Miałem 10 lat, gdy po raz pierwszym zetknąłem się ze Scooterem. Tak przynajmniej nazywałem tego ostrzyżonego na platynowego jeża i ubranego jak figurki z serii Action Man człowieka, który co kilka godzin pojawiał się na polskim MTV, by krzyczeć „Maria, Maria, I like it loud”. Lata życia w mentalnym mroku przełamała w końcu informacja, że Scooter to nazwa całej, uprawiającej coś, co nazywane jest happy hardcore’em, grupy, a ten kreskówkowy antagonista, który stoi na jej czele, to równie rockandrollowo się nazywający H.P. Baxxter.
Ta muzyka w połączeniu z zawierającymi duże ilości skąpo ubranych kobiet, szybkich samochodów oraz opętanych tańcem ludzi teledyskami, nawet na tle zdominowanej przez klubowo-radiową elektronikę zza Odry oraz z okolic Beneluksu ramówki VIVA Polska wydawała się czymś wyjątkowym. Scooter zawsze byli od wszystkich: głośniejsi, szybsi, bardziej wyróżniający się z tłumu i komiksowi w sposób, który jest równocześnie zabawny i totalnie pociągający.
To, co tysiącom osób towarzyszyło przez większość życia, dla mnie było zjawiskiem na granicy mema i dziecięco naiwnej fascynacji. Perspektywa pierwszego od 18 lat koncertu tria w Warszawie okazała się jednak dla mnie dostatecznie kusząca, by wybrać się na Torwar i móc się w końcu przekonać, jaki naprawdę jest mój stosunek do ikon hardcore techno. Stołeczna hala stała się na jeden wieczór miejscem najdziwniejszego kongresu, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem. Przed koncertem na płycie, trybunach oraz korytarzach subkultury przeplatały się mocniej niż na warszawskiej Patelni: bywalcy Sunrise oraz ich dziewczyny odziane w dżinsowe szorty, brodate chłopaki z koszulkach tie-dye, wyglądający, jakby właśnie weszli w kolejną gęstość, dziewczyny, które obraziłyby się za nazwanie ich alternatywkami, brzuchaci piwosze, anonimowe świry poprzebierane za Power Rangersów oraz niemożliwi do scharakteryzowania w swoim ogóle „zwykli ludzie”. Fani Scootera zapełnili Torwar niemal do końca.
O poprzedzającym występ gwiazdy wieczoru performansie popularyzującego korbę i transcendentalną wiedzę z najdalszych zakamarków kosmosu Stachursky’ego mógłbym zapewne napisać osobny tekst. Całą moją sympatię i szacunek do autora Doskozzzy będę miał pewnie jeszcze okazję wyrazić. Trzeba bowiem otwarcie to przyznać: tego dnia gwiazda była jedna. Jakkolwiek spodziewałem się ogłuszającego, transowego brzmienia, nie byłem przygotowany na produkcyjny rozmach, którzy zaprezentowali Niemcy. Ognie buchały z różnych części sceny, zespołowi towarzyszyły tancerki i tancerze (odpowiednio: dwie skąpo ubrane blondynki oraz dwóch uprawiających jumpstyle akrobatów), telebimy wielkości powierzchni reklamowych na Times Square waliły po oczach dynamicznymi wizualizacjami. Techniczny poziom tego jarmarku cudów tylko amplifikował to, co najważniejsze: niebywałą charyzmę H.P. Baxxtera, absolutnie zaraźliwe tempo na poziomie ponad 135 BPM-ów oraz chwytliwe klawiszowe partie. Świętujące ćwierćwiecze trio wyciągało ze swojego arsenału hit za hitem. Od rozpoczynającego występ One (Always Hardcore) po zagrane na bis Hyper Hyper. To, co w tym punkcie narracji może się wydawać czystą formą, pustą skorupą, w której brakuje głębi, szybko jednak zyskało wymiar, którego w ogóle nie oczekiwałem. Zagrane w środku setu How Much is the Fish? oczywiście przyniosło wybuch ogłuszającego aplauzu. Poziom euforii, który zapanował na sportowo-koncertowym obiekcie, doszedł do narkotycznych poziomów. Nie korzystając z żadnych substancji zmieniających postrzeganie rzeczywistości (choćby łyka piwa lub krztyny czegokolwiek innego poza wodą niegazowaną), poczułem pierwszy raz od dawna haj spowodowany poczuciem wspólnoty z kilkoma tysiącami innych ludzi znajdujących się w tym samym miejscu. Przez lata byłem na wielu unikalnych koncertach: byłem świadkiem, jak Nick Cave w pełnym słońcu sprawił, że tysiące ludzi zamilkło na Open’erze, widziałem gości grających ekstremalną muzykę poprzez roztrzaskiwanie sobie na głowie tafli szkła i słuchałem grup eksplorujących pełny potencjał ludzkiej krtani dzięki technikom śpiewu alikwotowego. Żadnego z tych i innych niesamowitych popisów, których byłem świadkiem, nie da się porównać z koncertem Scootera. To było doświadczenie w pełni egalitarne i demokratyczne – jednoczące ludzi reprezentujących najróżniejsze klasy i społeczny background. I wszyscy oni w endorfinowym transie skakali i wydzierali się na całe gardło. Być może to brzmi banalnie. Mogę tylko zapewniać, że takie nie było.
Kilka godzin przed tym magicznym wieczorem miałem okazję spotkać się z członkami zespołu w jednym z warszawskich hoteli. Ubrany w śnieżnobiałą i nienagannie dopasowaną koszulę H.P. oczywiście przyciągał najwięcej uwagi. Towarzyszyli mu wyjątkowo ekstrawertyczny i otwarty Sebastian Schilde (który dopiero w tym roku dołączył do grupy) oraz z początku niezwykle cichy i rzucający jedynie wymowne spojrzenia Michael Simon. Zobligowany natłokiem obowiązków, nieustannie poganiany przez bardzo obowiązkowego i hardego tour managera, H.P. był w stanie poświęcić mi tylko kilka minut. Jego koledzy z zespołu nie mieli jednak aż tak napiętego grafiku i pociągnęli dalej rozmowę o historii techno i przeskoku generacyjnym, którego dokonał okrutny, mobilny internet. To jednak bardzo ciekawe świadectwo plasujące Scootera jako grupę w pełni świadomą swojego wizerunku – odstającą pod każdym względem od konkurencji, a równocześnie dążącą do stuprocentowego wyzwolenia się euforycznego potencjału drzemiącego w jednostajnym rytmie, klawiszowych melodiach i okrzykach mistrza ceremonii. I to właśnie od ponad 25 lat niezmiennie im się udaje.
Po niebywałym sukcesie koncertu w Warszawie, Scooter wraca do Polski. Tym razem aż na trzy koncerty. Więcej szczegółów tutaj:
Słowo „hardcore” towarzyszy Scooterowi niemal od początku istnienia. Co dla Ciebie oznacza?
H.P. Baxxter: Przede wszystkim myślę o nim, jako o dawaniu z siebie wszystkiego. Niepatrzeniu na ograniczenia i nieoglądaniu się za siebie. Niektórym to słowo źle się kojarzy, może się wydawać trochę złowieszcze. My uprawiamy happy hardcore, on opiera się na radości i wspólnocie.
H.P., od dawna w Twojej twórczości pojawia się nazwa miasta Sheffield. Inspiracje industrialnym krajobrazem Wielkiej Brytanii są u Ciebie też oczywiste, chociażby przez zainteresowanie zespołami z pogranicza industrialu i synth popu.
H.P.: Jedną z person, które wykreowałem, jest właśnie Sheffield Dave. Stoi za tym prosta historia: na wakacjach i w jednym z barów pracował koleś, który przywitał mnie słowami „Jestem Sheffield Dave!”. Uznałem, że to świetny pseudonim. Nie wiem, czy kiedykolwiek się zorientował, że go od niego pożyczyłem i Sheffield Dave stał się jedną z ważnych postaci w uniwersum Scootera. Dopiero wiele lat później, gdy byliśmy w trasie, odwiedziłem Sheffield i to miasto mocno mnie zainspirowało. Jest bardzo niedocenione na mapie Wielkiej Brytanii, a drzemie w nim olbrzymi potencjał.
Działacie nieprzerwanie, na pełnych obrotach, już ponad 25 lat. Myślisz czasami o zwolnieniu obrotów?
H.P.: Są dni, w których nie myślę o niczym innym [śmiech]. To nie zmienia faktu, że to naturalne. Trzeba czasem trochę zwolnić, by potem móc rozwinąć pełną prędkość. Na razie jednak nie ma takich planów, nagrywamy i koncertujemy, ile tylko możemy, i to jest prawdziwa przyjemność.

To bardzo rzadkie, żeby elektroniczne grupy były nieprzerwanie popularne przez więcej niż 20 lat. Jak myślicie, jaki jest tego sekret?
Sebastian Schilde: To, co otacza Scootera, to coś w rodzaju kultu, który działa już od ponad ćwierć wieku. To wyświechtane słowo, ale myślę, że można go tu użyć bez ogródek. Muzyka elektroniczna tylko urosła w siłę przez ostatnie 10–15 lat.
Michael Simon: Byliśmy jedną z pierwszych tego typu grup.
Sebastian: I będziemy jedną z ostatnich! [śmiech]
Michael: Szczerze uważam, że to, co robimy, jest unikalne. Nie ma zbyt wielu innych elektronicznych zespołów, które robią to co my. Jesteśmy grupą technorockową. Łączymy te gatunki i wyróżniamy się wśród DJ-ów, producentów czy wokalistek i wokalistów. Ludzie chcą nas oglądać, bo przez lata konsekwentnie tworzymy muzykę, która nadal osiąga świetne wyniki. Bez tego nikt nie będzie chciał przyjść na twój koncert. No chyba że jesteś w stanie zrobić takie pełne efektów specjalnych i pirotechniki show jak Rammstein. Oczywiście ich nagrania też są bardzo popularne. Nasze hity świetnie się sprawdzają w formule koncertowej, bo opierają się na energii, która w tych momentach się potęguje.
W takim razie dzisiaj się o tym przekonam.
Sebastian: To będzie twój pierwszy raz na koncercie Scootera?
Tak. Poprzednio graliście dwa razy na festiwalu poświęconym brzmieniom eurodance z lat 90. i uznałem, że to nie moja para kaloszy.
Michael: Moja też nie. Gdybym tam nie grał, tobym się tam nie wybrał. [Sebastian zaczyna w tym momencie śpiewać What Is Love Haddawaya]
Czyli uważasz, że nie powinniście się znaleźć na takiej imprezie?
Michael: Tego nie powiedziałem. Tego typu wydarzenia opierają się na nostalgii za latami 90. Ludzie cały czas mówią o tej dekadzie w kontekście naszej twórczości. Ale my nie jesteśmy stricte najntisowym zespołem. Nadal regularnie nagrywamy i koncertujemy. We wszystkich trzech dekadach naszej działalności świetnie sobie radziliśmy. Wiele osób kategoryzuje nas i wiąże z ostatnią dekadą XX wieku, a ja zwyczajnie tego nie rozumiem.
Sebastian: Podobnie jest na przykład z Depeche Mode, którzy są wiązani z latami 80., mimo że byli nieprzerwanie popularni przez następne 30 lat.
A ich najbardziej znany i wpływowy album, Violator, wyszedł w 1990 roku.
Michael: Nasza najlepiej sprzedająca się płyta, Jumping All Over the World, ukazała się w 2007 roku. Gdy rok później wyszła w Wielkiej Brytanii, zepchnęliśmy Madonnę z pierwszego miejsca najchętniej kupowanych albumów. Mimo tego nadal jesteśmy określeni jako „najntisowa grupa”.
Sebastian: Ja patrzę na to trochę inaczej. Lata 90. były czasem eksplozji muzyki klubowej oraz prawdziwej radości w tych środowiskach. To ta nostalgia pewnie ma wpływ na wpychanie nas do określonych szufladek. Michael ma jednak całkowitą rację: nadal działamy na najwyższym biegu. Brzmimy jak Scooter, ale ciągle kombinujemy i odświeżamy ten styl. Ja w latach 90. byłem za młody, by chodzić po klubach, i oglądałem wtedy kreskówki. Teraz jest 2019, jestem częścią tej grupy i moim zadaniem jest sprawić, by brzmiała ona rześko i nowocześnie.
Dwie dekady temu muzyka elektroniczna nie była takim mainstreamowym fenomenem, jakim jest teraz. Słuchanie jej i chodzenie na rejwy było częścią kontrkultury. Stąd pewnie ten nostalgiczny pierwiastek.
Michael: Były różne kierunki. Eurodance jak najbardziej był obecny w radiu.
Sebastian: Ale eurodance nie dorasta jakościowo do pięt elektronicznemu mainstreamowi, który mamy teraz. Powiem więcej: wtedy wychodziło mnóstwo badziewnej muzyki.
A wszyscy patrzą na tę dekadę przez różowe okulary. „Współczesna muzyka jest beznadziejna, kiedyś to było”.
Sebastian: Niech spróbują wydać któryś z eurodance’owych hitów dzisiaj. To nie zadziała.
Jakie były Wasze pierwsze doświadczenia z muzyką elektroniczną? Przypuszczam, że to dwie zupełnie różne historie [Michael urodził się w 1972 roku, Sebastian w 1985 – red.].
Michael: Miałem wtedy 14 lub 15 lat. Nie miałem wcześniej żadnej styczności z techno, które było wtedy prawdziwie undergroundowe. To było na długo przed internetem, a w sklepach płytowych próżno było szukać tych brzmień. Chłopaki z klubu sportowego, do którego uczęszczałem, zaproponowali mi, żebym poszedł z nimi na imprezę do Operahaus w Hamburgu. To było ogromne miejsce, wchodziło tam 2 tysiące osób. Ochroniarz oczywiście nie chciał mnie wpuścić, ale kumple w końcu mnie przeszmuglowali. Gdy weszliśmy, od razu poczułem tę atmosferę, usłyszałem muzykę, której nigdy wcześniej nie słyszałem. To mnie zainfekowało momentalnie. Jedno wielkie wow. Od tej chwili żadnej muzyki nie słuchałem w większych ilościach niż elektroniki.
Sebastian: Moja historia jest trochę podobna. Mnie jednak edukowała już telewizja. Techno i inne pokrewne gatunki były obecne w telewizji – MTV czy Vivie. Olśnienia doznałem, gdy trafiłem do Ziegelei – największego techno klubu w północnych Niemczech. Miałem 16 lat, ale udało mi się tam wkraść. I ten szok poznawczy działał już od wejścia – oślepiające światła, potężne brzmienie i szaleńcze tempo. Zacząłem tańczyć, ale szybko poszedłem w okolice DJ-ki, by obserwować, jak to się w zasadzie robi. Tego rodzaju doznania były naprawdę unikalne i można było to poczuć tylko i wyłącznie w klubach z muzyką elektroniczną – nigdzie indziej.
Michael: Dokładnie.
Czy dzisiaj da się to poczuć?
Michael: Absolutnie nie.
Sebastian: Muszę się zgodzić. Internet wszystko zmienił. Instagram, WhatsApp, Facebook. To są rzeczy, które odwracają uwagę i nie pozwalają się skupić w pełni.
Michael: Muszę to podkreślić: Dzisiaj ludzie dorastają, mając dostęp niemal do wszystkiego. Mogę z pomocą mojego iPhone’a dotrzeć w mgnieniu oka do każdej płyty. Wybrać sobie jeden z tysięcy miksów DJ-skich, który odpowie na moje potrzeby. Wtedy, kiedy my chodziliśmy do klubów, było tylko kilka kanałów muzycznych w telewizji. W okolicy miałeś jeden sklep płytowy. W radiu w najlepszym wypadku leciała Madonna i Michael Jackson. W klubach było dostępne coś, czego nie było nigdzie indziej.
Sebastian: DJ-e grali utwory, których nigdy wcześniej nie słyszałeś. Szukanie ich po sklepach płytowych zwykle nie przynosiło żadnych skutków.
Michael: Samo brzmienie też jest bardzo ważne. Teraz to dźwięki, które są wszechobecne, ale perkusyjny bas i syntezatory wykorzystywane w ten sposób były naprawdę niespotykane. To było coś kompletnie kosmicznego. Gdy wychodziłem z klubu, natychmiast chciałem słuchać więcej tej muzyki, ale nigdzie nie mogłem jej znaleźć. Jedyną opcją było udanie się do specjalistycznych sklepów płytowych dla DJ-ów, w całej Europie było ich niewiele. Trzeba było więc udać się tam na wakacje i wydać mnóstwo pieniędzy na jedną, jedyną piosenkę. Czuło się wtedy prawdziwą własność. Teraz każda piosenka może należeć do każdego i wiadomo, co to znaczy – emocjonalne relacje z muzyką po prostu się osłabiły przez tak szeroki dostęp do niej.
Sebastian: Efekt jest taki, że ludzie się doedukowali. Podchodzą do mnie w klubie, gdy gram set, i pokazują mi na swoich playlistach na Spotify utwory, które widzę po raz pierwszy w życiu.
Michael: Muzyka przyrasta w jakimś absurdalnym tempie. Codziennie pojawia się kilkaset utworów. Gatunków muzycznych namnożyło się do absurdu. Co miesiąc słyszę o techno z jakimś nowym prefiksem i innych mieszankach. Wtedy było tylko jedno techno i w Europie pojawił się house. To wszystko. Gdy zaczynałem didżejować, miałem ogromne szczęście, że pracowałem w sklepie płytowym. Większość singli przychodziła w trzech sztukach. Ja od razu kupowałem jeden przed wystawieniem go na sprzedaż, a tego samego dnia przychodziło dwóch kolegów, by położyć na nim ręce. Taka piosenka stawała się lokalnym albo globalnym hitem, ale nikt inny nie mógł jej zagrać na życzenie, bo my, DJ-e, wykupiliśmy wszystkie kopie w okolicy. Kluczowe było to, że musiałeś wyjść z domu, by w ogóle mieć szansę poznawać nową muzykę. Choćby zaraz mogę posadzić swój tyłek na kanapie i posłuchać każdego DJ-a, o którym zamarzę. Nawet obejrzeć go przez Boiler Room albo na innym kanale.
Sebastian: Pewnie już teraz można włożyć gogle do VR-u, znaleźć się na Ultra Festivalu i zobaczyć sobie Armina van Buurena. Oczywiście, fajnie, że technologia pozwala na coś takiego, bo niektórzy po prostu nie mają możliwości znaleźć się w danym miejscu o danej godzinie. Ale ten postęp zupełnie odmienił scenę elektroniczną.
Michael: Cały mistycyzm uleciał. Po prostu zniknął. Są kluby takie jak Berghain, które starają się z tym walczyć. Nie można tam robić zdjęć, panuje mocna selekcja. Ale i tak w sieci możesz w każdej chwili znaleźć zdjęcia całego klubu. Więc nawet ta aura tajemnicy jest niemożliwa do zreplikowania. Nawet jeśli jakiś set nie został nagrany, to po sieci krążą setlisty. Często da się użyć Shazama. Kiedyś z kolei miałeś kilka minut, by zorientować się, jaki utwór leci w danej chwili. Zapytać kogoś obok lub podejść do DJ-a, jeśli była w ogóle taka możliwość. A potem puff – jak w magicznej sztuczce. I musiałeś liczyć, że za jakiś czas ktoś znowu puści ten sam numer. Ewentualnie chodziłeś po sklepach w poszukiwaniu płyty, która nie masz pojęcia, jak się nazywa. Nuciłeś go innym i wydawałeś najdziwniejsze odgłosy ustami w nadziei, że ktoś zorientuje się, o jaką piosenkę chodzi.
Czyli to wysiłek wkładany w konsumpcję i doznawanie muzyki jest przyczyną tej fali nostalgii za tą dekadą?
Michael: Uwielbiałem te czasy. A nawet je kochałem. Sam jednak nie odczuwam nostalgii za tym okresem. Didżejowanie w tamtych czasach było super. Ale to się skończyło. A ja patrzę tylko w przód.
Wypowiedzieliście dużo cierpkich słów na temat internetu. Z drugiej strony, dla wielu waszych obecnych słuchaczy to jest właśnie miejsce, w którym was poznali.
Sebastian: Nie da się ukryć. My też sami jesteśmy jego beneficjentami, bo też dzięki niemu poznajemy muzykę, szukamy inspiracji i znajdujemy nowe dźwięki, które włączamy do naszych utworów.
Michael: Przed czasami ogólnodostępnego internetu łatwiej było kraść. Producenci podwędzali dźwięki od siebie nawzajem na potęgę i nikt się nie orientował. Dzisiaj wrzucasz utwór do sieci i bum – 300 osób w minutę po publikacji pisze, że na pewno słyszeli tę samą stopę w utworze sprzed 10 lat. W sumie nie wiem, którą z tych rzeczywistości wolę [śmiech].