Margot i Alma w kinach już od 8 lipca.
Film momentalnie wciąga nas bójką, otwierającą fabułę. Margot (Souheila Yacoub) i Alma (Déborah Lukumuena) biją się na scenie, jednak szybko dowiadujemy się, że to taktyka mająca na celu zwrócenie na siebie uwagi reżyserki teatralnej. Przyjaciółki biorą udział w castingu do tej samej roli, która jednocześnie ma być testem ich relacji. Nie wiedzą jeszcze, że po drodze czeka je walka o własne życie.
Reżyserka Anaïs Volpé odnosi sukces, rezygnując z melodramatu i przechodząc od razu do sedna sprawy, z przyjaźnią w samym sercu wszystkich wydarzeń. Nie robi uników w scenariuszu, zmierza się z trudnymi kwestiami śmierci czy choroby i robi to w sposób, który wydaje się prawdziwy, bez sztuczek. Nie ma tu soczystej orkiestracji smyczków ani płaczliwych popowych piosenek (wręcz przeciwnie, w tle dominuje bombastyczny jazzowy rytm). Każda doza emocji jest zasługą brutalnej szczerości pisania i wstrząsającej gry aktorskiej głównych bohaterek.
Podczas gdy film porusza poważny temat, przez udaje mu się pokazać również frajdę kobiecej przyjaźni. Alma jest stylistką paznokci, a Margot pracowała w kilkunastu różnych kawiarniach, bliżej im do 30 niż do 20, ale obie są wciąż przekonane, że potrzebują tylko odpowiedniej szansy, która wydobędzie z nich gwiazdorski potencjał i pozwoli zabłysnąć. Przełom nadchodzi, gdy Alma dostaje główną rolę w sztuce, a Margot zostaje zatrudniona jako jej dublerka. Wkrótce zanurzamy się w świecie teatru, podglądamy próby, kwitnące za kulisami nowe znajomości, sposób rozwijania i kształtowania spektaklu przez reżyserkę. Jednak szybko ich życie popada w chaos, gdy Margot dowiaduje się, że przyjaciółka choruje, w skutek czego zmuszona jest przejąć rolę Almy. Podczas gdy znaczna część fabuły wydaje się czasami nieco przewidywalna, jednym z jej najciekawszych wymiarów jest to, jak ugruntowana i naturalistyczna jest tam przyjaźń. Można by zakładać, że w drugim akcie bohaterki pokłócą się, tylko po to, by nieuchronnie pogodzić się w trzecim, ale dynamiczna konfiguracja Volpé jest znacznie głębsza, cieplejsza i bardziej konkretna niż te które dobrze znamy z wielu filmowych klisz. Gdy robi się ciężko, film nie owija w bawełnę. Zmusza widzów do oglądania gehenny pary przyjaciółek w jej najcięższych, najbardziej intymnych momentach i jest to dla niemalże bolesne.
Nie byłoby filmu, gdyby nie charyzmatyczna obecność obydwu aktorek, chociaż w pewnym momencie opowieść skupia się głównie na Margot. Mimo iż choroba Almy jest kluczem do wielu wydarzeń i decyzji, to oglądamy je poprzez reakcje Margot; jej poczucie winy, jej żal, jej złość na niesprawiedliwość tego wszystkiego i pocieszenie, jakie czerpie z rozwijającego się związku z innym aktorem. Jedna z bardziej pamiętnych scen pojawia się na początku filmu, kiedy przyjaciółki świętują udany casting, wbijając się na przypadkowe wesele. Margot podpiera pijaną pannę młodą, podczas gdy Alma wymachuje trąbką skradzioną zespołowi. Niektóre karkołomne montaże i żywiołowe zdjęcia uchwyciły noc w maniakalnej karuzeli dźwięku i obrazu z zamazanymi krawędziami zawodzącej pamięci pijanego umysłu i nostalgią za tą chwilą. Skuteczność takich błyskotliwych momentów sprawia, że film tryska żywiołowością, nawet gdy otrzymujemy potężną dawkę emocjonalnego ładunku. Tak jak w życiu, oglądając film, otrzymujemy prawdziwe fale sprzecznych emocji, z którymi musimy się zmierzyć, co ostatecznie pozwala osiągnąć rzadki rodzaj filmowego uniesienia. Znacznie bardziej naturalny niż mdła sztuczność znana z filmów, stawiających przede wszystkim na dobre samopoczucie widza. To idealny letni seans z przyjaciółką lub siostrą.