Klubowy świat jest o wiele mniej aktywny, niż na początku pandemii – wtedy jeszcze dyskutowaliśmy w debatach, a streamów było co tydzień mniej więcej tyle, co imprez wcześniej. Teraz zapanowała cicha rezygnacja, zupełnie naturalna po takim czasie niepewności, często znaczonym dobrowolną lub przymusową izolacją. Najzwyczajniej w świecie, po ludzku, jesteśmy wymęczeni, nawet nie tyle brakiem imprez, co przytłaczającą atmosferą rozpadającej się rzeczywistości. Służba zdrowia już jest w kryzysie, a gospodarka wokół niego się chybocze, rząd dokręca śrubę używając służb mundurowych i strasząc polexitem. Mówiąc szczerze, też bym chętnie odpiął wrotki w tłumie obcych i znajomych. I są tacy, którzy to robią.
To żadna niespodzianka, że odbywają się nielegalne imprezy. Już latem testowano pewne rozwiązania, czasem bardziej odpowiedzialnie, najczęściej mniej, zazwyczaj na granicy bądź z naruszeniem prawa. Ale sytuacja od wakacyjnych miesięcy zmieniła się diametralnie: jesteśmy w światowej czołówce krajów dotkniętych pandemią, co tydzień umierają tysiące ludzi, a plenery dostępne są dla najbardziej odpornych jednostek. Biorąc pod uwagę taki kontekst, ci, którzy organizują imprezy w tym kryzysowym czasie nie powinni czuć dumy. To czyn zabroniony nie tylko przepisami prawnymi, to również grząski moralnie grunt, który zupełnie dosłownie może wciągnąć ludzkie życia. I tak, jak przypałowe jednostki zawsze były i będą, tak zadaniem mediów jest odpowiedzialna reakcja na ich poczynania. Tym mocniej przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy pewna redakcja (dla transparentności: kiedyś zrobiłem wywiad na jej zamówienie) oddała głos osobie, która w tych nielegalnych imprezach uczestniczy. Do samego materiału zaraz przejdziemy, ale szokuje nieodpowiedzialność, jaka wręcz krzyczy z tego pomysłu. Wywiad nie ma krytycznego kontekstu, to oddanie głosu bez komentarza, najbardziej sprytna z dziennikarskich, rzekomo obiektywnych, osłon. Prezentowanie rzeczy skrajnie nieodpowiedzialnej w tak frywolny sposób w szczycie pandemii zakrawa na ponury żart, pogłębiony tym, że pomiędzy tekstem wstawiony był link do innego artykułu: o tym, że zapraszanie Edyty Górniak do programów informacyjnych jest szkodliwe… Ekhem, świadoma ironia?
Sama rozmowa nie jest nawet z kimś, kto imprezy organizuje – taki materiał też byłby kontrowersyjny, ale przynajmniej stworzyłby lepszą okazję do konfrontacji. Nie, rozmówczynią jest po prostu uczestniczka takich imprez. Sama treść jest równie kuriozalna. Niejaka Natalia te wszystkie nieodpowiedzialne czyny przedstawia jako… wyraz buntu. Wróciliśmy do korzeni – mówi, nawiązując do złotej ery brytyjskich rave’ów. Żeby powiększyć nasze oczy jeszcze bardziej (bynajmniej nie od emury), miesza jeszcze w to wszystko Strajk Kobiet i wsparcie społeczności LGBTQ+. Zapytana o pandemiczne środki ostrożności wspomina coś o żelu antybakteryjnym, ale przyznaje, że maseczek nie nosi prawie nikt. Sama by chciała, ale… się wstydzi! Te potężne wypowiedzi nie spotykają się z żadną konfrontacją ze strony osoby prowadzącej rozmowę – w jakimś sensie to podziwiam, bo ja bym na pewno nie usiedział w miejscu, słysząc takie zwiędłe kwiatki. Na pewno wartościowe jest to, że dowiadujemy się więcej na temat organizacji takich imprez. Wstęp jest płatny (słono), a całość jest dość profesjonalnie zorganizowana, łącznie z barem i dobrym nagłośnieniem. Przez głowę przemyka mi potencjalna lista gagatków, którzy mogą za tym szaleństwem stać – nie ulega wątpliwości, że nie zabrali się za to amatorzy, a ludzie otrzaskani w klubowym biznesie.
Po kolei: nielegalne imprezy w trakcie pandemii to nie wyraz antysystemowego buntu przeciw opresji władzy, a brytyjskie przypowieści pasują tutaj jak pięść do nosa. Jeśli jest to bunt przeciwko czemuś, to przeciwko obostrzeniom sanitarnym, które są nieodłącznym elementem pandemii. Można mieć naprawdę wiele uzasadnionych żali do polskiego rządu odnośnie sposobu, w jaki sobie z tą katastrofą radzi (a w sumie nie radzi), ale co do jednego się możemy zgodzić – kluby to raj dla wirusa. Ich zamknięcie to nie łamanie praw człowieka – znajdzie się wiele przykładów i na to, ale nie w tym przypadku – a jeden z nielicznych racjonalnych kroków naszej szokująco nieporadnej władzy. Brytyjskie rave’y były gestem sprzeciwu wobec nieuczciwego prawa, pandemiczne rave’y to gest sprzeciwu wobec rzeczywistości. A ta ma to do siebie, że oddaje z podwójną siłą: młodzi ludzie czują się niezniszczalni (poniekąd słusznie, nie mam zamiaru tego podważać), ale zapominają, że wokół są też inni. Koszt takiego rave’u to nie tylko pięć dyszek na bramce, ale potencjalnie także śmiertelna transmisja wirusa. Wszystko dlatego, że ktoś nie umiał usiedzieć na dupsku, zrobić mniejszej domówki, czy po prostu zagryźć zębów i przeczekać do wiosny. Ta niecierpliwość jest dla mnie porażająca, zresztą nie dotyczy tylko imprez: zakupy w galeriach handlowych, wyjazdy na narty, wesela, planowanie rodzinnych świąt… Czy naprawdę świat się skończy, jak jeden raz w życiu będzie trzeba z tego zrezygnować? Rozumiem, że zostaliśmy przyzywczajeni do pewnych nawyków, szczególnie hedonistycznych i konsumpcyjnych. Jeżeli nawet pandemia nie jest w stanie ich zatrzymać choć na moment, to rzeczywiście rację mają ci, którzy mówią, że nie ma dla nas żadnej nadziei. Idziemy dalej: podłączanie pod nielegalne imprezy jakiegoś zaangażowania społecznego to tak potężne kuriozum, że nawet nie wiem, gdzie zacząć. Nie, pójście na bibkę w środku kryzysu zdrowotnego nie ma nic wspólnego ze Strajkiem Kobiet, ani ze wspieraniem żadnej społeczności. Te hasła zostały wrzucone wyłącznie po to, by uciszyć sumienie, które nawet nie tyle puka, co po prostu ładuje młotem pneumatycznym. Zresztą o ile jestem w stanie uwierzyć, że organizujący takie imprezki myślą o sobie jako o antysystemowych buntownikach i buntowniczkach, tak te wrzutki o zaangażowaniu to raczej indywidualna inicjatywa Natalii. Ponownie, zostawiona bez komentarza przez osobę przeprowadzającą wywiad. Na koniec słowo o profesjonalnej otoczce tych przedsięwzięć, także ekonomicznej. Koszty imprez są różne, ale mam niejasne podejrzenia, że w grę wchodzi zarobek. Nie wiedząc więcej, ciężko spekulować, zresztą ręce niżej opaść mi już nie mogą – w tym momencie i tak piszę z poziomu piwnicy.
Oczywiście nie jest tak, że Polacy to jedyna wioska wojowniczych Galów przeciwko rzymskiej opresji antyimprezowej. Nielegalne imprezy odbywają się w całej Europie, zresztą czasem docierają do nas wieści o głośnych policyjnych zamknięciach. Ponownie, potrzeba wygrzewu jest zrozumiała i dotyczy każdego, kto choć raz zaznał klubowej wolności. Ale czy organizowanie rave’ów w momencie, w którym ludzkie życia są zagrożone, to nie powód do dumy. Tego typu potępieńcza aktywność powinna być tajemnicą, również przed mediami. Kiedy duża redakcja oddaje platformę osobie, która opowiada o tym wszystkim bez żenady, dodatkowo doczepiając do tego jakieś listki figowe społecznego zaangażowania, to mamy problem. Żadna z tych wypowiedzi nie zostaje poddana w wątpliwość, ba, szkodliwość tej publikacji wychodzi daleko poza kilka strzelonych głupot. Jak myślicie, jakie mogą być skutki informacji, że takich imprez jest pełno w każdym większym mieście, a policji nie udaje się ich zamykać? Jak zareagują wyposzczeni i wymęczeni pandemią imprezowicze i imprezowiczki? Zaczną tych imprez szukać, może nawet sami spróbują ich organizacji. Policja, uwikłana w bycie prawicową bojówką, nie będzie za nimi przecież ganiać. I tak z pierwszej piątki krajów najmocniej dotkniętych pandemią będziemy awansować, oczko za oczkiem do góry. Mnie też jest ciężko usiedzieć na miejscu, więc zacząłem więcej jeździć rowerem. Można słuchać wtedy muzyki tanecznej, ba, można sobie nawet przyćpać, jak ktoś tak lubi. A jak się odpowiednio zmruży oczy, to nawet drzewa zaczną wyglądać jak ludzie na imprezie. Imprezy wrócą, cierpliwości. Najważniejsze, żeby wróciły do kraju, w którym nie doszło do pandemicznej depopulacji.