchodzą między innymi cała dyskografia Fire! Orchestra, kompilacja pozaalbumowych nagrań Grega Hainesa czy połowa katalogu naszego rodzimego Instant Classic; Kayo Dot, Murcof, Shabaka Hutchings i Vladislav Delay. Pośród półek gęsto zastawionych kompaktami z etiopskim jazzem, metalowym ambientem i elektronicznymi eksperymentami z pogranicza współczesnej klasyki trudno znaleźć chyba jedynie… hip-hop. Wszystkie te krążki kupił swojemu tacie, z którym ich wspólnie słucha. – Ja nie jestem z patologii. Nawijałem gdzieś, że choć „ojciec nie bił matki, to grzałem i grzeję; przepraszam, mamo”. I choć nasze relacje są bardzo skomplikowane, to moi rodzice są po prostu… wspaniałymi, uczciwymi ludźmi – mówi Konrad, ledwie powstrzymując się od płaczu. – Mój ojciec jest w muzyce razem ze mną; ja robię wszystko sam, ale on mi w pewnym momencie zaczął pomagać i wciąż to robi: te EP-ki w kopertach, szereg wzorów na koszulkach, to są jego pomysły.
Rodzice narkomanów to jednak grupa społeczna, o której – mimo gremialnego zachwytu nad takimi filmami jak Mój piękny syn – nikt raczej nie myśli zaślepiony stereotypem brudnego, niebezpiecznego ćpuna, zapchlonego, bezpańskiego psa przemierzającego ulice miasta, dopóki nie wyłapie go jakiś prawomyślny hycel. Na pewno nie myślą o nich natomiast ludzie wylewający jad pod nagraniami Toncia, a jest ich… trochę. Sam też, kiedy opublikowałem mój pierwszy tekst o wadze twórczości Konrada, spotkałem się z falą krytyki. Większość rzeczonych wiadomości opierała się na tym, że jak ja w ogóle mogę „promować ćpuna” i skoro sam mam przecież dziecko, mógłbym się zastanowić nad społecznymi konsekwencjami obcowania z taką tematyką w muzyce. Odpowiedzenie na te wszystkie opinie – choć zajęło mi sporo czasu – było jednak bardzo proste. Kiedy brałem na warsztat nagrania gliwickiego MC, z jednej strony cały czas pobrzmiewał mi w głowie mój blackmetalowy wychów, który nie skłonił mnie nigdy do palenia kościołów ani mordowania kolegów mieczem dwuręcznym, a z drugiej – nie znalazłem w żadnym z tych utworów choćby cienia zachęty do pójścia w jego ślady. Odkryłem tam pierwszoosobową relację z walki, którą codziennie toczy każdy człowiek uzależniony od benzodiazepin, morfiny czy heroiny; niemożliwy do poznania w inny sposób niż organoleptyczny zapis przeprawy przez piekło. Trudno o bardziej dobitne antynarkotykowe hasła niż te, które znaleźć można w numerach z albumu Politoksykomania czy jego zbliżającego się powoli następcy, płyty (najprawdopodobniej) zatytułowanej JNKTSKT. Mimo to większość ludzi, kiedy widzi w klipie blister po lekach czy strzykawkę, a w numerze słyszy litanię farmaceutyków, taką jak „Tramadol, kodeina, bromazepam / Metadon, heroina, klonazepam”, nie ma już żadnych wątpliwości, o czym to jest, i nie ma potrzeby dalej drążyć tematu; przyspiesza kroku jak kiedyś na czwartym peronie warszawskiego Dworca Śródmieście, gdzie znajdował się w latach 90. największy bajzel nowo powstałej, kapitalistycznej RP. Jedną ręką zasłania dziecku oczy, drugą przytrzymuje mocniej własny dobytek, a w ustach czuje gorycz tego, jaki ten świat bywa okrutny i przerażający.
– Ja jestem odpowiedzialny za siebie. Każdy człowiek jest odpowiedzialny za siebie. I choć to ja napisałem te wszystkie zwrotki, to nie jestem odpowiedzialny za to, co z nich wyniesie każda pojedyncza osoba, która ich posłucha. I choć to ja stworzyłem Sektę, to nie jestem odpowiedzialny za to, co robi każda pojedyncza osoba, która jest na tej grupce – mówi Konrad, wyraźnie przejęty tematem, który przewija się właściwie przy każdej wzmiance o jego twórczości. – Ja się nie wpierdoliłem w narkotyki przez niczyją muzykę ani inną twórczość. Czy spadający w przepaść himalaista ma żal do Budki Suflera, że nagrała Cień wielkiej góry? Czy jakby jej nie posłuchał, nie poszedłby pierwszy raz w góry!?! Mój przekaz jest jednoznaczny: na końcu tej ścieżki zostaje tylko ból i cierpienie. I dziwi mnie to, że można tego w mojej twórczości nie widzieć. Ale że z każdym kolejnym pokoleniem jest coraz gorzej, to zawsze szuka się odpowiedzialnych za taki stan rzeczy, kozłów ofiarnych, które rozpętały cały ten chaos. Smutna prawda jest natomiast taka, że ten świat jest złym miejscem, nie wygląda tak, jak powinien; to wszystko, co nas otacza, powinno być całkiem, kurwa mać, na odwrót. Coraz częściej słyszy się przecież o tym, że ta planeta pociągnie jeszcze może ze 100 lat… I ja jestem odpowiedzialny za statek, ale nie za fale, jak to kiedyś celnie ujął Lincoln. – Fale natomiast poza przypływami nienawiści i wspomnianymi przez Konrada pogubionymi dzieciakami, które fascynuje estetyka Junkie to Sekta, przynoszą do jego drzwi ogrom wiadomości pisanych przez podobnych mu, osamotnionych i pokaleczonych społecznych wyrzutków, którzy nie radzą sobie ze swoją emocjonalnością, wrażliwością czy nałogiem. – Ci ludzie, którzy do mnie piszą, są samotni i po części pewnie podobni do mnie. Piszą mi całe eseje, TAKIE wiadomości, w których twierdzą, że to wszystko, co nawijam, to jakbym mówił ich głosem, o ich emocjach, dokładnie tym, co czują, a ja… się z tym w żaden sposób nie potrafię oswoić. Płaczę, jak to czytam, bo wiem, że oni nie są w stanie powiedzieć tego nikomu innemu – mówi Tonciu o realnej i samemu sobie narzuconej, a nie podyktowanej społecznym status quo odpowiedzialności. – Staram się więc odpisać na każdą wiadomość, jaką dostaję. Czasami dopiero po miesiącu, bo cały czas jestem ćpunem i… kurwa mać, znikam, odcinam się i nikt nie wie, co się ze mną dzieje. Ludzie myślą, że siedzę w więzieniu albo nie żyję, a ja po prostu nie wytrzymuję tego napięcia i natłoku; muszę się raz na jakiś czas odciąć, ale finalnie zawsze wracam i odpisuję wszystkim. I często są to ludzie starsi ode mnie, czasem nawet rodzice ćpunów. Któregoś dnia napisała do mnie matka jakiejś dziewczyny z pytaniem, czy nie zagram na urodzinach jej córki. Z początku myślałem, że to żart, ale okazało się, że jednak nie, i koniec końców rozmawiałem z nią długo przez telefon, tłumacząc, że o żadnym koncercie nie ma mowy, ale chciałbym się dowiedzieć, ile córka ma lat, co bierze i o co w ogóle chodzi. Sytuacja była nieco absurdalna, ale temat na tyle poważny, że nie dało się tego załatwić w kilku słowach. Starałem się jej zasugerować, co moim zdaniem może, bo mam w tym temacie spore doświadczenie i wydaje mi się, wiem. Niestety.
– Bo jeśli chodzi o moją wiedzę na temat ćpania, to jest ona… spora. Po tylu latach, jakie w tym spędziłem, nie mogłaby chyba taka nie być. Znam na pamięć ceny leków sprzed paru lat i wiem, jak się w tym czasie zmieniały, ile kiedyś było tabletek w blistrze, a ile jest dziś, jaki okres półtrwania ma diazepam, a jaki alprazolam. Czego nie wolno miksować, co wolno i w jakich stężeniach, co robić, żeby nie zrobić sobie krzywdy, jak to kontrolować i… sam nie wiem, czemu to wiem. Dobrze wiem, dlaczego znam te wszystkie zależności, ale nie mam pojęcia, skąd wiem, jak nie zrobić sobie krzywdy. To chyba jakiś instynkt samozachowawczy, bo naprawdę łatwo jest ją sobie zrobić, jak bierzesz trzy różne substancje w ilościach nie do końca aptecznych. – Konrad wykłada swoją pokaźną wiedzę z zakresu farmakologii, drapiąc się nerwowo po pokaleczonych przedramionach. – W ulotkach dołączonych do tramadolu jest na przykład napisane, że obniża on próg drgawkowy, ale do 400 mg jest OK, a ja znam przypadki, że i po 150 mg była padaczka; rekord to chyba 40 mg, a oni piszą, że 400. Trampka w ogóle dostajesz za jeden grosz, jak masz raka, i ja to wykorzystywałem, jak mój dziadek umierał… Moi rodzice widzieli mój pierwszy atak padaczkowy, jak upadłem w domu, rozjebałem sobie głowę o ścianę i… to nie jest tak jak przy zwykłej epilepsji, że się trzęsiesz, tylko to jest grand mal***: twoje ciało napierdala jak młot pneumatyczny, rzucasz się po podłodze jak ryba wyjęta z wody, gałki oczne do wewnątrz, piana z pyska i masz szczęście, jak tylko sobie pogryziesz język, a nie go odgryziesz. Wokół kałuża krwi, łeb do szycia, pogotowie… Moi rodzice myśleli wtedy, że umieram, a nie zdarzyło się to dlatego, że jestem ćpunem i biorę różne substancje niezgodnie z ich zastosowaniem, tylko dlatego, że nie wiedziałem jeszcze wtedy, że trzeba do tego brać benzodiazepiny, z których część działa przeciwpadaczkowo. Albo wiedziałem, ale i tak chciałem się naćpać, a nie miałem rolek czy klonów… Ale ludzie tego nie wiedzą, bo skąd by niby mieli to wiedzieć, skoro nie mają o tym pojęcia lekarze, którzy wypisują ten lek i właściwie nigdy nie podają do niego benzo. Lekarze w ogóle w ogromnej części nie mają pojęcia o lekach.
Po raz kolejny już podczas tej naszej niezbornej i chaotycznej rozmowy – która z początku miała być wywiadem pytanie-odpowiedź, ale finalnie, biorąc poprawkę na aktualny stan trzeźwiejącego Konrada, przyjęła poniższą formę – uderza mnie to, że ja większość z tych historii znałem już wcześniej z jego tekstów. – Bo wszystko, co ja nawijam, to jest sto procent prawdy, ewentualnie może się zdarzyć tam coś, co działo się pod wpływem jakiejś substancji, ale to też zawsze słychać w tych numerach – tłumaczy mi Tonciu. Dodaje zaraz: – W pewnym momencie mojego życia zacząłem po prostu wyrzucać z siebie rzeczy, których nie byłem w stanie nikomu powiedzieć; to jest moja terapia. I ja nie mam ochoty już później tego słuchać, nienawidzę tego i dlatego też jak wczoraj miałem koncert na Chłodnej, to powiedziałem, że ostatni raz w życiu gram Heparynę na żywo, bo to już jest nieaktualne i boli mnie to rapować na scenie; nie chcę już do tego wracać. Ja w ogóle nie znam swoich tekstów na pamięć, uczę się ich przed występami, bo też chcę grać koncerty; pomimo tego, że mnie to boli, to czuję wtedy jakąś namiastkę szczęścia. Czymkolwiek, kurwa, to szczęście jest.
I choć wszystkie teksty Konrada zdają się misternie poukładane i pełne są niejednoznaczności, metafor i rymów wielokrotnych, to ich główną siłą napędową są emocje. – Krzyk śmierci, ryk nędzy, rozpacz, łyk czerni. U mnie to nigdy nie działa na takiej zasadzie, że mam pomysł na kawałek i później go buduję krok po kroku, układając kolejne wersy i myśląc o punchline’ach. I choć mam w telefonie tysiące notatek, nagrań głosowych i gotowych całych zwrotek, to bardzo rzadko po nie sięgam, bo zwykle po prostu wylewam z siebie to, co we mnie siedzi, i też wszystkie numery nagrywam później na setkę. – Tonciu wykłada swoją metodę twórczą i po chwili odnosi się pokrótce do kwestii uczuć: – Język polski jest dosyć ubogi, jeśli chodzi o opisywanie emocji, a szczególnie miłości. Większość tych słów jest dziś zupełnie wypalona i pusta, ale… czy to ma jakikolwiek znaczenie!?! Ja się chwytam tych pojęć, których do końca nie rozumiem i nie znam ich z doświadczenia, bo przez ostanie 10 lat żyłem w zupełnej izolacji. Dekada alienacji sprawiła, że nie wiem, co znaczy słowo przyjaźń, nie wiem, czy istnieje miłość, i chciałbym w to wierzyć, ale im więcej o tym czytam i pogłębiam swoją wiedzę, to wychodzi na to, że wszystko to jest czysta chemia i zapach cudzego potu, co… jest dojmująco smutne. Ale czy mamy coś więcej? Chciałbym sprawdzić, czy istnieje znajomość jakaś bliższa, koleżeństwo, przyjaźń; nie wiem do końca, co to, kurwa, znaczy, ale chciałbym. W moich numerach są więc przebłyski nadziei, ale zaraz potem są upadki; ciągłe sprzeczności. Bo ja z jednej strony chcę, żeby cały świat o tym usłyszał, a z drugiej chcę umrzeć, zniknąć i żeby tego wszystkiego w ogóle nie było.
– Nie jestem na tyle silny, żeby się zajebać. Próbowałem i na siedem prób trzy czy cztery były takie, że… naprawdę, ale nie dałem rady, bo tolerancja za wysoka: ja odlatuję, igła leci mi w dół i robi mi na ręce coś takiego. – Konrad zwierza mi się zaskakująco spokojnym tonem, pokazując bliznę jak po nożu, która prowadzi od zgięcia ręki w łokciu prawie do nadgarstka. – Jakbym w moje urodziny nie miał w domu tego jebanego naloksonu, a rodzice nie mieli kluczy od mojej chaty, toby mnie już tu nie było, bo to już była taka dawka, specjalnie przygotowana i wymieszana, że nie ma opcji, żeby człowieka odratować; złoty strzał. Ale miałem ten nalokson, więc kiedy udało im się mnie obudzić, to od razu go wziąłem, a on działa tak, że od razu wybija z receptorów heroinę, jesteś od razu trzeźwy. I ja teraz w momencie, w którym po raz pierwszy w życiu… po raz pierwszy od 10 lat siedzenia w piwnicy i walenia w kabel postanowiłem z tym skończyć, nie wyobrażam sobie tego, żebym umarł przed moją mamą i tatą. Nasze relacje są w chuj skomplikowane, ale kocham ich najbardziej na świecie i po tym wszystkim, co ze mną przeszli, po prostu nie wyobrażam sobie tego, żeby tak się stało, bo… nie chcę myśleć, jakie by to mogło mieć konsekwencje.
Kiedy po długiej chwili milczenia pytam Konrada, czy muzyka i rosnący odzew na jego nagrania miały na tę decyzję jakikolwiek wpływ, bardzo szybko otrzymuję wypowiedź równie kategoryczną jak rozdział rapu i narkotyków, którego brak nie pozwala wielu jego odbiorcom zrozumieć, że to nie one są sednem jego twórczości. W życiu Toncia istotną rolę ogrywają bowiem przeróżne substancje, a że o własnym życiu pisze swoje teksty, to nazwy tych wszystkich specyfików muszą się w nich pojawiać. Nie one jednak są sednem tych kilkudziesięciu utworów, które wiszą jak tabliczki nagrobne na Soundcloudzie i YouTubie. Sednem – jak w sporej części przypadków różnorakich uzależnień – jest samotność. – I muzyka nie ma na to żadnego wpływu. Ja się po prostu wjebałem w dragi i jestem samotny, nie mam dosłownie nikogo. Dwa razy poszedłem wygrzany do prostytutki, a po opioidach nie ma się właściwie żadnego libido, tylko po to, żeby się przytulić. Czaisz to? Zapłaciłem za to, żeby poczuć bliskość drugiej osoby… Bo ja przez lata kochałem samotność, cały czas nawijałem o tym, że nienawidzę ludzi, ale jakiś czas temu zaczęło mnie to boleć, w chuj. Kiedyś chciałem być cały czas naćpany, całe życie być w cugu, ale jestem pewien, jak by to się skończyło, bo wiem, jak bardzo autodestrukcyjny potrafię być i na jak wysokie dawki wejść – mówi Konrad łamiącym się głosem, jąkając się i powstrzymując łzy, kiedy palimy papierosa przed zatłoczoną kawiarnią, w której leci zupełnie przezroczysty, nienachalnie pozytywny smooth jazz. – W pewnym momencie jak, już jesteś w coś tak bardzo wpierdolony, to się staje całym twoim życiem. Bez tego nie umiesz normalnie funkcjonować i dopiero jak to przyjmiesz, to żyjesz normalnie, jak ludzie nieuzależnieni od niczego. I do pewnego momentu jest zajebiście, potem idziesz dalej tymi schodami do nieba i nagle na samej górze… a zwykle dużo, kurwa mać, wcześniej, gdzieś po drodze na tych stopniach, zaczynasz się z tym męczyć, a przynajmniej ja zacząłem. To jest w chuj męczące i to jeszcze bardziej rozpierdala mi i tak już mocno nadszarpniętą przez lata psychikę. I ja bym bardzo chciał mieć kogoś zaufanego i umieć mu powiedzieć to wszystko, o czym nawijam w tych numerach, ale… nie mam. I też nie mam pojęcia, jak bym mógł kogoś takiego teraz znaleźć, bo większość znajomości czy też zażyłości, w których ludzie funkcjonują, bierze się z dzieciństwa, z podwórka, ze szkół, i od pewnego momentu dużo trudniej jest znaleźć kogoś nowego. Sam się w pewnym momencie odciąłem od ludzi: usunąłem Facebooka, zmieniłem numer telefonu i nagle w liceum zostałem zupełnie sam. A teraz, kiedy to wszystko odstawiam, to się boję, boję się w chuj i nie chcę być w tym sam. I jedna z moich głów mówi mi, żeby szukać tego drugiego człowieka nawet za cenę tego, że mógłbym się sparzyć, a druga podpowiada, że wszyscy chcą mnie zabić, pomimo tego, że nikt nie wie, kim jestem. – Tonciu dmucha na żar niedopałka, który od chwili już międlił w palcach, podciąga rękaw i gasi peta na skórze, stawiając tym samym wyjątkowo dotkliwą kropkę na końcu swojej wypowiedzi. I przeprasza.
* Potoczne określenie sposobu działania osób, które zrywają z danym nałogiem lub nawykiem z dnia na dzień, bez stopniowego ograniczania dawek czy wspomagania się zastępczymi środkami medycznymi.
** Tania, zanieczyszczona odmiana heroiny palona zwykle z folii aluminiowej.
*** Tak zwany duży (np. toniczno-kloniczny) napad padaczkowy, w czasie którego często występuje utrata przytomności, drgawki, ślinotok, szczękościsk, czasem szybkie ruchy gałek ocznych czy chwilowy bezdech.