Najważniejsze jest po prostu bycie razem.

Minęło ponad pięć miesięcy od rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Choć tak naprawdę wojna trwa tam już ósmy rok, 24 lutego 2022 roku wszystko się zmieniło. Pękła bańka pozornego bezpieczeństwa. Przez te pięć miesięcy zginęło wiele osób. Przestały istnieć nie tylko pojedyncze domy, ale i całe miejscowości. Miliony ludzi i zwierząt przekroczyło ukraińską granicę, zostawiając bliskich w nadziei na odnalezienie bezpieczeństwa. Część z nich zdążyła już wrócić, niektórzy nigdy tego nie zrobią, bo w domu czekają na nich tylko strach i cierpienie. Jest jeszcze mnóstwo niewiadomych, pytań bez odpowiedzi i problemów, które domagają się rozwiązania, ale jedno wiemy na pewno: znanego nam dotychczas świata już nie ma. Pora wymyślić go na nowo.

Robią to ci, którzy z dnia na dzień rzucili pracę i prywatne zobowiązania, by w pełni zaangażować się w pomoc uchodźcom i uchodźczyniom. Jeździć z transportem humanitarnym do Ukrainy i własnymi samochodami wywozić ludzi ze strefy działań wojennych. Tysiące osób, które wzięły pod swój dach całe rodziny, zarywały nocki, by pomagać na dworcach, w punktach recepcyjnych, przy zbiórkach rzeczy i wydawkach jedzenia. To aktywiści i aktywistki, ale też zwykli ludzie, którzy mimo własnego strachu i niepewności zdecydowali się pomóc. Nowe społeczeństwo budowane w czasach kryzysu tworzą osoby niesamowite, wierzące we wspólnotowość i praktykujące radykalną empatię. Jak te, które stworzyły Solidarny Dom Kultury „Słonecznik” – kolektyw, który zawiązał się w odpowiedzi na agresję Rosji w Ukrainie. „Słonecznik” niesie pomoc w rozmaitych formach i tworzy społeczność, która wyrosła w przestrzeni Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy Pańskiej 3. To właśnie z nimi rozmawiamy.

Hanna Szkarłat: Jak zawiązał się Solidarny Dom Kultury „Słonecznik”? 

SDK „Słonecznik”: W trzeci dzień wojny przyszliśmy na Pańską 3 tuż przed protestem pod Ambasadą Rosji, żeby malować transparenty. Już wtedy zrozumieliśmy, że bycie razem w tym bardzo ciężkim momencie dla nam wszystkim było megapotrzebne. Przez pierwsze trzy tygodnie wojny w budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie nieprzerwanie działała oddolna solidarna spółdzielnia kanapkowa, zawiązana przez kolektyw Blyzkist (Taras Gembik i Maria Beburia) i ich przyjaciół, funkcjonująca dzięki produktom i sile roboczej dostarczanej przez – często dysponujących skromnymi środkami – ochotników oraz dostawom chleba z zaprzyjaźnionych piekarni.

W tym samym czasie na terenie MSN zawiązał się komitet wokół Fundacji Małgosi Braunek „Bądź”, ochotniczki Tetiany Skrypnik, modelki Coco Kate i walecznej producentki z Muzeum Marii Nowakowskiej, który dostarcza wsparcie medyczne do ukraińskich szpitali. Działała świetlica dla dzieci uciekających przed wojną, darmowy zakład fotografii do dokumentów zorganizowany przy udziale agencji Shootme i wiele innych inicjatyw. Spontaniczna kanapkownia była częścią masowego ruchu w Polsce, w którym prywatne osoby organizują się w finansowane przez mikrodarczyńców zespoły, wykonujące często pełnoetatowo pracę fizyczną i umysłową na rzecz skrzywdzonych przez wojnę rozpętaną przez Rosję w Ukrainie.

Siedziba MSN znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie Dworca Centralnego, co okazało się niezwykle ważne na początkowym etapie funkcjonowania inicjatywy. W tych pierwszych dniach wojny nikt z nas nie planował dalszych działań, po prostu codziennie przyjeżdżaliśmy na Pańską pracować fizycznie. Siatki z produktami spożywczymi przyniesionymi przez przechodniów i przyjaciół były sortowane, chleby krojone, pudła z kanapkami opisywane w dwóch językach, sprzęt medyczny donoszony przez darczyńców sprawdzany pod kątem użyteczności i segregowany, podłogi zamiatane. Codziennie pod koniec dnia z Muzeum wyjeżdżał konwój prywatnych samochodów wyładowanych kanapkami przygotowanymi i zapakowanymi przez zespół kanapkowni.

Na czym polega Wasza współpraca z Muzeum?

Słonecznik po prostu „wyrósł” na gruncie muzeum, używając jego infrastruktury, zasobów i kontaktów. Jest to relacja symbiotyczna, ale jak wiemy z lekcji biologii, prawdziwa symbioza jest rzadka w przyrodzie i zawsze zawiera element dominacji, konkurencji i sporu. Część ekipy pracuje w MSN na co dzień, traktując „Słonecznik” jako ważną, jeśli nie nawet najważniejszą część programu publicznego instytucji. Muzeum jest łącznikiem „Słonecznika” z międzynarodowym światem sztuki, niektóre z nas często prezentują więc działania domu kultury podczas różnych konferencji czy wystaw, zabiegając o uwagę dla sytuacji w Ukrainie. Jesteśmy ministerstwem kontrpropagandy!

Jak zmieniły się wasze działania na przestrzeni ostatnich miesięcy od wybuchu wojny? 

W pierwszych miesiącach działania były improwizowane – z naszej przestrzeni korzystały setki osób, potrzeb było wiele, niektóre z nas niemal zamieszkały w „Słoneczniku”. To był bardzo intensywny czas, zwłaszcza dla Blyzkist (z ukraińskiego „bliskość”), trzeba było być dobrym duchem tego miejsca dla tych wszystkich osób odwiedzających nas i poszukujących pomocy. Szybko okazało się, że najważniejsze jest po prostu bycie razem, wspieranie się emocjonalnie, odskocznia od ciągłego karmienia się doniesieniami z frontu wojennego i wiadomościami o zbrodniach.

Teraz bardziej skupiliśmy się na programie kulturalnym, działalność pomocowa jest mniej widoczna na zewnątrz, chociaż wciąż nie ustaje. Mamy świetny program teoretyczny, prowadzony przez Asię Tsisar, wieczory z poezją, warsztaty, klub filmowy, staramy się zapraszać interesujące osoby z ukraińskiej sceny artystycznej, które są przejazdem w Warszawie. Część ekipy jest też zaangażowana w powstawanie nowego magazynu Soniakh Digest, gromadzącego osoby z różnych stron świata, które poprzez teksty i prace artystyczne mierzą się z konsekwencjami inwazji rosyjskiej: terroryzmem energetycznym czy ekobójstwem. Interesuje nas dekolonizacja Rosji. Mamy też bardziej długofalowe pomysły – MSN będzie prawdopodobnie zaangażowane we współorganizację Biennale w Kijowie w 2023 i 2025 roku. Być może w przyszłym roku będzie rozproszone po całej Europie.

Jak te dwa światy, kultury i pomocy społecznej, się przecinają? Jakie są wasze dotychczasowe wnioski, przemyślenia, doświadczenia związane z działaniem w „Słoneczniku”?

Jeżeli chodzi o narzędzia potrzebne do pracy aktywistycznej, wszyscy od jakiegoś czasu starali się włączać w swoją praktykę wątki związane z narastającym napięciem wywołanym kryzysami humanitarnymi, katastrofą klimatyczną, biedą, wykluczeniem i faszyzmem, który w widoczny sposób podnosi głowę w Europie. Natalia Sielewicz, Sebastian Cichocki, Kuba Depczyński i Bogna Stefańska w swojej pracy kuratorskiej i badawczej często krążą wokół programu „robienia użytku” ze sztuki. Maria Berburia i Taras Gembik w swoim kolektywie Blyzkist cały czas poszerzają założenia uczestnictwa, włączając w swoje działania nie tylko migrantki i migrantów, ale też przedstawicieli innych grup zmagających się z ograniczonym dostępem do zabierania głosu w sprawie budowania konsensualnej wspólnotowości, na przykład osoby będące w kryzysie bezdomności. Yulia Krivich poza własną praktyką artystyczną, często podejmującą pytania na temat tożsamości, powołała wraz z Yuriyem Bileyem i Verą Zalutskayą ZA Grupę, badającą sytuację zagranicznych artystów i artystek mieszkających w Polsce. Melancholijny język, którym Weronika Wysocka opowiada w swoich pracach o nadprodukcji i przebodźcowaniu, jest świadectwem artystki mieszkającej w Polsce w rzeczywistości, w której publiczna propaganda zastrasza kobiety i osoby niebiałe. Kaja Kusztra w swojej pracy projektowej próbuje stosować program otwartego dostępu i popularyzacji tego, co jest darmowe. Jednocześnie wszyscy z nas poczuli się bezsilni wobec skali cierpienia, jakie przyniosła wojna. Wielu z nas mówiło w pierwszych dniach wojny o kompetencjach, których nie mają, a które w momencie eskalacji kryzysu stają się kluczowe. Nie możemy samodzielnie poruszać się po obszarach związanych z kodeksem prawnym i medycznym, potrzebujemy do tego współpracy prawników, ratowników medycznych, lekarzy, tłumaczy. Tylko Taras, Maro i Yulia posługują się językiem ukraińskim, a w pierwszych dniach wojny do drzwi Pańskiej 3 pukało wiele rodzin z rozmaitymi pytaniami – gdzie jest łazienka, gdzie zrobić sobie zdjęcie do dokumentów, czy mogą napić się herbaty, co robić dalej?

Te doświadczenia znalazły odzwierciedlenie w samej nazwie „Słonecznika” – nie jesteśmy instytucją muzealną, jesteśmy domem kultury i jest w tym odwołanie do struktur mniej związanych z działalnością krytyczną, a bardziej z tym, co „świeckie”, codzienne, publiczne, oczywiste.

Jak widzicie dalszą działalność „Słonecznika”?

Mamy nadzieję że „Słonecznik” wyda nasiona. To, co wychodzi nam dobrze, to praca nad upowszechnianiem i lepszym zrozumieniem kultury ukraińskiej. Wykorzystujemy nasze kontakty, żeby zapewnić różnym osobom uciekającym przed wojną np. programy rezydencyjne w różnych krajach, dbamy o obecność ukraińskich głosów na konferencjach i wystawach. Gigantyczna zmiana już zaszła. Żyjemy w nowym społeczeństwie. Tutaj na miejscu w MSN trudno sobie już wyobrazić wystawę, która nie ma podpisów czy oprowadzań w języku ukraińskim.

My jako Słonecznik wciąż będziemy zbierać pieniądze i przekierowywać je do osób w potrzebie. Bardzo ważne wydaje się teraz użycie widzialności instytucji kultury, ich kontaktów i autorytetu do nagłaśniania sprawy ukraińskiej. Zainteresowanie wojną na świecie wygasa, naszym zadaniem jest podtrzymywanie ducha solidarności i współczucia, używając takich narzędzi, jakie mamy pod ręką: sztuki, poezji, mody, projektowania graficznego.

fot. Yulia Krivich

Nieodłączną częścią „Słonecznika” jest Fundacja Małgosi Braunek „Bądź”, która na co dzień zajmuje się edukacją zdrowotną. Pytam Orinę Krajewską, prezeskę zarządu i główną koordynatorkę działań: co przed wybuchem wojny robiła Fundacja?

Orina Krajewska: Trzon naszej działalności związany jest ze wsparciem w chorobie i promowaniem kompleksowego podejścia do zdrowia. Praktykujemy i szerzymy podejście holistyczne – mind, body, spirit. Może brzmieć to górnolotnie, ale chodzi o proste zwrócenie uwagi nie tylko na ciało, ale i zdrowie psychiczne oraz ogólnie samopoczucie, w którym może pomóc chociażby utrzymywanie zdrowej rutyny w życiu.

Zajmujemy się organizacją warsztatów, wykładów, grup wsparcia i darmowych konsultacji indywidualnych. Organizujemy kongresy medycyny indywidualnej. Mamy też infolinię z Rzecznikiem Praw Pacjenta, można zadzwonić i dowiedzieć się, jak można sobie pomóc w chorobie.

A jak wyglądało zaangażowanie twoje i Fundacji w działania w MSN?

To było niesamowicie organiczne. Zresztą wszyscy powiedzą to samo, że ten pierwszy impuls był po prostu zrywem serca i pomknął poza instytucjami. One nadgoniły później. Na początku wszystko szło kanałami prywatnymi. Kaja [Kusztra – przyp. red.] udostępniła informację o zbiórce leków, które ktoś miał zabrać do Kijowa. Mieliśmy jednorazowo załadować samochód lekami. Wojna wybuchła w środę, a już w sobotę umówieni byliśmy na zamknięcie tej zbiórki właśnie przy Pańskiej 3. Pojawili się wszyscy dalsi i bliżsi znajomi, przyjaciele, którzy mieli potrzebę pomocy. Podział pracy przyszedł właściwie samoistnie. Nie pamiętam nawet, żebym podjęła jakąś świadomą decyzję, to było czyste spontaniczne działanie. Ta pierwsza zbiórka przerodziła się w ruch.

Trafiłam do tzw. grupy farmaceutycznej, która w pewnym wymiarze działa do dziś. Znalazła się tam też Tetiana – Ukrainka długo mieszkająca w Polsce. To dzięki niej już jako Fundacja „Bądź” relatywnie szybko nawiązaliśmy kontakt z wolontariuszami obrony terytorialnej Sił Zbrojnych Ukrainy, którzy wysłali nam oficjalną listę leków stworzoną w porozumieniu z ukraińskimi szpitalami. Od tej pory co tydzień wysyłaliśmy transporty, jednocześnie nieprzerwanie prowadząc zbiórkę funduszy. Myślę, że równowartość zebranych leków, apteczek i wszystkich sprzętów do szybkiej chirurgii to jakieś 300-400 tysięcy złotych. Idą w miejsca, gdzie są najbardziej potrzebne.

W pewnym momencie przyszedł czas, by te działania usystematyzować i pozwolić, by trwały dłużej. Na początku MSN wsparło nas przede wszystkim przestrzenią, teraz już prowadzimy działania w różnych miejscach, jako Fundacja cyklicznie organizujemy rozmaite zajęcia i konsultacje dla osób uchodźczych. Taką inicjatywą jest m.in. letni program Bądźmy blisko na Osiedlu Jazdów, w ramach którego wszystkie osoby zainteresowane, włącznie z dziećmi, gotują, uprawiają jogę i biorą udział w zajęciach plastycznych, ale też mogą przyjść na darmową konsultację psychologiczną.

Od wybuchu wojny minęło już kilka miesięcy. Złapaliśmy oddech, ale wciąż w różnym stopniu tym żyjemy. Jakie są twoje wnioski po tym wszystkim, co już zrobiliście wspólnie jako „Słonecznik”?

Trudne pytanie, bo nikt z nas wcześniej nie znalazł się w podobnej sytuacji. Po raz pierwszy doświadczyłam tak rozciągniętego w czasie wyrzutu adrenaliny, który zaowocował nieznaną mi wcześniej intensywnoscią pracy. Na początku, gdy ktoś mi mówił, żebym zwolniła lub zadbała o siebie, reagowałam złością. Nie chciałam tego słuchać. Wszystkie komunikaty spowalniające wyprowadzały mnie z równowagi. Dopiero od niedawna poczułam, że odzyskuję zapożyczoną energię. Nic nie dzieje się bez konsekwencji. Wiedziałam, że działanie w takim napięciu musi przełożyć się na zdrowie, ale nie byłam w stanie tego przełożyć zaimplementować. Podczas tego najgorętszego okresu, gdy byliśmy w szoku, bardzo trudno było się rozeznać, co przyniesie jutro lub kolejny tydzień. Żyliśmy w ciągłym strachu o to, co będzie dalej. Przez te ostatnie miesiące po prostu nauczyliśmy się żyć z wojną obok, trochę bardziej wiemy, czego możemy się spodziewać.

Dbanie o zdrowie to nie jest gaszenie pożaru. To jest zupełnie inne działanie, które wymaga innego czasu. Na pewno bardzo przydały mi się wszystkie kompetencje, które zdobyłam, prowadząc fundację, ale dopiero dziś naprawdę to rozumiem i zaczynam w sobie rozpoznawać, że te początkowe rady miały sens. Wciąż jednak szukamy odpowiedzi na pytanie: Jak się nie wypalić? Jak działać mądrze i efektywnie dla wszystkich? Nie dać z siebie wszystkiego w pierwszym tygodniu, a potem miesiącami się regenerować.

Moją ostatnią rozmówczynią jest Khedi Aliewa, mieszkająca w Polsce od 10 lat Czeczenka i współzałożycielka Fundacji „Kobiety Wędrowne”. Organizacji, która pomaga migrantkom i uchodźczyniom żyjącym z dala od swojej ojczyzny w przełamywaniu samotności poprzez samopomoc, samoorganizację oraz ochronę praw i interesów kobiet migrujących. Kiedyś Khedi mieszkała w Gdańsku, zasiadała w Radzie Imigrantów i Imigrantek przy prezydencie miasta, współpracowała z Europejskim Centrum Solidarności. Do Warszawy ściągnęła ją Kuchnia Konfliktu – bistro-sklep przy ul. Wilczej 30, dzięki któremu uchodźczynie mogą stanąć na nogi, poczuć sprawczość i zarobić własne pieniądze. Kuchnię założyła aktywistka Jarmiła Rybicka, ale po kilku latach działalności ostatecznie przekazała ją w ręce „Kobiet Wędrownych”. Jak Khedi trafiła do siedziby MSN przy Pańskiej 3?

Gdy wybuchła wojna, nie mogłyśmy siedzieć bezczynnie. Postanowiłyśmy, że będziemy wspierać ukraińskie kobiety, bo kiedyś byłyśmy w tej samej sytuacji. Szukałyśmy, gdzie możemy pomóc, robiłyśmy jedzenie na dworcu, gotowałyśmy, gdzie mogłyśmy, aż pewnego dnia zadzwonił do nas Taras [Gembik – przyp. red.]. Powiedział: „Khedi, ja Tobie ufam. Chcesz z nami działać?”. Od razu się zgodziłam.

Przy Pańskiej 3 oferowałyśmy różnego rodzaju wsparcie, w końcu Dorota [Jaworska – przyp. red.] jest przecież psycholożką. Organizowałyśmy tam grupy wsparcia i ostrożnie rozmawiałyśmy z uchodźczyniami, które mówiły nam, że wracają do domu, jak tylko skończy się wojna. To było dla mnie straszne, bo ja już od 10 lat mówię, że pojadę do domu.

Khedi założyła Fundację w 2018 roku temu razem z psycholożką i pedagożką dr Dorotą Jaworską z Uniwersytetu Gdańskiego. Bez wsparcia z polskiej strony nigdy by mi się to nie udało. Dorota mi zaufała, to dla mnie najważniejsze. Pytam, skąd pomysł na założenie fundacji.

Integracja osób, które po przyjeździe do Europy trafiają do imigranckich gett, nie działa. To nie jest pomoc. Od początku chciałam robić projekty takie, których społeczność naprawdę potrzebuje. Chodzi o to, by dać uchodźcom miejsce pracy i spotkań, możliwość rozmowy, wymiany doświadczeń i przede wszystkim szansę na usamodzielnienie się. Nie potrzebujemy pomocy i współczucia, a pracy, mieszkania i równych praw. Poza tym nie chcemy całe życie sprzątać, ile można? Chcemy móc się uczyć i rozwijać – tłumaczy mi Khedi.

„Kobiety Wędrowne” do dziś są w kontakcie z ludźmi „Słonecznika”. Oprócz tego szyją, gotują, są samorzeczniczkami i budują otwartą, lokalną społeczność, wspierającą imigrantki. Jak wszyscy aktywiści i aktywistki, z którymi rozmawiałam, wierzą w społeczeństwo obywatelskie oparte na poszanowaniu godności i podmiotowości każdej osoby. To ludzie, którzy czują się współodpowiedzialni za losy innych, stawiający dobro wspólne ponad jednostkowym. To oni i one dają nam nadzieję na nowy, lepszy świat, w którym oddolne działania kolektywne zastąpią neoliberalny indywidualizm.

WIĘCEJ