Z miejsca, w którym księża szantażują zgwałcone jedenastolatki wycięciem macicy, do kraju z legalną aborcją na życzenie. Argentyna wkrótce może stać się dowodem, że to możliwe.

Dyskusja wokół aborcji znowu nabrała w Polsce rumieńców. Rząd ponownie wyciągnął z zamrażarki projekt ustawy Kai Godek. W sparaliżowanym przez koronawirusa kraju nie mogło być mowy o licznych demonstracjach czy publicznych happeningach. Tym razem swoje poglądy Polacy demonstrowali, idąc na zakupy z przyczepionym do pleców plakatem lub spacerując z dzieckiem w adekwatnie przyozdobionej masce. Stawiali na balkonach parasolki i rysowali na szybach charakterystyczny znak czerwonego pioruna.

Wyważona, kulturalna i merytoryczna dyskusja o aborcji w Polsce to oksymoron. Ilekroć temat powraca na wokandę, rusza lawina wyzwisk i szantaży. Sypią się demagogiczne pseudoargumenty. Strony wyzywają się od morderców – różni się tylko identyfikacja ofiary, jest to albo kobieta, albo płód. Próba ustalenia, kiedy „zaczyna się” człowiek, jest ze względów światopoglądowo-religijnych z góry skazana na porażkę.

W sytuacji, gdy emocje przesłaniają klarowność wizji, warto czasami spojrzeć z dystansu. Zrobić to na własnym poletku jest trudno, łatwiej spojrzeć na historię cudzą, odległą. W ubiegłym roku na festiwalu w Cannes pokazano argentyński film Que sea ley („Niech stanie się prawem”) dokumentujący walkę o dostępność aborcji. W tym kraju od 1921 roku funkcjonuje prawo, które daje kobiecie prawo do aborcji w wypadku gwałtu lub zagrożenia życia matki (czyli takie, jakiego chce Kaja Godek). Ale często gdy w grę wchodzą naciski konserwatywnych środowisk, okazuje się ono fasadowe – tak jak w Polsce. Na początku 2019 roku głośno było o sprawie 11-letniej Lucii, która zaszła w ciążę w wyniku gwałtu dokonanego przez partnera babci. Mimo że aborcja powinna zostać przeprowadzona maksymalnie 48 godzin po zgłoszeniu, decyzję odkładano i komplikowano. Dziecku podawano leki podtrzymujące ciążę. Napiętnował ją lokalny biskup, a wiceminister zdrowia nasłał na nią proaborcyjnych działaczy przebranych za lekarzy, którzy szantażowali ją usunięciem macicy. Ponieważ personel szpitala powołał się na klauzulę sumienia, cesarskie cięcie w 24. tygodniu wykonali prywatni lekarze. 600-gramowe dziecko zmarło, Lucia na szczęście nie. Ani ona, ani jej bliscy nie mieli oczywiście pojęcia na temat obowiązującego prawa.

Po galowej projekcji filmu usiadłam do okrągłego stołu z bohaterkami filmu. Na ramieniu, szyi lub nadgarstkach nosiły charakterystyczne zielone chustki. Widniał na nich napis: „Campaña Nacional por el Derecho al Aborto Legal, Seguro y Gratuito” – Narodowa kampania na rzez prawa do legalnej, bezpiecznej i refundowanej aborcji. W naszym „sabacie” uczestniczyły bardzo różne kobiety, które łączyła wiara w konieczność zalegalizowania aborcji na życzenie. Wśród nich m.in. Marta Alicia Alanis, założycielka grupy „Katoliczki za prawem wyboru”, ginekolożka Cecilia Ousset, blisko dziewięćdziesięcioletnia prawniczka Nelly Minyersky, która poświęciła życie ruchowi feministycznemu i walce o prawa kobiet, parlamentarzystka Teresita Villavicencio, która w poprzednim wcieleniu, jako policjantka, niejednokrotnie przesłuchiwała kobiety, które nielegalnie wykonały zabieg. Wreszcie Norma Cuevas, matka zmarłej w 2007 roku dziewiętnastoletniej Any Maríi Acevedo. Gdy u dziewczyny wykryto guz twarzy, była w trzecim–czwartym miesiącu ciąży. Odmówiono jej radioterapii, tłumacząc to ryzykiem dla płodu.

Lekarz konsultował decyzję m.in. z prawnikiem i księdzem. Kiedy Ana María była już umierająca, w 22. tygodniu ciąży wykonano cesarskie cięcie. Dziecko przeżyło 24 godziny, matka zmarła po trzech tygodniach. Dziś jej historia jest jednym z symboli walki o legalną aborcję.

– Ana była wychowywana w katolickiej rodzinie. Głęboko wierzyła, od dzieciństwa przyjmowała wszystkie sakramenty – wspomina Norma. – Kiedy umierająca leżała na oddziale, odwiedzało ją dwóch księży. Przychodzili na zmianę, czasami razem. Dosłownie cały czas tam siedzieli. Wtykali nos we wszystko, na przykład odmawiali przeniesienia jej do lepszego szpitala, na inny oddział, tłumacząc mi, że to nic nie da. Miałam wtedy 38 lat, byłam dorosła, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak chora jest to sytuacja. Nie znałam swoich praw. Pewnego dnia siedziałam na zewnątrz szpitala i płakałam z bezsilności i żalu. Podszedł do mnie ksiądz, a za chwilę obok pojawiła się prawniczka, z którą jakiś czas wcześniej się w desperacji skontaktowałam. Zobaczyłam, że się kłócą. Potem ona przyszła do mnie i obiecała wszystko wytłumaczyć. To ona uświadomiła mi, że księża doprowadzą Anę do śmierci. Do tamtej chwili byłam przekonana, że księża chcą nam pomóc – a oni mną manipulowali, wykorzystali cierpienie, żeby uniemożliwić aborcję. Nie interesowało ich nic innego. Po tamtej sytuacji już się więcej nie pojawili. I dobrze. Wyrzuciłabym ich przez okno. – Mówiąc to, Norma zaciska usta. – Po tamtej sytuacji postanowiłam, że pójdę do sądu. Dyrekcja szpitala próbowała mnie zastraszyć, ale postanowiłam, że nawet jeśli nie uda mi się uratować Any, to muszę coś zrobić. Sprawy nie mogą tak wyglądać. Ale od śmierci Any minęło ponad 12 lat, a sprawiedliwości dla Any ani żadnej formy zadośćuczynienia wciąż nie udało mi się wywalczyć. Rząd wysłał mi 450 tysięcy pesos (blisko 30 tysięcy złotych), żebym zamknęła usta. Ale ja zawsze mówiłam, że nie chodzi mi o pieniądze, a o sprawiedliwość dla córki – kończy matka.

– W Argentynie Kościół ma ogromny wpływ na polityków i życie społeczne – tłumaczy 89-letnia Minyersky. – Ale zaobserwowałam, że z czasem porzucono dyskurs oparty na wierze i przekonaniach. Nawet argumentacja anti-derechos się zlaicyzowała, ale to pozorna i niebezpieczna zmiana. Oni wykorzystują naukowy kostium, by bardziej przekonywająco kłamać. Pokazują prezentację wideo z metodami aborcji, których się od dawna nie stosuje, albo płody o wiele bardziej rozwinięte. Stronniczo cytują dokumenty prawne, na przykład konwencje praw człowieka. – Są to techniki doskonale znane w Polsce, wie o tym każdy, który choć raz minął obklejonego fotografiami „antyaborcyjnego busa”.

– Podczas debat w 2018 roku poproszono nas, abyśmy przedstawiły swoje stanowisko przed obiema izbami parlamentu: Sejmem i Senatem – kontynuuje Minyerski. – Jednocześnie poproszono o wypowiedź środowiska, które nazywamy anti-derechos (antyprawa). Większość z nich wywodzi się z grup okołokościelnych. Oni mówią o sobie, że są pro-life, ale jest to nazwa zupełnie nietrafiona i fałszywa. To my jesteśmy za życiem. Wcześniej środowiska prawicowe przedstawiały na przykład argument, że embrion ma duszę. My wypracowałyśmy przejście do argumentacji naukowej i prawniczej. Parlamentarzystom mówiłyśmy o tym, że dostęp do legalnej aborcji na żądanie jest prawem i powinno być to zapisane w konstytucji.

– Nierzadko zdarza się, że Kościół bezpośrednio naciska na samorządowców, którzy mają postępowe poglądy, grozi im – wspomina Villavicencio. – Kiedy wracają z obrad do rodzinnej miejscowości, na lotnisku czeka na nich odpowiedni wysłannik i próbuje zmusić do zmiany zdania. Posłanki, które miały dzieci w szkołach katolickich, były szantażowane, grożono im wydaleniem potomków z placówki. W efekcie często posłowie czy senatorowie, którzy najgłośniej krzyczą przeciwko aborcji, mają żony, które tego zabiegu dokonały. Tylko prywatnie, bezpiecznie. Bardzo często dyskusja wokół aborcji nie ma nic wspólnego z prawami człowieka, jest tylko narzędziem w walce o władzę. – To stwierdzenie także brzmi znajomo.

– Myślę, że ci, który najgłośniej krzyczą, że życia poczętego trzeba bronić, nie zdają sobie sprawy, że w tej walce nie chodzi tylko o płody. Dochodzi kwestia demonizowania edukacji seksualnej i tego, co anti-derechos nazywają „ideologią gender”. Te same środowiska, które przeciwko temu protestują, dyskryminują kobiety. W ten sposób postępują wbrew zapisom Międzynarodowej Karty Kobiet [konwencji przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 1979 roku, która weszła życie w 1981], przeciwko Konwencji Praw Dziecka.

Co pokazuje historia bohaterek filmu? Na pewno to, że każda próba utrzymania ograniczeń wokół aborcji to znak czegoś więcej niż niechęć do oddania kobietom prawa do samostanowienia. To też m.in. blokowanie drogi ku równym płacom. Argentynki zarabiają dziś aż 27 proc. mniej niż Argentyńczycy. W Polsce (dane GUS z 2018 roku) ta różnica wynosi 18,5 proc. Że zakaz aborcji to podtrzymywanie nierówności społecznych i nasilanie wykluczeń. Przecież zaostrzenie ustawy nie powstrzyma kobiet przed usuwaniem ciąży, ale zabieg będzie dostępny i bezpieczny tylko dla tych lepiej sytuowanych. Tak jak w Argentynie. Ale nie od dziś wiadomo, że w tej walce są równi i równiejsi – bo skoro rozwiązaniem problemu aborcji ma być np. abstynencja, to dlaczego z równym zaangażowaniem nie egzekwuje się jej od księży pedofilów? Kolejny wniosek: w dyskursie okołoaborcyjnym najczęstszym grzechem obu stron jest celowe antagonizowanie społeczeństwa. Jak podkreśla wiele argentyńskich działaczek, nie musi być konfliktu pomiędzy wiarą a stanowiskiem pro-choice, bo wiara nie jest synonimem Kościoła jako instytucji, która w przeszłości wielokrotnie rzucała kobiety na pożarcie.

Argentynki o swoje prawa walczyły z imponującą determinacją blisko trzydzieści lat, nawet w obliczu podłamujących morale porażek, jak ostatnie nieudane głosowanie liberalizujące ustawę z 2018 roku. Stworzyły struktury, szerzyły wiedzę. Były widoczne. Naciskały na polityków, mówiły „sprawdzam”. Nie budowały barier, sporów – o co tak trudno w Polsce, gdzie nawet między protestującymi trwają konflikty – m.in. o przynależność partyjną czy prawo do używania hasztagu. Argentynki postawiły na siostrzeństwo i społeczną solidarność. Dzieliły się doświadczeniami, wspierały, rozmawiały. – Te nasze spotkania były bardzo ważnym impulsem dla kampanii na rzecz legalnej, dostępnej i darmowej aborcji, która ostro ruszyła kilka lat temu. Są wśród nas kobiety ze wszystkich warstw i klas społecznych, robotnice, studentki, lekarki. Dzięki temu tyle kobiet wyszło na ulice i przełamało dotychczasowy sposób myślenia o tej kwestii. Przeniosłyśmy dyskusję na poziom ogólnopaństwowy. Udało się nam zmienić myślenie, że aborcja to coś, co dotyka małej grupki wariatek – bo tak reagowano na nas na początku. A przecież to sprawa każdej kobiety. Na początku nikt nie chciał przyjmować od nas zielonych chusteczek. Teraz każdy chce mieć własną.

W efekcie wytrwałej pracy u podstaw argentyńskie kobiety przestały wstydzić się słowa „aborcja”. Same zdjęły z niego odium wstydu i napiętnowania. Jak mówi Minyerski, presja dała efekt: liczba legalnie przeprowadzonych aborcji w Buenos Aires wzrosła ze 112 w 2014 do około 4 tysięcy w 2018 roku. Teraz sytuacja prawna kobiet ma szanse się wreszcie zmienić w świetle prawa.

Nigdy wcześniej w Argentynie żaden urzędujący prezydent nie popierał dostępności aborcji. Ani Cristina Kirchner (rządziła w latach 2007–2015), ani Mauricio Macri (2015–2019). W parlamencie ośmiokrotnie udawało się doprowadzać projekt liberalizujący ustawę pod głosowanie, ale za każdym razem przepadał, czy to w głosowaniu, czy to z winy prezydenta. Przeciwko zawsze były ugrupowania prawicowe, a także Kościół katolicki.

Urzędujący od 10 grudnia 2019 prezydent Alberto Fernández zapowiada spełnienie wyborczych obietnic. W marcu zapowiedział przesłanie do parlamentu projektu ustawy legalizującej przerywanie ciąży. Ma ona umożliwić kobietom legalną aborcję na życzenie w pierwszej fazie ciąży oraz zapewnić dostęp do publicznej służby zdrowia. Władze szkolne mają zaś być zobowiązane do zapewnienia uczniom edukacji seksualnej. Walka Argentynek pokazuje, że jest nadzieja. Ale sporadyczne reakcje na pożar, gdy się pali – to mało. Liczy się wytrwałość, skuteczność – i solidarność.

 

Tekst i wywiad: Anna Tatarska

Tłumaczenie i konsultacja: Małgorzata Janczak

WIĘCEJ