Między jawą a snem kroczą symbole.
Hasło adaptacja Netflixa stało się czymś w rodzaju współczesnej klątwy. Wiedźmin, Death Note, Cowboy Bebop i wiele innych koszmarków… Z różnych przyczyn takie zabiegi kończyły się w najgorszym przypadku katastrofą, w najlepszym – niespełnionym potencjałem. Nic dziwnego, że przed Sandmanem, adaptacją komiksu Neila Gaimana, który na swoją ekranową wersję czekał ponad trzydzieści lat, obawy były spore. Szczęśliwie, nie dostaliśmy kolejnego Wiedźmina. Netflix – a w zasadzie Warner Bros, bo to studio stoi za produkcją – stanął na wysokości zadania. A to było piekielnie trudne. Od początku istnienia komiksu uznawano go za nieprzekładalny na inne medium, szczególnie to telewizyjne. Treścią Sandmana są ciężkie rozkminy, a ich nośnikiem Endless, czyli antropomorficzne wcielenia sił natury. Przez astronomiczny sukces Marvela ekranizacja komiksu kojarzy się w określony sposób, ale Sandmanowi bliżej do kina artystycznego i filozoficznych baśni, aniżeli akrobacji w trykotach. Byłem naprawdę zdziwiony stopniem wierności oryginałowi i zachowaniu najważniejszych wartości komiksu Gaimana. Sandman potrafi być oniryczny, obciążony dialogami o wysokim stopniu abstrakcji, uruchamiający najróżniejsze skojarzenia mitologiczno-religijne. Serialowa adaptacja unosi to wszystko z gracją i nawet jeśli niektóre komputerowe efekty specjalne dają po oczach, to całość jest naprawdę unikalną propozycją na tle reszty oferty platformy streamingowej. Przy okazji uczciwą adaptacją, która jeszcze bardziej rozpropaguje ten fenomalny komiks. Niezależnie od rozpaczy klawiaturowych wojowników, oburzonych rasową różnorodnością obsady, wątkami LGBTQ+, czy zamianą Johna Constantine’a na Johannę (która pojawia się w komiksie, ale jako przodkini demonologa).
Zaczynamy od tego, że Morfeusz aka Sen (Tom Sturridge), pan koszmarów i snów, zostaje uwięziony przez czarnoksiężnika (Charles Dance) i pozbawiony przymiotów swojej władzy. Konsekwencje dla świata są straszne: wiele osób zapada na tajemniczą chorobę i przestaje się budzić, a personifikacje koszmarów bezkarnie hasają po materialnej rzeczywistości. Pierwsze odcinki Sandmana doskonale oddają ponurą, niemal horrorową atmosferę tego wątku. Tempo jest hipnotyczne, a kulminacja pierwszej połowy sezonu w postaci umysłowego pojedynku Snu ze zwichrowanym Johnem Dee (wyborny jak zawsze David Thewlis) to jedna z najlepszych scen ze wszystkich treści dostępnych na Netflixie. Sandman jest serialem subtelnym, wymagającym skupienia i zaangażowania. Metafizykę ubiera w baśniową oprawę (bliżej braci Grimm niż Disney’a), a perspektywa nadprzyrodzonych, nieśmiertelnych bytów, jest inspirującym spojrzeniem na ludzkość. W jednym z odcinków Sen zakłada się ze Śmiercią (Kirby Howell-Baptiste), o to, że człowiek, który dostanie życie wieczne, dosyć szybko będzie prosił o śmierć. Sen spotyka się z delikwentem co 100 lat, za każdym razem zaskoczony ludzką siłą przetrwania i niespożytą siłą do podnoszenia się po porażkach. A tak poza tym, to Lucyfer walczy ze Snem na sprytną semantykę, Kain w kółko zabija Abla i razem wychowują gargulca, a Pożądanie i Rozpacz knują upadek Snu. Symbolika i postacie z religii i mitologii funkcjonują tu trochę na zasadach baśni, a trochę jak w opowieściach antycznych Greków: mieszają się w życie ludzi, rozgrywają siebie nawzajem dla tajemniczych celów, są małostkowe i pełne wad. Tu właśnie leżał klucz rzekomej niemożliwości adaptacji Sandmana na duży czy mały ekran – specyficzna atmosfera i ciężar tematów podejmowanych przez Gaimana mogły się nie obronić, skonfrontowane ze specyfiką serialowego czy filmowego medium. Przez sprytną kombinację unikalnej warstwy wizualnej, doskonałego aktorstwa (Tom Sturridge jako cosplayer Roberta Smitha z The Cure i istota zupełnie odklejona od ludzkiego doświadczenia sprawdza się wyśmienicie) i wyczucia materiału źródłowego, ta niemożność została przełamana. Jest coś hipnotycznego, enigmatycznego i cholernie wciągającego w serialowym Sandmanie. Czy mógłby być bardziej zwarty? Być może. Ale tak, jak w przypadku Wiedźmina zagadkowe tempo akcji działało na niekorzyść oryginalnej historii, tak tutaj to element tworzenia klimatu.
Netflixowy Sandman odniósł ogromny sukces i stał się najchętniej oglądaną propozycją na platformie w pierwszym tygodniu premiery. To naprawdę świetna wiadomość, bo to niezbyt lekka propozycja. Jasne, można ją odbierać powierzchownie, jako serial fantastyczny, na modłę Holistycznej agencji detektywistycznej Dirka Gently’ego (z o wiele mniejszą dawką humoru, nie licząc kruka o imieniu Matthew, mówiącego głosem Pattona Oswalta), ale można zanurkować głębiej i razem z galerią unikatów rozplątywać metafizyczne zagadki bytu i moralności. Netflix nie miał ostatnio dobrej prasy. Przez zmianę planów taryfowych w Stanach Zjednoczonych i mocne wejście konkurencji w postaci Disney+ i HBO MAX na nowe rynki (w tym polski), tracił subskrypcje, a notowania na giełdzie gwałtownie poleciały w dół. Sandman jest nie tylko sukcesem artystycznym, ale także wizerunkowym, w tandemie ze świetnie przyjętym, najnowszym sezonem Stranger Things, pręży się dumnie jako dowód na to, że głosy o upadku platformy były przedwczesne.