Reżyseruje od lat w kinie i w teatrze, pisze scenariusze, zdobywa nagrody w Polsce i za granicą. Prywatnie i zawodowo tworzy udany tandem z Kasią Adamik. Debiutancką „Ninę” wymyśliła, bo chciała „zrobić dobry, niesuperhermetyczny film, w którym dziewczyny takie jak ja będą się mogły przejrzeć”. Sama wie, co to znaczy być „tą inną” – ale nie ma traumy odrzucenia, bo od lat wytrwale polega na sobie. Potrafi mówić „nie”. Kociara, ciocia Olga, zawadiaka, twórczyni. Aktualnie lekko wkurwiona na Polskę.

TROUBLEMAKER

Do Warszawy przyjechałam z rodzicami, jak miałam 8 lat, byłam w trzeciej klasie podstawówki. To ledwie 300 kilometrów, ale dla mnie to było straszne oderwanie od korzeni, od całej rodziny. Po przeprowadzce dostałam psa charta irlandzkiego, o imieniu Parys. Mama go przyprowadziła, żeby mi było raźniej, żeby mieć przyjaciela w tych ciężkich czasach oderwania od korzeni. I od tej pory zawsze już miałam w domu zwierzaka. Najpierw były psy, teraz z Kasią mamy trzy koty. Nasz najstarszy choruje, nowotwór, ale jest twardy i się nie daje. Wszędzie sika, kanapy mamy całe w folii, ciągle grany jest weterynarz. Ale i tak nie wyobrażam sobie domu bez zwierząt. To jest obecność, do której wracasz, energia, która pilnuje domu, która na ciebie czeka i się na ciebie denerwuje i obraża. Tu nie ma miejsca na ściemę, na dwuznaczność, zwierzaka nie oszukasz.

Z Poznania przywiozłam delikatny akcent, taki, którego dzieciaki w ogóle nie są w stanie rozpoznać. Krótkie akcentowanie, nie na całą sylabę. Ale koledzy i koleżanki z klasy wiedzieli, że jestem z Poznania, a to znaczyło coś niefajnego. Kiedy ośmioletnie dziecko nagle słyszy, że jest kurwą z prowincji, nie czuje się dobrze. Ale nawet bardziej niż ta kurwa irytowało mnie, że nazwali Poznań prowincją. Absurd! W Poznaniu mam korzenie, to jakiś ideał, który zostawiłam za sobą jako dziecko. A z ideałem nie dyskutujesz. Z rodzicami o takich rzeczach się nie rozmawiało, nie zwierzałam im się. Jakoś zawsze potrafiłam sobie radzić z takimi rzeczami, zawsze miałam takie dobre w samej sobie umocowanie. Bez względu na wszystko takie wydarzenia się pamięta. Wtedy się pierwszy raz dowiedziałam, że Polska jest podzielona.

Żeby przetrwać, załatwiałam sobie krycie z dwóch stron. Jedna strona medalu? Miałam najlepsze oceny w klasie. Zawsze byłam ambitna, zwyczajnie źle bym się czuła, gdybym miała złe. To chyba wynikało z wychowania. Jak wracałam do domu z trójką, to tata mówił: „czemu nie czwórka?”, jak przychodziłam z czwórką, to „czemu nie piątka”, a jak przynosiłam szóstkę, to przeglądał pracę i zawsze znajdował coś do dopisania. To nie było siłowe – po prostu uważał, że zawsze można zrobić więcej. Dzięki temu nie wstydzę się ambicji i staram się nie odpuszczać. Bo zawsze można coś dopisać. Drugie wcielenie młodej Olgi jest całkiem inne. Byłam największą rozrabiaką w klasie, na którymś wyjeździe dali mi nawet ksywkę „Troublemaker”. Byłam zdolna i nauka nie kosztowała mnie superdużo, więc zawsze miałam czas, żeby szwendać się po podwórku i robić nie do końca dozwolone rzeczy. Jak bardzo niedozwolone? Zdarzyło mi się kiedyś podpalić śmietnik. Nie, nie jestem z tego dumna. Wyrosłam z głupot, ale potrzeba działania pod prąd została. Jakaś systemowa krytyka, bunt i brak konformizmu to coś, co w sobie szanuję. I nie chodzi tu o stawanie na barykadach. Jako dzieciak szukasz swojej przestrzeni, a jako człowiek dorosły uczysz się mówić „nie”. Zwłaszcza dzisiaj to ważne. Bo musimy mówić „nie”. Bo to, co się dzieje dookoła, wymaga od nas odwagi i reakcji.

REŻYSER: TAKI LEŃ Z KONEKSJAMI?

W mojej rodzinie wszyscy wiedzą, co robię, ale jednak nikt tego nie wie do końca. Bo jak wytłumaczyć komuś spoza świata filmu, że jesteś reżyserem? Siedzisz sobie, wszyscy zapierdalają dookoła ciebie, ludzie cię muszą inspirować, aktorzy – super zagrać, a ty to spajasz. Spajasz? Co to znaczy? …Że nic nie robisz! Do dziś moja mama, jak jej przez telefon mówię, że mam ujęcie i nie mogę rozmawiać, to jest na mnie zła.

Trochę to rozumiem, bo sama długo nie wiedziałam, kim właściwie jest reżyser. Wcześniej długo chciałam być astrofizykiem. Ta moja ścisła strona mi pomaga w skupieniu i zebraniu myśli. Ale wydarzenia osobiste sprawiły, że postanowiłam ból przelać na papier. Pomyślałam, że lubię oglądać filmy, więc może napiszę o tym, co przeżywam, film? To był mój pierwszy kontakt z taką ekspresją; że możesz sobie coś wyobrazić, jak by było, gdyby to było zagrane, gdyby to było przelane na ekran.

Mam trzy wspaniałe siostrzenice. Akurat one do tego, co robię, podchodzą z dużą dozą ciekawości, z chęcią poznania i zrozumienia. Przez długi czas sądziłam, że uważają mnie i Kasię za bardzo obciachowe. Bo my niby robimy fajne rzeczy, film, wyjazdy, znani ludzie, ale tak naprawdę nie jesteśmy szalonymi ciotkami, żyjemy spokojnie. Teraz widzę, że coraz częściej przyjeżdżają nie tylko do moich rodziców, czyli do swoich dziadków, ale też do nas. Mieszkają z nami, są, mówią do nas obu „ciociu”, co jest bardzo śmieszne, bo do Kasi nikt inny tak nie mówi! Ale moja siostra jest pod tym względem konserwatywna, tradycjonalistka i tak ma być. Jej najmłodsza zresztą się zbuntowała: poszła do technikum fotograficznego, była nawet u nas na planie na praktykach. I przeżyła to. Mimo tego, że każde z nas w rodzinie idzie w inną stronę, to mamy swoje punkty wspólne i po prostu jest nam fajnie, jak jesteśmy razem. Lubię tę bliskość.

Kiedy wchodziłam w świat filmu, znałam kanon, ale nie byłam kinofilem. Nie chodziłam codziennie na trzy filmy jak moja Kasia. Do tej pory mam duże braki, jeśli chodzi o historię kinematografii. Ale nadrabiam powoli, nie wstydzę się. Myślę, że jest na to czas. Co nie zmienia faktu, że kiedy wchodziłam w rodzinę Kasi, czułam się na początku jak debil. Na szczęście ani Agnieszka, ani Kasia mnie nie wypytywały ze znajomości ich filmów, nie było żadnego testowania. To było trudne dla kogoś, kto cierpi na taką przypadłość jak ja, czyli bardzo często zasypia przed ekranem. Reżyserka śpiąca w kinie – znasz większy absurd?

Długo byłam tą najmłodszą, zawsze, wszędzie. Dużo młodsza od siostry, potem bardzo młoda drugi reżyser, potem bardzo młodo zaczęłam sama reżyserować. Nie odczuwam tak wieku. Dopiero kiedy widzę moich rówieśników, ludzi ode mnie ze szkoły, czuję, że mam piękny zawód, który pozwala się nam w dziwny i magiczny sposób konserwować. Może to ta ciągła zmiana, może to wieczny ruch, może to właśnie to abstrakcyjne poczucie czasu. Ale nie przeżywam kolejnych lat, kolejnych urodzin. Tylko snu coraz więcej potrzebuję i odpoczynku. W ogóle rutyna okazuje się ważniejsza od szaleństw. Organizmu nie oszukasz. Teraz powoli wchodzę w kategorię wiekową, gdzie już wszyscy są z mojego pokolenia albo młodsi. I to jest fajne, bo nagle wszystko znowu zależy od ciebie. Jasne, że gdzieś między słowami zdarzały się komentarze, że robię karierę po znajomości. Ale mam w dupie, że ludzie to komentują, z tego samego powodu się nie przejmowałam komentarzami w podstawówce. Wiem, ile sobie zawdzięczam, wiem też, jak fajna i kreatywna jest praca, jak masz sparing partnera. To jest wybór. Nie oportunizm. Choć zawsze, nawet jak pracowałyśmy z Kasią razem, szukałam własnej przestrzeni. Lepiej się czuję, jak coś zrobię sama.

LESBA BEZ TRAUMY

Nie mam traumy bycia lesbą. Nie mam traumy, mimo że rzucali we mnie jajkami na paradzie równości, wyzywali. Lata temu w Krakowie. Bywały przecież i takie parady. Ale od zawsze miałam narzędzia, żeby sobie z tym radzić. Wsparcie w domu. Nie jestem i nigdy nie byłam z tego powodu pogubiona. Miałam szczęście. Nie mam też traumy coming outu. Nie bałam się, jak moje wyznanie zostanie przyjęte – miałam raczej problem, żeby to w ogóle nazwać. Nie bałam się reakcji rodziców, świata. Bałam się swojej reakcji. Jak miałam naście lat, to używało się tylko kategorii „homo” albo „hetero”. Tyle. A żeby to ponazywać, musiałaś najpierw w ogóle wiedzieć, że jest ta kwestia. Dzisiaj spektrum rozmów o płciowości, rozumienia jej niuansów, się poszerzyło. Młodzi potrafią nazwać, kim się czują, mają o wiele bardziej otwarte głowy. Widzę to po moich siostrzenicach. Dzieciaki w liceum, gimnazjum już się nie boją wyjść i czegoś powiedzieć. Nie boją się też bronić osób LGBT, nawet jeśli same nie utożsamiają się z tą grupą. Moje siostrzenice takie są.

Podczas coming outu szukałam reprezentacji siebie w kinie. Nie znajdowałam jej. Wiedziałam, że są produkcje z USA, ale wtedy jeszcze Internet nie był dostępny na pstryknięcie palcem. Pamiętam, jak próbowałam ściągnąć odcinki The L Word i jak tata się wkurzał, że blokuję linię telefoniczną. Szukałam rzeczy przystępnych. To jeszcze nie był etap, na którym filmy oglądało się krytycznie, jak na studiach. Kumałam, o co chodzi w Niewiniątkach Wylera, ale do końca czaiłam, że tak naprawdę bohaterka Audrey Hepburn jest ukarana za swoje preferencje. Zresztą Nina zaczęła się od tego, że chciałam zrobić dobry, niesuperhermetyczny film, w którym dziewczyny takie jak ja będą się mogły przejrzeć. Wydawało mi się to ważne.

Może raz, na etapie szukania budżetu na Ninę, spotkaliśmy się z jakąś potworną opinią wynikającą właśnie z homofobii. Może to spowolniło nasze prace. Ale kilka lat temu przewartościowałam swoje podejście i teraz, zamiast szukać winnych, po prostu sama w takich sytuacjach działam, aktywnie próbuję coś zmienić. Naprawdę nigdy nie miałam poczucia, że przez to, że jestem kobietą, czy przez to, że jestem lesbijką, jestem gorzej traktowana. Podwójnie wykluczona – to nie ja. Jasne, być może były sytuacje, o których nie wiem, które mi coś uniemożliwiły w życiu. Ale później wsiadasz w samochód z trzema czarnymi kotami, ze swoją partnerką od czternastu lat, puszczasz sobie Skrzypka na dachu i nie masz na co narzekać.

INTUICJA, NIE IDEOLOGIA

Co ciekawe, po Ninie największa krytyka spadła na mnie ze strony lesbijek. Krytykowano scenę gwałtu – bo przecież „lesbijka by się nigdy nie przespała z kolesiem”. Albo to, że na ekranie odnoszę się do pewnych, rzeczywiście funkcjonujących, stereotypów. Młoda lesbijka, kompulsywna alkoholiczka, bawiąca się przygodnym seksem. Pojawił się nawet zarzut, że powinnam pokazać bohaterkę w lepszym świetle. Żyjemy w jakichś paranoicznych światach, że zaczynamy sami siebie cenzurować. To niebezpieczny moment. Zamiast myśleć o wolności, zastanawiamy się, czy to wypada. Przecedzamy naszych bohaterów przez sito PC, #metoo, gender studies i jeszcze doszukujemy się obrazy uczuć religijnych. Nie dajemy im głosu, bronimy ich, zanim oni zdążą coś zepsuć. Zadziwiające, jak silna jest nasza potrzeba głębokiej ideologizacji wszystkiego. Wszystko musi być wypowiedzią, wszystko ma znaczenie. I ma, ale czasem nie musimy go dopowiadać. A przecież ciekawe rzeczy zaczynają się dopiero w momencie, kiedy sobie nie narzucamy takich ograniczeń. Wtedy się bardziej zbliżamy do prawdy.

#Metoo to była zajebista inicjatywa, bardzo, bardzo potrzebna. Ale jednocześnie trochę się boję tego, co to może przynieść na dłuższą metę. Mówię o swoim podwórku, o kinie, o Polsce. Boję tego, że za chwilę nie będę mogła z aktorami pogadać normalnie o scenie miłosnej na planie. Kręcisz głową, wiem, jestem najgorszą feministką, jaką możesz sobie wyobrazić. To znaczy – ja uważam, że nią nie jestem, choć wszyscy mówią inaczej. Dzisiaj nie wolno nam demonizować feminizmu, zwłaszcza dzisiaj, zwłaszcza w tej Polsce, którą mamy od tygodnia. Nie wolno nam siebie samych cenzurować i ugrzeczniać. Za późno na niuansowanie. Więc ja działam bardziej na intuicji niż na ideologii, ale ta prowadzi mnie do tych samych rozważań.

Agnieszka [Holland], która się bardzo udziela społecznie i politycznie, kiedyś wyszła z propozycją, żeby na kilka lat zabrać mężczyznom czynne prawa wyborcze. Mogliby kandydować, ale nie wolno byłoby im głosować. Ciekawie byłoby zobaczyć, jak w takiej sytuacji by się zreorganizowała scena polityczna. Szkoda, że ten pomysł jest kompletną utopią. I mamy piękne inicjatywy mające na celu uświadomienie w myśleniu o równości i równym dostępnie płci do pracy, płacy, dotacji itp. A z drugiej strony krzyczymy, że płeć nie powinna nic znaczyć, za chwilę znów walczymy o „50/50 by 2020”, czyli prawnie usankcjonowaną równą reprezentację kobiet i mężczyzn w filmie. Płeć ma znaczenie? Chciałabym myśleć, że nie ma, ale najwidoczniej żyjemy z czasach, kiedy trzeba to przypominać.

CZAS GŁASKANIA JUŻ BYŁ

Pracuje i żyję w Polsce. Nie wyjeżdżam. Mamy domek w Bretanii, fakt. Ale co ja będę tam kręcić, mule w rybnym? Z tego samego powodu nie chcę się przeprowadzać do Stanów. Tyle lat mi zajęło dojście do czegoś tutaj, dlaczego mam teraz to wszystko zostawiać? Choć rzeczywistość mnie wkurwia i rozczarowuje. Co z tego, że sama nie jestem z tych, co marzą o ślubie, że nigdy nie byłam. Jestem głęboko przekonana, że nie należy zakazywać czegoś tylko dlatego, że sam nie chcesz lub nie potrzebujesz tego zrobić. To, że ja nie chcę ślubu, nie znaczy, że nie będę walczyć o śluby dla innych – bo uważam, że to powinno być w moim banku praw, po prostu. To samo dotyczy aborcji. Czy naprawdę musimy się tak cofać, czy znowu musimy tłumaczyć to samo? Mamy prawa, wkurwia nas bezczelność i buta rządzących. Mamy prawo i tyle. Tu nie chodzi o to, czy ty byś to zrobiła czy nie. Czy byłaś w takiej sytuacji czy nie. Liczy się poczucie bezpieczeństwa, świadomość, że mogłabyś mieć możliwość decyzji w danej sytuacji.

Kiedyś pokazywałam Ninę w jakimś małym miasteczku, dziewczyny z festiwalu uprzedzały mnie, że starszy pan z projektorni jest prawicowcem i homofobem, żeby uważać. Podobno podszedł do nich po projekcji i powiedział, że te lesbijki są jednak takie normalne. Okazuje się, że film ma jakąś siłę rażenia. Mnie to cieszy, bo mam potrzebę edukowania, zmieniania świata. Uważam, że wypowiadanie się na pewne kwestie to nasz, filmowców, obowiązek. Nie musi być wprost. Jak działa kino propagandowe, wszyscy, mam nadzieję, wiemy.

Nie godzę się na warunkową akceptację. To coś, co przeżywamy z Kasią na naszym własnym podwórku. Bardzo mili sąsiedzi, którzy znając nas, wiedząc, kim jesteśmy dla siebie, potrafią wypalić, że „te parady to są fatalne”… Przecież to samo mówili Polacy o „swoich” Żydach. Ręce opadają. Ten sam język, ten sam „problem”. Nigdy się tego nie oduczymy! Dlatego skończyły się czasy głaskania i na miło próbowania wprowadzania jakichś racji. To nie działa. Już nieważne, że ja nie jestem z tych, co by sami stanęli na masce samochodu i wymachiwali flagą. Trzymam kciuki za tych, którzy to robią.

WIĘCEJ