Platforma wideo zasilała underground, ale od zawsze grała nieczysto.

Kiedy Boiler Room pojawił się na świecie w 2010 roku, nikt się nie spodziewał, że mamy do czynienia z przyszłą medialną potęgą. Sama forma była z pozoru mało atrakcyjna – ot, DJ-e i DJ-ki grające w domach, często bez jakichś szczególnych dekoracji czy wizek. Ale właśnie ta przystępność, złudzenie, że jest się na domówce – czemu sprzyjała również bardzo luźna atmosfera na ekranie, często podlewana alkoholem i odymiana blantami – budowały popularność Boiler Roomu. Dość szybko okazało się, że platforma ma nosa do wyboru gości, którzy pojawiali się tam często chwileczkę przed eksplozją popularności. Boiler Room nie odpowiadał na gusta, ale je kształtował. Ponad dziesięć lat później, sytuacja jest zupełnie inna. Kilka dni temu gruchnęła wieść o tym, że Boiler Room został pozyskany przez platformę biletową Dice, po drodze tracąc wiarygodność w wielu innych biznesowych ruchach. Z bohatera undergroundu platforma przeszła do statusu wroga publicznego numer jeden, powtarzając drogę, na jaką wpycha wiele niezależnych inicjatyw obowiązujący system ekonomiczny. Co się stało z Boiler Roomem?

Wróćmy do pionierskich lat, kiedy atmosfera wokół platformy była bardzo sprzyjająca. Boiler Room był okienkiem na muzyczny świat, wizualną odpowiedzią na eksplozję blogosfery. W setach i skromnych live actach można było usłyszeć najświeższe dźwięki i niepublikowane wcześniej numery. Dla ludzi na peryferiach klubowego uniwersum, np. w Polsce, Boiler Room był jak korepetycje z tego jak i co grać. Platforma dość szybko zaczęła mieć wpływ również na stawki i lineupy: wideo firmowane tą marką było przepustką na festiwale i rekomendacją wyższych gaży. Podzielę się prawdziwą historią, bodaj z 2011 lub 2012 roku. Razem z ekipą Loud & Clear, z którą organizowaliśmy imprezy, chcieliśmy zaprosić kogoś naprawdę fajnego z brytyjskiego undergroundu. To były czasy bass music post-dubstepu (nie wiem, które określenie zabawniejsze), wybitnie utalentowanych ludzi można było sprowadzać za niewielkie pieniądze, co zresztą robiliśmy. W każdym razie zaczynaliśmy negocjacje od 200 euro, a po występie w Boiler Roomie agent tej osoby z tygodnia na tydzień zaśpiewał… 800 euro. To pokazuje ówczesną siłę marki i realny wpływ, jaki miała na branżę. Z czasem zaczęły pojawiać się głosy niezadowolenia, co jest naturalne, kiedy pęcznieje popularność i pojawiają się skutki, które były trudne do przewidzenia. Pamiętam, kiedy w 2012 roku xxxy pod wrocławskim klubem narzekał na to, że Boiler Room nie płaci grającym – coś, co zmieni się dość późno w życiu platformy. Problemem stał się również chat przy relacjach wideo, zapełniony przez toksyczność, seksizm, rasizm i queerfobię. Owszem, strona artystyczna coś zyskiwała, szczególnie w czasie boomu mediów społecznościowych, ale najwięcej zyskiwał sam Boiler Room. Minęło kilka lat i jakość wideo wzrosła drastycznie, podobnie skala produkcji samych eventów – to już pełnoprawne imprezy, w dużych miejscówkach, z obleganą listą gości i mocnym składem. Z czasem pojawili się i sponsorzy: marki alkoholowe i obuwnicze, a nawet niepasujące nijak do charakteru wydarzeń marki samochodowe. Pomruk niezadowolenia z undergroundu był coraz większy. Trwała hossa mediów społecznościowych, które mocno promowały treści wideo, więc przy Boiler Roomie zaczęły kręcić się również najróżniejsze byty ze świata venture capital. W rundzie finansowania z 2016 roku, platforma uzyskała hajs np. od Vice Media. Rok później Conegliano Ventures zasiliło inicjatywę oszałamiającą kwotą trzech milionów funtów. 

Czy to był początek końca Boiler Roomu? Ciężko stwierdzić. Jasne, można było zazgrzytać zębami, kiedy sponsorowane eventy były oklejone logówkami Porsche czy Ray-Bana, ale same wydarzenia miały wciąż solidne lineupy. Często sięgające po lokalne sceny i zjawiska, naświetlając je masowym widzom. Była w tym szczypta eksploatacji, a nawet kolonializmu, ale nie wykraczająca znacząco poza to, co robią np. festiwale muzyczne. Trzymam kciuki za to, że przynajmniej płacono godnie grającym. Z biegiem lat Boiler Room rozwinął się daleko poza muzykę klubową i elektroniczną, nagrywając klasyków w rodzaju Ryuichiego Sakamoto, czy towarzysząc eksplozji brytyjskiego młodego jazzu. W 2018 roku platforma uruchomiła firmę produkcyjną 4:3, poszerzając ofertę o solidne dokumenty i reportaże muzyczne. Jednocześnie, obok środków, gromadziła kontrowersje. W 2017 Boiler Room włączył się w Notting Hill Carnival, tradycyjną miejską fetę, prezentującą karaibskie korzenie kulturowe Londynu. Rok później, przy okazji kolejnego karnawału, Arts Council England przyznało Boiler Roomowi grant w wysokości 300 000 funtów, co wywołało spore oburzenie – Notting Hill Carnival Enterprises Trust było co roku zasilane tylko 100 000 funtów. Biorąc pod uwagę pozyskanych sponsorów i ogromne kwoty z funduszy venture capital, pojawiły się słuszne pytania o zasadność grantu dla platformy wideo. To nie ostatnia taka kontrowersja, bo Boiler Room nie miał oporu w sięganiu po publiczne środki. 17 października 2020, w ramach pomocy sektorowi kulturalnemu w obliczu pandemii COVID-19, platformie przyznano prawie 800 000 funtów. Czar wokół hołubionej niegdyś marki pryskał – na jaw wyszło również to, że imprezę pod marką Boiler Room może zrobić każdy, wystarczy zapłacić. Oczywiście, nie dawało to gwarancji, że nagranie znajdzie się na stronie internetowej, czy coraz bardziej zatłoczonym kanale na YouTube. Mimo uzyskania kolejnej transzy publicznych środków, w organizacji doszło również do fali zwolnień.

2 października 2021 roku Boiler Room został wykupiony przez Dice, brytyjską platformę biletową, fnansowaną m.in. przez arabskich szejków, co spotkało się z wrogimi reakcjami klubowego świata. Być może właśnie to będzie symbolicznym końcem platformy zbudowanej na romantycznych mitach. Niestety, wystarczy pogrzebać ułamek sekundy, by zobaczyć, że jednym z założycieli i CEO platformy jest Blaise Bellville, człowiek o arystokratycznych korzeniach i nieodrodne dziecko trust fundów. Z polskiej perspektywy, gdzie arystokracja to co najwyżej żałośni pajace bełkoczące coś w mediach od czasu do czasu, to informacja bez znaczenia. Ale w Wielkiej Brytanii to wciąż klasa panująca, skrajnie uprzywilejowana, bardzo często wrogo nastawiona do progresywnych wartości, blokująca społeczne awanse i ekonomiczne reformy. Ludzie tacy, jak Bellville kręcą się przy undergroundowej kulturze w ramach kaprysu i zabawy. Przypomnijmy sprawę Radar Radio, którego właścicielem był Ollie Ashley, dziedzic fortuny Sports Direct. Undergroundowa rozgłośna zamknęła się w atmosferze skandalu i oskarżeń o toksyczne, rasistowskie środowisko pracy. Bogata szlachta ma hajs, więc może inwestować, ma koneksje, więc tego hajsu może zebrać jeszcze więcej, pogłębiając nierówności, które w branży muzycznej są katastrofalne. Boiler Room ma swoje miejsce w historii muzyki, jasne. Nie da się ukryć, że przez lata kształtował gusta i miał ogromny wpływ na branżę, szczególnie klubową. Ale mało kto zapłacze, kiedy nowi właściciele przeprowadzą nieuchronne zmiany, a znaczenie marki – już mocno nadszarpnięte – zmaleje do zera.     

WIĘCEJ