Zarządzanie przez terror to smutne realia polskich miejsc pracy.

Przyznam, że kiedy wybuchła sprawa Tomasza Lisa, nie byłem zaskoczony. Obraz, jaki wyłania się z artykułu Szymona Jadczaka (który swoją drogą ma niezłą passę, bo chwilę wcześniej opisał silne powiązania obecnego trenera piłkarskiej reprezentacji z korupcyjnym bossem o uroczej ksywie Fryzjer), wyda się bardzo znajomy wielu osobom pracującym w mediach i nie tylko. Napompowane ego, w połączeniu z toksyczną wizją zarządzania, jaką boomersi przejęli od najgorszych praktyk najntisowego kapitalizmu, wykształciły kastę ludzi nietykalnych, absolutnie pozbawionych dystansu do siebie i przekonanych, że bycie niemiłym, agresywnym krytykantem to przywilej pozycji i najlepsza droga do sukcesu całej organizacji. Tymczasem szereg badań potwierdza, że najlepszym miejscem pracy jest takie, które hołduje zasadom równości, partnerstwa, pozbawione toksycznej atmosfery, gdzie opinie ścierają się przez konstruktywny dialog, a nie hierarchiczne i arbitralne podziały. 

To poczucie władzy i bezkarności nie bierze się znikąd – Lis i inni prominenci byli długo pompowani przez liberalne media jako autorytety i wybitne jednostki. Chociaż nawet pobieżny rzut oka na dokonania ex-naczelnego Newsweeka pokazuje, że poza przeciętnymi, a miejscami po prostu kiepskimi rozmowami z ważnymi postaciami polskiej polityki, nie ma zbyt wielu powodów do flexu. Medialni boomersi – Lis, Olejnik, Wojewódzki i inni – są przekonani o swoim autorytecie w zasadzie wyłącznie na bazie siły marki własnej. Czy rozpoznawalność równa się merytoryczności? Mocno naciskam x na zwątpienie. Grono gadających głów w radiach, telewizjach, liberalnych dziennikach i tygodnikach, jest dość homogeniczne i powtarzalne. To paralelne uniwersum, w którym wąska grupa spija sobie z dziubków, nie przejmując się tym, czy to, co mówi, ma jakieś pokrycie w rzeczywistości. To ludzie majętni, kompletnie nieznający realiów życia, więc co chwilę rechoczący z postępowych pomysłów w rodzaju budownictwa komunalnego, rozwoju transportu publicznego, czy polityki społecznej. A potem są ogromnie zdziwieni kolejnymi politycznymi porażkami, w klasistowskim oburzeniu siąkający na leniwy naród, który sprzedał się za 500+. Te poglądy przekładają się na styl zarządzania redakcjami: rzekomo wybitna jednostka gardząca resztą, skłonna do przeprosin tylko w formie jeśli ktoś poczuł się urażony, niezdolna do przyjmowania i wydawania konstruktywnej krytyki. To podejście znacząco wpływa również na jakość ich pracy: Lis i jemu podobni już od dawna są odklejeni od dziennikarsko-społecznych instynktów, co skutkuje dzikimi opiniami, sytuującymi ich całkiem niedaleko kolegów z prawicowych gadzinówek. Odnoszę wrażenie, że ostatnio konflikt pokoleniowy przygasł, co tylko rozbestwiło libkowych idoli i idolki. Od publikacji artykułu Jadczaka rozmawiałem z wieloma osobami z mediów, które potwierdzały, że Lis jest raczej regułą, niż wyjątkiem: gburowatość, chamstwo i mściwość to pokoleniowa przypadłość dziennikarskiej elity. Nie wiem, co za przysługi sobie zmyśliła i przypisała (zapewne obalenie komuny, wprowadzenie demokracji, wprowadzenie Polski do UE i uświęcenie Wojtyły), ale żadne osiągnięcia nie dają przyzwolenia na złe traktowanie innych. A o wielu sprawach po prostu nie dowiemy się nigdy. Na każdego Durczoka i Lisa – czyli gagatków napiętnowanych publicznie przez dziennikarskie śledztwa – przypada multum spraw, które są zamiatane pod dywan. I nie mówię tu nawet o mobbingu i molestowaniu seksualnym – czyli materii, którą musi zajmować się prokuratura – ale o całym szeregu toksycznych zachowań, tworzących nieprzyjemne miejsce pracy, szczególnie dla osób, które nie są cishetero facetami. Zdecydowana większość boomersów w pozycji władzy po prostu nie rozumie, że pewnych rzeczy nie mówi się w trosce o komfort innych, a styl zarządzania oparty na wysokich wymaganiach to inne określenie na terror, a nie dowód na to, że dzisiaj ludzie są słabsi psychicznie i przewrażliwieni. 

Tymczasem jakość mediów spada nie tylko przez rewolucję cyfrową i dyktat klikalności, ale także przez to, że sporo wartościowych osób dziennikarskich odchodzi z zawodu, a potencjalne talenty wcale się do niego nie garną. Pracuję teraz w pijarze, mniejsze problemy, mniejsza presja, lepsza kasa – mówi mi autor, którego artykuły bardzo ceniłem. Takich historii jest naprawdę dużo. To oczywiście zbyt złożona kwestia, żeby zrzucić ją wyłącznie na karb stylu zarządzania przez boomerskie gwiazdeczki, ale nie da się ukryć, że to jeden z elementów problemu. Kolega z wielkiego dziennika opowiadał mi, że naczelny ściągał ludziom spodnie dla żartu, albo kazał na siebie czekać godzinami pod gabinetem – mówi kolejny dziennikarz, który flirtuje ze zmianą zawodu. Kolegia redakcyjne, na których ogranicza się kreatywność, okopanie w starych praktykach i zamykanie się na argumenty, zerowa chęć do zmiany postawy politycznej i społecznej, szydzenie z progresywnych idei, brak szacunku do osobistych granic: to tylko część litanii żalów zawodowych, której wysłuchiwałem ostatnio. Prawo definiuje dziennikarstwo jako zawód zaufania społecznego. Bez radykalnej zmiany pokoleniowej – na zmianę mentalności boomersów przestałem liczyć już dawno temu – kryzys tego zawodu będzie się tylko pogłębiał, co oczywiście znajdzie odzwierciedlenie w jakości mediów. Siłą rzeczy również demokracji, która potrzebuje wolnych i dobrych mediów do funkcjonowania. Nie chcę powiedzieć, że wszyscy boomerscy redaktorzy są absolutnie najgorsi – zdarzało mi się pracować z ludźmi z tego pokolenia, którzy szli z duchem czasów, a nawet od których nauczyłem się dosyć dużo – ale czasami myślę, że każdy polski facet po pięćdziesiątce jest podejrzany, dopóki nie udowodni, że ma RiGCz. I zanim zostanę zasypany zarzutami o ejdżyzm – żartuję. Ale tylko trochę.

Za każdym razem, kiedy pojawiają się rewelacje o którymś z liberalnych autorytetów, zjawia się chór obrońców i obrończyń. Czy mówimy o Piotrze Kraśko, który zupełnie nie czuł się zobowiązany do płacenia podatków i posiadania prawa jazdy przy kierowaniu samochodem, czy o Lisie, który zarządzał redakcją jak fabrykant z XIX wieku, na Twitterze i w liberalnych mediach pojawiają się świadectwa i głosy wsparcia. Znam X od dwustu lat, muchy by nie skrzywdził! ; W Polsce nie można odnieść sukcesu, bo zawsze się znajdą chętni, żeby ściągnąć człowieka w dół. ; To ciekawe, że zwracamy uwagę na X, a nie na Y z partii rządzącej, który przecież robił dużo gorsze rzeczy! ; Mobbing? A co z praworządnością!? – to oczywiście tylko drobny wybór ze standardowego protokołu, który odpalają libki, żeby bronić swoich. Czasami to powód do zawodu na tych sprawiedliwych. Dla mnie taką osobą był Jacek Żakowski, który jako jeden z pierwszych mainstreamowych dziennikarzy w Polsce zaczynał rozpracowywać neoliberalne status quo (Anty-TINA ukazała się w 2005 roku). Niestety, zasłużony redaktor nie potrafi wyjść poza dziwaczną solidarność klasowo-zawodową i najpierw bronił Piotra Kraśki, a ostatnio także ex-naczelnego Newsweeka. Tomasz Lis zachowywał się niewłaściwie, ale byli gorsi – to argument zupełnie nieprzystający do intelektualnego formatu Żakowskiego, który przecież nie bał się używać ostrych słów wobec hierarchów kościelnych, czy polityków partii rządzącej. Słów, które były nie tylko ostre, ale dość przenikliwe i racjonalne. Niestety, skoro kolega w tarapatach, to trzeba mu pomóc, nawet kosztem własnej wiarygodności i resztek autorytetu. Co nie daje mi wielkiej nadziei na dalszą część sprawy Lisa – przy czym nie zależy mi na piętnowaniu jednostek, ale rozmowie o sposobach zarządzania w mediach, czy atmosferze w środowiskach pracy w ogóle. Mam ogromne szczęście pracować w demokratycznym miejscu, w którym każdy pomysł jest wysłuchiwany, a krytyka polega na konstruktywnych argumentach. Ale wiem, że nie każda osoba dziennikarska może na to liczyć. I właśnie o to chodzi, żeby zdrowe standardy nie zależały od szczęścia, a były normą. Zyskają na tym i redakcje, i osoby korzystające z mediów, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. 

WIĘCEJ