Mojej tegorocznej wizycie w Katowicach, oprócz zwyczajowej ekscytacji towarzyszącej dorocznej wizycie w kultowym Złotym Ośle oraz obżeraniu się kopalniokami cały weekend, towarzyszyła ekscytacja z powodu zamknięcia pewnego etapu – dziesiąta edycja Off Festivalu w katowickiej Dolinie Trzech Stawów to także moja dziesiąta wizyta z rzędu na najważniejszym w Polsce wydarzeniu poświęconemu muzyce alternatywnej.

Opisując od dobrych 7 lat kolejne mityngi legend indie oraz najciekawszych muzycznych zjawisk z całego świata, byłem świadkiem nowych koncepcji i dojrzewających pomysłów wyróżniających Offa na europejskiej festiwalowej mapie. Po katastrofalnym dla imprezy 2016 roku (kiedy występy w ostatniej chwili odwołało aż czterech kluczowych artystów) z zapartym tchem obserwowałem, czy powstała z inicjatywy Artura Rojka impreza odbuduje zaufanie licznych wieloletnich fanów. Po dwóch bardzo solidnych frekwencyjnie poprzednich edycjach już można było odetchnąć z ulgą. Teraz jednak z całą pewnością można przyznać, że Off Festival odrodził się silniejszy, a ten rok przyniósł, przynajmniej na pierwszy rzut oka, rekordowe tłumy pod główną sceną.

Foals; fot. Michał Murawski

Na pewno pomocna w osiągnięciu imponujących wyników była decyzja, by do stolicy Śląska zaprosić Foals. Brytyjska grupa od dekady jest nieprzerwanie popularna w Polsce, a ich pierwsza po wydaniu albumu Everything Not Saved Will Be Lost, Pt. 1 wizyta pokazała dlaczego. Ekipa Yannisa Philippakisa zagrała przekrojowy set prezentujący najjaśniejsze punkty ich całej dyskografii. Zrobiła to z werwą i dużym zaangażowaniem. Ciężko było się jednak oprzeć wrażeniu, że tej mieszance przesterowanego funk rocka i bardziej kontemplacyjnych utworów brakuje spójności pozwalającej opowiedzieć jedną, konsekwentną historię. Foals, ze swoją nadprodukcją hitów, stali się niewolnikami kompromisu, których głównym zadaniem jest zaspokojenie w jakiś sposób wszystkich swoich fanów (ten problem eksponowała już ich poprzednia płyta – What Went Down).

Jeśli potraktować to jako faktyczny problem do rozwiązania w podejściu do występów na żywo, ciekawe rozwiązanie zaprezentował Jarvis Cocker, który wystąpił w roli piątkowego headlinera. Lider Pulp przywiózł ze sobą swoje najnowsze koncertowe wcielenie – JARV IS… To właśnie w jego ramach Jarvo prezentuje nowe, w większości niewydane kompozycje, które powstały, by wykonywać je przede wszystkim na scenie. Głodni przebojów jego macierzystej grupy fanatycy musieli się obejść smakiem, nagrodą pocieszenia był bowiem dość ezoteryczny numer Pulp – rewelacyjnie zagrany – His ‘n’ Hers. Niepublikowane dotychczas kawałki trzymały bardzo przyzwoity poziom, choć ciężko im nie wytknąć nieco archaicznego charakteru. W interpretacji Jarvisa poprzetykane (zgodnie z oczekiwaniami) świetną konferansjerką oraz próbami polskich rozmówek, wśród których znalazły się tak ciężkie do wymówienia dla rodowitego Brytyjczyka sformułowania jak „ekskluzywny sklep” czy „dalsze komplikacje” – oba będące luźnymi tłumaczeniami tytułów jego utworów. Cocker czarował najlepiej, jak potrafił, sceniczną charyzmą, bez akompaniamentu jego najlepszych kompozycji JARV IS… wydawał się tylko erzacem koncertu Pulp, bardzo dobrym, ale jednak zastępnikiem.

JARV IS...; fot. Michał Murawski

Na rozstrzygnięcie pojedynku britpopowych ikon trzeba było poczekać do niedzielnej nocy, gdy główną scenę przejęli Suede. Pojawienie się na Offie najbardziej glamowych przedstawicieli najntisowego nurtu od lat wydawało się formalnością. A przynajmniej od momentu, w którym zespół powrócił do grania i wydawania płyt. Od 2013 zrobili to już trzykrotnie, zawsze z satysfakcjonującym skutkiem. Brett Anderson pod sceną przywitał tłum na oko o połowę mniejszy, niż oczekiwał dobę wcześniej na Foals (co nadal i tak oznaczało bardzo pokaźną grupę). Sam, będąc raczej niedzielnym, ale pełnym respektu dla ich dokonań fanem Suede nie miałem wygórowanych oczekiwań. Już pierwsze momenty udowodniły, że londyńczyków zwyczajnie nie doceniłem. Anderson okazał się bowiem bezkonkurencyjny (nie tylko w starciu z Cockerem, ale też w kontekście całych trzech dni) w kategorii niewymuszonej, pozawerbalnej charyzmy, którą zademonstrował. Wokalista z niesamowitą gracją stosował wszystkie glamowe sztuczki, a z jego lekcji oddawania fanom serca na własnej dłoni mogliby skorzystać Morrissey i kilku innych smutnych frontmanów odcinających kupony od dawnej sławy. Ciężka do ubrania w słowa chemia cyrkulująca pomiędzy Andersonem a tłumem najwierniejszych fanów stawała się coraz bardziej słyszalna z każdym utworem, znajdując kulminację w bisie, który sugerował, że Suede mogliby grać tak samo dobrze albo i lepiej jeszcze przez następne 90 minut.

Pewnie dostrzegliście już tę prawidłowość wśród głównych gwiazd, ale powtarzała się ona także regularnie w reszcie repertuaru – tegoroczny Off Festival bardzo mocno skoncentrowany był na brytyjskiej muzyce. Można żartować, że to perspektywa drogich wiz dla artystów, które wkrótce mogą stać się koniecznością, by móc jeździć po Europie, sprowokowała to pospolite ruszenie na kontynent. Nie da się jednak ukryć, że widmo brexitu to także eksplozja emocji i kreatywności, która była wyczuwalna w trakcie wielu występów. Gorącą atmosferę wykorzystał Slowthai. Raper dyrygował publicznością z gracją Leonarda Bernsteina. Wychowanek Northampton wytoczył najcięższe działa za sprawą najmocniejszych utworów ze swojego świetnego debiutanckiego Nothing Great About Britain oraz wcześniejszych singli, które pozwoliły mu się wybić za pośrednictwem Youtube’a. Technicznie, Tyron Frampton (bo takie ma prawdziwe personalia) także wypadł doskonale. Na brzmieniu koncertu negatywnie odbił się na pewno fakt, że jego DJ i hypeman dzielił te dwie role i często odchodząc od konsolety, zaniedbywał brzmienie wielu beatów, które niejednokrotnie zmieniały się w audialną mielonkę.

Slowthai; fot. Michał Murawski

Krystalicznie czystym brzmieniem mogli się pochwalić z kolei Stereolab. Legendarna grupa wróciła w tym roku po niemal dekadzie ciszy w eterze, a ich koncertowa forma zwiastuje, że może być to jeden z mocniejszych comebacków ostatnich lat. Autorzy Dots and Loops oraz Emperor Tomato Ketchup eksponowali wszystkie składowe swojego unikatowego brzmienia – hipnotyczny krautrock, francuski chanson, modularne eksperymenty i shoegaze’owe tekstury. Ten, zrealizowany w większości w latach 90., amalgamat muzyki kilku różnych dekad nadal nie został przez nikogo zreplikowany. Wizja Stereolab to nadal niedościgniony popis retrofuturyzmu, na żywo zrealizowany niemal perfekcyjnie. To bardzo rzadki przypadek, móc obserwować artystów, którzy przez tyle lat nie doczekali się godnych następców konsekwentnie realizujących ich myśl (mimo że spośród zainspirowanych nimi można wyliczyć m.in. Broadcast czy Deerhunter).

Jeśli spojrzeć na ilość inwencji i perspektywicznego patrzenia w przyszłość, Stereolab zapewne mogliby pochwalić się największą tegoroczną gitarową rewelacją – black midi. Ten kwartet ledwie 20-latków aparycją przypomina zespół kumpli z licealnych czasów, który niezbyt szczerymi pochwałami motywuje się do dalszej pracy. Soniczny rozgardiasz, który zaprezentowali, to jednak coś dla miłośników mocnych wrażeń. Tych było mnóstwo, bo godzinny melanż odbywający się na deskach Sceny Eksperymentalnej był jednym z najbardziej żywiołowych w trakcie tego weekendu. Black midi zaprezentowali się podobnie jak na swojej wgniatającej w ziemię debiutanckiej płycie – bezkompromisowo i niezwykle błyskotliwie. Osadzone po połowie w amerykańskim math rocku i brytyjskiej postpunkowej awangardzie piosenki to naturalna ewolucja mutant disco. Dźwięków, które osobno mogą tylko jeżyć włosy na głowie. Odpowiednio ułożone były idealnym soundtrackiem do tej apokaliptycznej potańcówki. Kwartet od czasu ich nagrania mocno jednak poszedł do przodu, wykręcając większość piosenek w jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku – eksperymentując nieustannie z metrum i improwizacjami godnymi zespołu Marcusa Millera po spałaszowaniu cegły koksu. Rtęć na mierniku oczekiwań szybko wybiła poza skalę, rozlała się po całym namiocie i pozostawiła intensywny świąd na mojej skórze, który przypominał, że nic lepszego już przez te trzy dni nie usłyszę.

The Comet is Coming; fot. Michał Murawski

Wielkim nadziejom nie sprostało z kolei niestety The Comet is Coming. Mieszające jazz i elektronikę trio znajdowało się na podium występów, na które najbardziej czekałem. Saksofonista Shabaka Hutchings to bowiem nie tylko tytan współczesnego wyspiarskiego jazzu, ale także jedna z bardziej pasjonujących postaci w całym muzycznym świecie – nieposługujący się głosem narrator historii o emancypantkach przebijających barykady rasowych uprzedzeń oraz metafizycznych mitów o kształtowaniu się kosmosu. Brytyjczyk, jak zawsze, zagrał wyśmienicie. Angażował się całym ciałem, by pełne pasji i wolności dźwięki układać w niezwykle melodyjne i przyswajalne sekwencje. Ołowiany balast dla tego statku międzygwiezdnego stanowią jednak dwaj pozostali jego kompani – klawiszowiec, który nie potrafił przełamać ograniczeń własnego instrumentarium i serwował dźwięki, których termin przydatności do spożycia minął w okolicach szczytowych osiągnięć Skreama i Bengi (czyli 10 lat temu), oraz perkusista, który był zwyczajnie mierny. Cóż z tego, że to najlepszy nu-jazz na świecie, skoro to nadal nu-jazz.

Lotic; fot. Michał Murawski

Innowacyjnych elektronicznych dźwięków można było za to doświadczyć przy okazji występu Lotic, którzy zaprezentowali widowisko Endless Power. Futurystyczne, czasem taneczne, a innym razem zupełnie abstrakcyjne dźwięki stanowiły bazę dla opowieści o poszukiwaniu tożsamości i miejsca w rasistowskim i homofobicznym świecie. Piorunujące wrażenie robiła wizualna oprawa: Lotic stali w środku nachylonej pod kątem 45 stopni obręczy emitującej różnokolorowe laserowe światła, które w połączeniu z dużymi ilościami dymu imitowały fenomeny zachodzące w pryzmacie. Podobnie odkrywczych dźwięków i emocji dostarczyli Bamba i Makaveli. Duet z Tanzanii przywiózł na Śląsk singeli – popularną w Dar es Salaam fuzję tradycyjnych etnicznych melodii oraz opętańczego tempa (często przekraczającego 180 BPM-ów). Przygotowane przez Bambę Panę produkcje prowokowały błędy w przesyle informacji w mózgu, a ciała zgromadzonych infekowały tańcami św. Wita. Makaveli zaprezentował się z kolei w roli mistrza ceremonii, chętnie wystawiającego publiczność na kolejne próby sprawdzające jej lojalność w starciu z tą porywającą muzyką. Odbiorcy okazali się sumienni na tyle, że Bamba Pana nakręcił połowę własnego występu komórką, a fenomenalne przyjęcie zagwarantowało im w niedzielę powtórkę tego rytuału na większej scenie (duet zastąpił Octaviana, który nie był w stanie dotrzeć do Katowic).

Ten rok na Offie trzeba też uznać za triumf metalu i ekstremalnych gitarowych doznań. Świetnie wypadli The Body. Nazywanie brzmienia zespołu, który ma w dyskografii płyty o takich tytułach jak No One Deserves Happiness, All the Waters of the Earth Turn to Blood czy One Day You Will Ache Like I Ache, wydaje się zbędne. Ledwie półgodzinna kawalkada sludge’owych dźwięków „ozdobionych” potępieńczymi wrzaskami Chipa Kinga była pod wieloma względami oczyszczająca dla uszu i mózgu. Zdecydowanie in plus wypadli też Electric Wizard – najzdolniejsi i najciekawsi kontynuatorzy Black Sabbath lubujący się w okultyzmie i narkotycznej mgle zagrali oszałamiająco głośno, dając wybrzmieć wszystkim swoim gotyckim solówkom i basowym, brązowym nutom.

Daughters; fot. Michał Murawski
Black Midi; fot. Michał Murawski

Nieco problematyczny w ocenie wydaje mi się koncert Daughters. Amerykańska grupa pojawiła się w Polsce świeżo po swojej zeszłorocznej kanonizacji, dokonanej za sprawą pierwszej od 8 lat płyty – You Won’t Get What You Want. Ich pełna napięcia rodem z horrorów mieszanka noise rocka i posthardcore’u to bardzo sugestywna i atmosferyczna muzyka. Na żywo amplifikowana żywiołowym, pełnym poświęcenia wykonaniem. To wszystko godne jest wielu pochwał, ale moim zdaniem nie peanów, które wyśpiewywali wpływowi krytycy. W moim odczuciu Daughters są zespołem bardzo dobrym, brak im jednak tego nieuchwytnego czegoś, co mają Swans, Einsturzende Neubauten czy Converge (z dużym prawdopodobieństwem znajdujący się w kręgu ich inspiracji). Oceniając po młynie szalejącym pod sceną, wbrew tytułowi wspomnianej płyty wiele osób dostało to, czego chciało, albo i więcej.

Niezwykle ciekawie obserwowało się wielu z tegorocznych polskich artystów. Widoczna staje się bowiem ewolucja polskiej alternatywy, która coraz śmielej inspiruje się zjawiskami eksponowanymi właśnie na Offie i w ten sposób satysfakcjonująco równa do szeregu. Bardzo dobrze zaprezentowały się Wczasy, łączący elementy polskiej nowej fali oraz przypominający o momentach glorii Cool Kids of Death duet wygrywa tekstami – prostymi, często przewrotnymi, ale zawsze szczerymi i odwołującymi się do uniwersalnych (przynajmniej dla generacji Last.fm) uczuć. Porządnie zaprezentowała się, przygotowująca się do wydania pierwszej płyty pod banderą Sub Pop, Trupa Trupa. Zespół coraz śmielej odchodzi od neurotycznego i psychodelicznego gitarowego popu na rzecz amerykańskiego posthardcore’u lat 90. (na pewno zainspirowanego także wybranymi reprezentantami wspomnianej wytwórni). Grupa Grzegorza Kwiatkowskiego robi bardzo ciekawe rzeczy, ale wydaje się być w jakiegoś rodzaju stadium przejściowym – być może nową inkarnację zaprezentuje właśnie nadchodzący longplay Of the Sun.

Zaskakująco porywająco wypadła Tuzza. Ricci i Benito nie tylko potrafią przekonująco i nieźle na żywo zrekonstruować swój autotune’owy trap. Charakterystyczne dla nich italianistyczne referencje i dystans podkreślają, że są jednymi z niewielu krajowych traperów szukających nowych, ciekawych ścieżek dla rozwoju gatunku. Zdecydowanie nietrafionym pomysłem było z kolei zaproszenie Jana-rapowania. Posiadacz jednej z najbardziej konfundujących ksywek w polskiej rapgrze (przynajmniej według Cyryla – pisanie) ewidentnie nie mógł się odnaleźć na głównej scenie. Niezbyt subtelnie narzekał na niesatysfakcjonującą go ilość publiczności, przechwalając się zagranym dzień wcześniej koncertem dla 10 tys. ludzi [citation needed]. Sam występ był jednak strasznie nieuporządkowany, a nazbyt podobne do siebie w warstwie lirycznej i tekstowej hip-house’owe numery młodego MC brzmią w tej chwili zwyczajnie monotonnie.

Hat trickiem popisała się za to Scena Eksperymentalna – tę codziennie świetnym koncertem otwierał inny polski zespół. Oszałamiające, podlane krautrockiem, postmetalowe misterium odprawiła Entropia. Oryginalne spojrzenie na instrumentalny dub zademonstrowało Dynasonic. Unikatowy w skali światowej jest z kolei Polmuz, którego nowoczesne oberki przefiltrowane przez jazzowe eksperymenty to koncertowy popis inwencji w czerpaniu z zapomnianych nieco standardów.

Niespełnioną jak na razie obietnicą był koncert Santabarbara, złożonego z reprezentantów młodszego pokolenia muzycznego rodu Pospieszalskich. Na plus należy zespołowi zaliczyć można widoczne inspiracje Tame Impala czy Radiohead. Tak ambitny koncept wymaga perfekcyjnej egzekucji, a tej przede wszystkim w warstwie wokalnej tym razem zabrakło. Tę nazwę co najmniej wypada jednak zapamiętać na przyszłość.

Zespół Pieśni i Tańca Śląsk; fot. Michał Murawski

Nie sposób przemilczeć występu Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. Pomysł zaproszenia działającej od 66 lat interdyscyplinarnej grupy mógł wydawać się co najmniej ekscentryczny. W praktyce okazał się odświeżający – podziwianie kunsztu tancerek i tancerzy oraz polifonicznych wykonań tradycyjnych pieśni z punktu widzenia wielu, nie tylko zagranicznych, słuchaczy było niespotykaną na co dzień egzotyką. Obserwowanie ilości katorżniczej pracy stojącej za perfekcyjnymi i dopracowanymi w każdym calu popisami było zwyczajnie wzruszające. A znalezienie się w wielotysięcznym tłumie śpiewającym Szła dzieweczka do laseczka czy Hej, bystra woda będzie onirycznym wspomnieniem, które nie opuści mnie zapewne do grobowej deski.

WIĘCEJ