Ubrany w kanadyjski garnitur lub grunge’ową flanelę 20-latek przemierza lokalne cmentarze i grozi całej ludzkości. Ale to tylko część tej układanki.
tekst: Cyryl Rozwadowski
fot: Sematary / Bandcamp
Słoneczna Kalifornia. Stan, w którym wszyscy kąpią się w świetle i pomiędzy palmami szusują na rolkach z magnetofonami na ramieniu. Ta sama kraina, oprócz bycia senną idyllą, w której każda dziewczyna może zostać z dnia na dzień gwiazdą kina, jest także domem najmroczniejszych rozdziałów współczesnej amerykańskiej historii. To właśnie tu panoszyła się Rodzina Charlesa Mansona, która zabijała przypadkowe lub nieprzypadkowe osoby i realizowała szatańskie postulaty. Grasowali tu także słynny Zodiac i Golden State Killer. Światło i mrok splatają się w historii LA, San Francisco i innych miast nieustannie. Na pograniczu tych dwóch światów egzystuje Sematary, który mieszka właśnie w Kalifornii i przyszedł na świat na 2 dni przed Wigilią roku 2000. Jego prawdziwe personalia nadal są tajemnicą. Wiele innych informacji na jego temat także jest niedostępnych. Ale łatwo pisać o tym, co robi muzycznie – bo to jest właśnie najważniejsze.
Raper uaktywnił się zaledwie dwa lata temu swoim, wydanym w wakacje 2019 roku, mixtapem Grave House przygotowanym do spóły z równie tajemniczym Ghost Mountain. Już pierwszy dźwięk zdradza, co tu się w zasadzie odjebie. Zloopowana, zniekształcona, pobrzmiewająca melancholijnym black metalem, gitara stanowi jedyne uzupełnienie perkusyjnego cykacza rodem z soundcloudowych, trapowych produkcji. Obaj MC garściami czerpią wokalnie i songwritersko ze stylu Lil Peepa. Oprócz smutnej i melodyjnej emo-trapowej prezentują jednak własne, produkcyjne pomysły. By szukać najbardziej wyrazistej odnogi stylu Sematary trzeba jednak sięgnąć do jego trylogii Rainbow Bridge (skompletowanej w zaledwie półtora roku). Właśnie tutaj słychać progres, którą prezentuje młody twórca. Od obciążonego gitarami i witch-house’owym pogłosem depresyjnych ballad płynnie przechodzi do czystego audialnego ataku na trzeciej odsłonie serii. Wydane kilka tygodni temu Rainbow Bridge 3 to wydawnictwo jedyne w swoim rodzaju. Fuzja black metalu, horrorcore’u, emo-trapu, która ostatecznie przemienia się we własny, osobny gatunek.

Co najpierw można zauważyć? Że to album SZALENIE głośny. Wszystkie dźwięki zostały skompresowane i zniekształcone produkcyjnie maszyną do złomowania aut. Efekt brzmi jakbyśmy słuchali kawałków w jakości 8 kpbs (standardem jest zdrowe 320). Większość dźwięków płynnie wtapia się w falę, wszechobecnego chropowatego basu zboostowanego po nieboskłon. Riffy, których nie powstydziliby się Euronymous czy Nocturno Culto, gęste kanonany rolandowych perkusonialów i losowe syntezatorowe rozbłyski godne wczesnego Salem zmieniają się w smolistą, pulsującą rzekę eksctyującego brudu. W tym wszystkim, przetransponowany przez tuzin wokalnych efektów, odnajduje się Sematary. Czasem wprost czerpiący od swojego bohatera Chief Keefa, innym razem emulujący ruminacje Yung Leana, a czasem wcielający się w tytanów wysokooktanowego bezmózgowia – Andrew W.K. czy Waka Flocka Flame’a. Granica między rockiem, metalem i rapsami nie tyle się tu zaciera, co zwyczajnie nie istnieje. Wszystkie składowe, które łatwo sobie wyobrazić w izolacji, w połączeniu ze sobą synergicznie przemieniają się w coś zupełnie innego i odkrywczego. Za ten innowacyjny hałas odpowiada DJ SORROW, równie tajemniczy, co reszta wspomnianych tu raperów z Kalifornii. Jest jednak bohaterem jednych z najlepszych tagów producenckich ostatnich lat, które dodają całej produkcji klimatu rodem z bootlegów i mixtape’ów gnieżdżących się w dziesiątkach tysięcy na datpiff.com. 20-latek i jego tajemniczy kompanii dużo czerpią od klasyków horrorcore’u – hipnotyzujące patenty wczesnej Three 6 Mafii przekładają na język post-internetowego przebodźcowania.
Warstwa wizualna nie zaskakuje, ale i idealnie to wszystko dopełnia. Grave man, włóczy się przed blair witchową kamerą na VHS-y, najczęściej ubrany w kanadyjski garnitur lub grunge’ową flanelę. Oczy zakrywa włosami, macha nożami, wertuje Necronomicon i odwiedza lokalne cmentarze.
Oprócz dźwiękowych innowacji, Sematary jest także po prostu utalentowanym songwriterem. Refreny “Murder Ride”, “I’m A Sinner”, “Witching Hour” czy “Necromanser” to jedne z bardziej zabójczych (hehe) hooków tego roku. To właśnie one, poza ciężkimi czasem do znalezienia dźwiękowymi ornamentami, przede wszystkim zachęcają do powrotu do tej ogłuszającej kawalkady cyfrowo-analogowych dźwięków. Jak w zasadzie nazwać tę muzę nie używając wcześniej wspomnianych gatunkowych etykietek? Najlepiej po prostu miłym rozpierdolem. Bo w całej tej krwawej masakrze jest jednak mnóstwo zabawy, przekraczania granic dla samej sztuki i uwalniania endorfin poprzez spotkanie z ekstremum. Właśnie to niepoddawanie się pozornemu mrokowi jest największą siłą Sematary jako artysty – w całym tym syfie odnajduje ostatnie serotoniny, które pomagają patrzeć na wszechobecną pożogę.