Hulaj dusza, ale innym zabraniaj.
Życie osobiste, choćby nie wiadomo jak naszpikowane sensacjami, powinno być prywatną sprawą – chyba, że ktoś dzieli się jego różnymi aspektami w mediach społecznościowych, ale i tak wtedy odbywa się to na zasadach dyktowanych przez osobę zainteresowaną (powiedzmy). Dotyczy to nie tylko szczegółów, czyli kto z kim, ale przede wszystkim poziomu ogólnego – seksualne preferencje, kształt życia rodzinnego, czy model spędzania wolnego czasu powinny być poza oceną i zainteresowaniem innych, szczególnie z poziomu instytucji państwowych, czy osób publicznych. Oczywiście, tak długo jak indywidualne wybory nie krzywdzą innych. A jednak, polskie państwo i konserwatyści orbitujący wokół jego instytucji, ignorują to podejście. Rozkręcając nagonkę przeciwko osobom LGBTQ+, próbując proponować jedyny obowiązujący model rodziny, zakazując aborcji, ograniczając wolność wypowiedzi artystycznej. Przykłady można mnożyć, ale nie da się ukryć, że polska prawica ma za nic wolność osobistą i prywatność osób obywatelskich. Otaczając się takimi ludźmi, jak Ordo Iuris – fundacją, która na pewno nie jest organizacją religijnych fundamentalistów wspieranych przez Kreml – władza włazi z butami w nasze życie prywatne, próbując je regulować, prześwietlać i kształtować według archaicznej i bardzo ograniczonej wizji. W tym kontekście jest więcej niż zrozumiałe, że obecna afera obyczajowa w Ordo Iuris jest z taką satysfakcją podawana dalej i memowana w progresywnych i libkowych kręgach.
Małżeństwa się rozpadają, nie ma w tym nic dziwnego, strzały Kupida potrafią zaskoczyć i skierować na drogę namiętności w każdej chwili. Ale kiedy sprawa rozgrywa się na łonie organizacji, których reprezentanci pod muszką i z poważną miną grożą kobietom i osobom nieheternormatywnym, powołując się przy tym na surowy zestaw tradycyjnych wartości, uruchamia się mechanizm schadenfreude. Tym bardziej, że w tle mamy m.in. bójkę o wybrankę serca między panami z Ordo Iuris i sprawę rozwodową – uprzejmie przypominam, że fundacja rozwodom się sprzeciwia, proponując małżonkom walkę o rodzinę. W Ordo Iuris powalczyli, ale część tej walki odbyła się na pięści z osobą trzecią. Organizacja ma również wiele krytycznych słów na temat seksu przed- i pozamałżeńskiego. Jest w tym wszystkim piekielnie satysfakcjonująca ironia. Ci, którzy z taką ochotą prześwietlali i próbowali wpływać na prywatne życia innych, dzisiaj bulwersują się tym, że spotyka ich to samo. Nie dajcie się wmanewrować w sofizmaty Ordo Iuris: zaglądanie ludziom w życie seksualne jest gorsze niż lekka beka z obyczajowej aferki rodem z kiepskiego serialu. Co więcej, ludzie z tej organizacji jako cisheterycy mogą wchodzić w formalne związki uznawane przez państwo i czerpać z tego tytułu wszelkie korzyści. Osoby nieheteronormatywne takiego prawa nie mają, a poglądy przekuwane na działania Ordo Iuris są w dużej części odpowiedzialne za ten stan rzeczy. To się nie zmieni bez wymiany władzy, a rozłam w organizacji katolickich fundamentalistów jest tylko drobnym krokiem na drodze do osiągnięcia tego celu.

Kluczowym słowem jest tu oczywiście hipokryzja. Można powiedzieć, że to ludzie są słabym ogniwem łańcucha wartości, ale to nie do końca prawda. Przykładów konserwatywnej hipokryzji jest multum – niedługo do nich przejdziemy – ale powiedzenie, że to wina słabych charakterów, byłoby zbytnim ułatwieniem. Hipokryzja to tylko element problemu, mniejszy niż sama istota wartości konserwatywnych. A to właśnie one generują to rozjeżdżanie się między deklaracjami a praktyką. W złożonej do absurdu współczesności, wobec mozaiki najróżniejszych postaw, preferencji, tożsamości i modeli życia, wartości konserwatywne są odpowiedzią żałośnie niewystarczającą. Sztywną do przesady, wykluczającą całe aspekty rzeczywistości w imię archaicznych zasad i tradycji, sprzeczną z tym, co wiemy o świecie dzięki naukom społecznym. Konserwatywne organizacje takie, jak Ordo Iuris, w odpowiedzi na stopień skomplikowania współczesności proponują powrót do prostych i rygorystycznych zasad życia społecznego. Dzisiaj wiemy, że taki model tak naprawdę nie działał skutecznie nigdy, służąc głównie jako bat dyscypliny społecznej nad niższymi klasami, a nie efektywny sposób na trzymanie chaosu rzeczywistości w ryzach. Sztuczne ograniczanie eksplorowania własnej tożsamości prowadzi do szkodliwej represji uczuć, budowaniu frustracji i resentymentu, a w skrajnych przypadkach do tragicznego finału w postaci morderstw czy samobójstw.
Nie ma lepszego symbolu konserwatywnej hipokryzji od Jörga Haidera. Gwiazda Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) i Sojuszu na rzecz Przyszłości Austrii (BZÖ), prezentował zestaw poglądów jeżących łeb na głowie, często podbudowanych przywiązaniem do kościoła katolickiego, antysemityzmem, czy słabo skrywanymi sympatiami do pewnych rozwiązań podsuwanych przez ideologię nazistowską. Otwartą kwestią jest też sprawa finansowania, jakie rzekomo miało do niego trafiać od najróżniejszych dyktatorów, którzy nie kryli swojej homofobii. Gdy kontrowersyjny polityk zginął w wypadku samochodowym w 2008 roku, okazało się, że był gejem, a na swojego następcę w BZÖ namaścił kochanka. Co więcej, chwilę przed wypadkiem uczestniczył w ostrej popijawie w klubie gejowskim. Austriacki sąd zakazał krajowym mediom odnoszenia się do seksualnych preferencji martwego polityka pod groźbą grzywny, twierdząc, że to sprawy prywatne. Ciekawe, że poglądy głoszone przez Haidera za życia nie zostały w prywatnej sferze, bo naziolskie sympatie to niezły przypał. O ile historia austriackiego lowelasa miała tragiczny finał, tak perypetie Józsefa Szájera z węgierskiej partii Fidesz przynależą do kategorii slapstickowej komedii. Reprezentant ugrupowania Viktora Orbána – organizacji nie kryjącej homofobicznych poglądów i wprowadzającej dyskryminujące uchwały – brał udział w gejowskiej orgii w Brukseli pod koniec 2020 roku. Z imprezy musiał uciekać po rynnie, bo w świetle pandemicznych przepisów był to nielegalny spęd. Przy polityku znaleziono również emkę, czyli chłop wie, jak się dobrze bawić na orgii. Szájer był jednym z najgłośniejszych zwolenników zmiany węgierskiej konstytucji tak, żeby definiowała małżeństwo jako heteroseksualny związek. Co ciekawe, w tej samej orgii rzekomo brał udział przynajmniej jeden z konserwatywnych eurodeputowanych z Polski. A że i nad Wisłą nie brakuje siedzących w szafie homofobów, zaświadczy Jan Kanthak, poseł Solidarnej Polski. Działacz Lewicy Michał Kowalówka w zeszłym roku opisał sytuację z krakowskiego klubu, w którym Kanthak nagabywał mężczyzn o seks oralny. Jego historię potwierdzili inni bywalcy tego przybytku – pan poseł rzekomo robił to dosyć regularnie. Historii o naszych rodzimych prawicowych byczkach dobrze się bawiących po gejowskich klubach jest sporo. Trudno potwierdzić ich autentyczność w stu procentach, ale można śmiało założyć, że przynajmniej część jest prawdziwa. W tej litanii hipokryzji pomijam przypadki amerykańskie, bo zrobiłaby się z tego książka. Kto by pomyślał, że w kraju o tak konserwatywnym przechyle politycznym jest tylu hipokrytów? Hmmm…
Pamiętajcie kochani żeby panować nad żądzami 😉 #OrdoIuris #MastercardGrazWOSP pic.twitter.com/PYYQR46Coz
— Marzena Kozak (@Marzena__Kozak) January 30, 2022
Przy każdej z tych sytuacji jak bumerang powracała kwestia prywatności. I jasne, w idealnym świecie takie zaglądanie do łóżka byłoby gestem niezbyt etycznym. Ale mówimy o osobach, które kierując się chłodną kalkulacją polityczną, działają na rzecz dyskryminacji, a nawet przemocy wobec osób niemieszczących się w konserwatywnej wizji świata. Nie mają problemu, żeby uchwalać najbardziej odrażające, homofobiczne ustawy, a chwilę potem wyskakiwać na gejowską orgię. Głosząc surową doktrynę katolicką próbują ograniczać rozwody, żeby potem samemu korzystać z przywilejów wolnej miłości. Ironia bywa karą za hipokryzję, o tym wyższym wymiarze, im bardziej publicznej osoby dotyczy. W kraju takim, jak Polska, gdzie dialog społeczny został niemal zupełnie zneutralizowany przez partię rządzącą, a obowiązująca doktryna dyktuje obyczajową surowość i konserwatyzm, mamy ograniczone możliwości, żeby domagać się szacunku dla różnorodności. Wiele osób aktywistycznych wskazuje na to, że wymuszone coming outy bywają przydatnym sposobem na uderzenie w homofobicznych polityków. Nagłaśnianie obyczajowej implozji w Ordo Iuris może pomóc w publicznym temperowaniu najbardziej zamordystycznych ambicji organizacji. To oczywiście środki niewystarczające i doraźne. Najważniejszym celem środowisk progresywnych powinno być dążenie do skompromitowania wartości konserwatywnych i bezustanne wskazywanie na to, jak bardzo rozjeżdżają się z rzeczywistością. Ludzie, którzy głoszą je najgłośniej, najczęściej robią to z bardzo cynicznych pobudek, oferując proste rozwiązania na bardzo złożone problemy. Sami zdają sobie sprawę, że to, co mówią, nie ma pokrycia w realiach, ale czy to ze skorumpowania (Ordo Iuris to niejedyny konserwatywno-autorytarny think tank z kasą, który lobbuje w polskich instytucjach), czy ze strachu przed zmianą, czy z braku jakichkolwiek moralnych hamulców, manipulują bez mrugnięcia okiem. Na tym etapie utrzymywanie, że jedyną odpowiedzią na złożone wyzwania współczesności jest sztywny gorset tradycyjnych zasad, jest nieodpowiedzialne w najlepszym, okrutne w najgorszym przypadku. Otwarte społeczeństwo ma większe szanse na mierzenie się z katastrofą klimatyczną i kryzysem humanitarnym, który będzie jej towarzyszył, a także – co potwierdza wiele badań, od ONZ-owskiego po rządu Wielkiej Brytanii – jest szczęśliwsze. Pozbawione frustracji wynikających z represjonowania własnych tożsamości, o większej mobilności społecznej, ale także mniej dotknięte nierównościami ekonomicznymi, bo dekonstrukcja hierarchicznych porządków sprzyja wprowadzaniu bardziej sprawiedliwych rozwiązań. Warto o tym pamiętać, słuchając kolejnego brodatego mędrca, który rozmawia z kochanką o panowaniu nad żądzami.