Z projektantem i twórcą marki ✯ RZUCIDLO ✯ rozmawiamy o tym, za co kocha robić
biżuterię. Procesie powstawania, inspiracjach oraz ukochanym przez Nikodema surowym
sposobie tworzenia pięknych, unikatowych przedmiotów. Znajdziecie też tipy, gdzie w
Warszawie można trafić na wielbłądzie zęby i dowiecie się, jak właściwie robi się biżuterię.

Jak wkręciłeś się w robienie biżuterii?

Nikodem Rzucidło: Pojechałem jako model na kontrakt do Seulu. Miałem tam być dwa miesiące, ale przez COVIDa finalnie spędziłem prawie pół roku. Na miejscu zaprzyjaźniłem się z ziomkiem, który studiował projektowanie biżuterii i pewnego dnia z ciekawości wpadłem do jego warsztatu. Siedząc tam, zdałem sobie sprawę, że to jest chyba to, czego zawsze szukałem.

Co sprawiło, że przepadłeś?

W robieniu biżuterii najbardziej podoba mi się, że mam pełną wolność artystyczną. Oczywiście osoby przeważnie składają zamówienia na podstawie stworzonych przeze mnie wcześniej rzeczy, ale zawsze staram się, by każdy był trochę inny. Jara mnie też, że dobrze zrobiony pierścionek lub naszyjnik jest z tobą na zawsze. Koszulkę zjedzą mole, a srebro po prostu pokryje patyna. Biżuteria przeżywa z tobą lepsze i gorsze chwile, budują się na niej wspomnienia. Po pewnym czasie wrasta w skórę, czujesz, że ją nosisz, a bez niej zaczyna ci być nieswojo.

Nie musi też nawet być ograniczona do jednego życia, jednej osoby. Można przekazywać ją dalej jako pamiątkę, tak zyskuje wartość emocjonalną, a w niektórych przypadkach nawet kulturową. Staje się semioforem.

Mam ogromną nadzieję, że rzeczy zrobione przeze mnie też będą przekazywane dalej. Ta długowieczność to kolejny powód, dlaczego uważam, że robienie biżuterii jest najfajniejszą formą ekspresji.

Czaru dodaje fakt, że każda sztuka biżuterii od ciebie jest unikatowa.

Wszystko robię ręcznie, więc nawet jakbym chciał, to nie byłoby łatwo zrobić dwie identyczne przedmioty. Używając drukarek 3D czy cięcia laserowego można uzyskać efekt bliski perfekcji, ale uważam, że takie rzeczy nie mają duszy. Wolę tradycyjne, oldschoolowe metody.

To znaczy?

Zależy mi, żeby wszystko, co tworzę pod własnym nazwiskiem, przechodziło przez moje ręce. Oczywiście nie wykluczam, że w sytuacji rozwoju mojej marki, ktoś będzie musiał mi pomagać, ale chciałbym, żeby zawsze była chociaż jedna pierwotna linia od początku do końca wykonana przeze mnie.

A jak właściwie wygląda proces tworzenia biżuterii?

To rozległy temat, biżuterię można robić na dwa podstawowe sposoby. Pierwszy wymaga stworzenia formy z wosku jubilerskiego, to materiał o wiele bardziej plastyczny i znacznie łatwiejszy w obróbce niż jakikolwiek metal. Można go topić, kształtować na nowo, rzeźbić i piłować. Gotową formę odlewa się w już konkretnym metalu. Ta metoda pozwala na bardzo dużą szczegółowość. Większości rzeczy wyrzeźbionych w wosku i odlanych nie da się oddać, pracując na metalu od początku, a na pewno nie będzie to ten sam poziom dokładności i delikatności.

Drugą metodą jest praca z metalem od początku – ze srebrną blachą, drutem, różnego rodzaju profilami. Wolę ten sposób, dlatego większość moich rzeczy tak powstaje.  Lubię surowość tego procesu, obróbka metalu sprawia mi niesamowitą frajdę. Uwielbiam to uczucie, gdy trzymam w ręce rozgrzany palnik i stapiam ze sobą srebro przy użyciu ognia, czuję się wtedy, jak mityczny kowal, który wykuwał za pomocą młota i kowadła. Ale oczywiście, żeby wykorzystać pełny potencjał surowca, korzystam też z pierwszej metody. Mieszam je i łącze w zależności od projektu.

Można jeszcze oczywiście projektować biżuterię w programach komputerowych i drukować w 3D na podobnym materiale do wosku jubilerskiego. Potem tak samo, jak przy pierwszej metodzie odlewa się formę w metalu. Tu mówimy już o niepowtarzalnej dokładności.

Projektowałeś coś w ten sposób?

Nie, w ogóle mnie to nie jara. Nie po to robię biżuterię, żeby wrzucić render, który zostanie wydrukowany, a ja tylko obrobię prawie skończony produkt. Nie chcę ujmować osobom, które tak pracują, bo takie tworzenie też wymaga wyobraźni i umiejętności, ale mi zabrałoby to większość frajdy. Każda rzecz to dla mnie podróż, proces, podczas którego czekają mnie rozmaite niespodzianki. Nie chcę się tego pozbywać, bo za to kocham robienie biżuterii.

A gdyby zajrzeć do twojej głowy, jak tam powstają projekty?

Rzadko kiedy rysuję to, co chcę wykonać. Czasem znajdę jakiś przedmiot, który chciałbym wkomponować w naszyjnik albo pierścionek i wokół niego buduję projekt. Dużo inspiracji czerpię też z plemiennej, brutalnej biżuterii etnicznej z różnych stron świata. W Afryce, Indiach czy w krajach arabskich ludzie od wieków robią piękne rzeczy, wykorzystując zupełnie prymitywne narzędzia. Piękno tych rzeczy opiera się na prostocie. Tak więc, gdy robię biżuterię, po części inspirują mnie konkretne rzeczy, które już powstały, a druga część tworzenia to impuls. Większość pomysłów przychodzi do mnie nagle. Czasem staram się je zapisać, bo wiem, że zapomnę, ale też bywa, że przypominam sobie o projekcie po kilku miesiącach, dopiero wtedy siadam i robię. Nigdy nie wiem, jaki będzie efekt, bo nic dokładnie nie mierzę, nie szkicuję.

Brzmi dosyć chaotycznie.

Zdecydowanie. Mój proces tworzenia jest uwarunkowany moim samopoczuciem. Rzeczy, które robię, są wyrazem tego, jak się czuję, przez co przechodzę. Zarówno pozytywnych stanów, jak i negatywnych. Często tworzę pod wpływem muzyki, której akurat słucham.

Ale używasz muzyki jako inspiracji do tworzenia czy traktujesz ją jako kreatywne paliwo, gdy jesteś już w procesie?

W sumie to both. Gdy coś mi się spodoba, to zgłębiam życiorys i dyskografię danego zespołu lub artysty. Robię taki deep dive, szukam zdjęć, plakatów z poszczególnych koncertów i czasem po drodze trafiają się konkretne zachwyty. Na przykład zobaczę, że na koncercie w 1987 roku artysta miał naszyjnik przywieziony z drugiego końca świata. Mimo beznadziejnej rozdzielczości taka fotografia potrafi być niezłym zastrzykiem inspiracji, szczególnie w połączeniu z twórczością danej osoby.

Z drugiej strony miałem okres, że słuchałem dużo 60s, 70s psych rocka. Zacząłem od Jimiego Hendrixa i przeszedłem przez rozmaite, dziwne, eksperymentalne projekty, których pod koniec lat 60. było dużo. Wtedy złapałem zajawkę na plemienne rzeczy, kupiłem na przykład zęby wielbłąda…

Excuse me, gdzie można kupić zęby wielbłąda?!

[śmiech] To była zupełnie losowa akcja. Jest w Warszawie taki popularny sklepik indyjski, pod którym kiedyś wpadłem na znajomą. Staliśmy, gadaliśmy i ona przypomniała sobie, że zrobiłem kolczyki z własnych ósemek, więc spytała się mnie, czy obiekt w witrynie, to przypadkiem nie ząb. Faktycznie wyglądało to, jak ząb, tylko pokryty jakąś dziwną, czarną materią. Weszliśmy do środka, właściciel nie był pewny, skąd dokładnie pochodzi, ale i tak zdecydowałem się na zakup. Powiedziałem mu też, że jeśli znajdzie więcej zębów, to chętnie kupię pozostałe. Dwa dni później wróciłem po 12 wielbłądzich zębów, z których zrobiłem naszyjnik. O dziwo, są dosyć delikatne jak na zęby. Po miesiącu noszenia kilka się skruszyło lub popękało. Co prawda nie jestem ostrożny z biżuterią, którą noszę, bo lubię, gdy przedmioty mają oznaki użytkowania. To wzbogaca ich historię.

W ogóle naturalne materiały wciąż wyglądają cool mimo zużycia. Takie ślady po prostu nadają im autentyczności, bo po prostu widać, że ktoś z nich korzysta. A z jakimi materiałami ci się najlepiej pracuje?

Bazą zawsze jest srebro. Myślę, że już do końca życia będę z nim pracował, bo po prostu nie lubię siebie w złocie. Są pojedyncze złote rzeczy, które mi się podobają, ale dopóki nie widzę danego kolczyka, sygnetu czy naszyjnika na kimś, to złoty kolor mnie odrzuca. Oczywiście, jeśli ktoś chce zrealizować projekt w złocie, białym złocie, patynie czy brązie to chętnie podejmę się każdego zlecenia, po prostu osobiście wolę srebro. Oprócz tego pracuję z rozmaitymi kamieniami, kiedyś dostałem od koleżanki szkiełka z morza i z nich też coś powstało. Wykorzystuję naprawdę różne dziwne przedmioty. Kiedyś kupiłem na targu staroci dwie, małe, ceramiczne buddyjskie kapliczki. Nie miałem pojęcia, co to dokładnie jest, ani jak się nazywa. Okazało się, że to tak zwane votive tablets, czyli ręcznie wybijane i wytłaczane przez mnichów w Tajlandii tabliczki, które osoby odwiedzające świątynie mogą wykupić. Mnisi często wrzucają do tej glinianej masy różne rzeczy, jak włosy czy ślinę. Nie wiem, co jest w moich, ale z jednej zrobiłem już naszyjnik, a na drugą jeszcze nie mam pomysłu.

Biżuteria, która zawiera takie znaleziska, to już w ogóle jedyne w swoim rodzaju pieces.  Zazwyczaj robisz je dla siebie czy z myślą o kimś?

To niestety spędza mi sen z powiek, a czasem i przysparza problemów finansowych, bo bywa, że nie chcę się rozstawać z tymi rzeczami. Większość biżuterii robię dla siebie, potem innym podoba się to, co noszę i proszą o coś podobnego.

Nawet mniejsze, niszowe marki, które robią biżuterię i reklamują się w social mediach, muszą mieć powtarzalne wzory. Jak widzisz rozwój swojej marki pod tym względem? Chcesz robić biżuterię tylko dla zajawki czy budować brand?

Robienie biżuterii to coś, co chcę robić już zawsze. Daje mi to niesamowite poczucie spełnienia i satysfakcję. To chyba najpiękniejsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, więc jak najbardziej myślę o RZUCIDLO przyszłościowo. Chcę robić zarówno rzeczy w określonym nakładzie, które będzie można replikować, jak i zupełnie wyjątkowe, pojedyncze sztuki z przypadkowych przedmiotów. Nie lubię odtwarzać tego, co już raz zrobiłem, ale żeby żyć z pasji, trzeba iść na kompromisy.

Wróćmy jeszcze do tych inspiracji, co cię tak ujęło w etnicznej biżuterii?

Jak wspominałem, piękno tych rzeczy opiera się na prostocie. Zachwyca mnie ich imperfekcja, większość zrobiona jest prymitynymi narzędziami, dzięki czemu pozostają surowe. Ponadto inspirująca jest zmiana planu w trakcie procesu tworzenia. Jeśli tworzy się w bardzo określonych warunkach, to wytwarzany przedmiot musi być dostosowany do budżetu, możliwości sprzętu czy materiałów. Gdy w trakcie wydarzy się coś niespodziewanego, można załamać się i zacząć od początku albo zmienić projekt i skończyć z czymś, czego wcześniej nie było w planach. Wydaje mi się, że w takich momentach powstaje coś niezwykłego.

Poza tym większość biżuterii, którą nosimy w Europie, jest zwyczajnie nudna. To rzeczy subtelne i powtarzalne, którym brakuje charakteru. Biżuteria komercyjna dostępna w centrach handlowych nie ma duszy. Projekty trzaskane są na podstawie modeli 3D, wszystko wygląda tak samo – łańcuszkowe bransoletki, kolczyki z cyrkoniami…

Biżuteria może być formą ekspresji lub tylko ozdobą. Mówiąc, że biżuteria w Europie jest nudna nie nawiązuje do żadnych konkretnych projektów, chodzi mi o to, że biżuteria etniczna lub plemienna jest mocna, wybija się na pierwszy plan, komplementuje i wynosi ubiór na wyższy poziom. Uwielbiam też dźwięki, które wydają na przykład indyjskie ozdoby – te wszystkie dzwonki i talerzyki obijające się o siebie. Niezwykłe są też motywy przewodnie, dzięki którym można rozpoznać, co pochodzi z Turcji, co z Nepalu, a co z Afryki czy Indii, mimo tego każdy przedmiot nawet wewnątrz własnej grupy zachowuje unikatowość.

Gwiazdki, zęby, czaszki – to motywy, które przewijają się u ciebie. Skąd te wybory?

To akurat nie jest efekt przypadku [śmiech]. Moi bliscy ziomale – pozdrawiam! – zajmują się muzyką metalową i poprosili mnie, żebym zaprojektował czaszkę, którą będzie można użyć jako wisiorek lub doczepić do pierścionka i zrobić z niego sygnet. Ostatnio z dwóch powstała  bransoletka.Gwiazdka to po prostu ładny kształt, poza tym gwiazdki symbolizują wszechświat i kosmos. To, co niezbadane i tajemnicze. Są trochę takim cukrem pudrem na rzeczach, które robię – gwiazdką na torcie.

A masz jakieś wymarzone materiały, z krótymi chciałbyś pracować?

Od kilku miesięcy chodzi za mną połączenie srebra ze skórą – od pasków do spodni po zrobienie skórzanej kurtki z całym hardwear ze srebra, nie licząc zamka, którego srebrne ząbki by się szybko wyrobiły. Niestety, na razie ze względu na ograniczony budżet nie jestem w stanie tego marzenia spełnić. Mam też w warsztacie przedmioty, które kiedyś znalazłem lub kupiłem na targach staroci i nadal nie powstała z nich żadna biżuteria, bo czekam na wystarczająco dobry pomysł, jak się nimi zająć.

To brzmi, jakby twoje podejście kompletnie wykluczało sezonowość i podążanie za trendami.

Bo tak jest. Trendy w ogóle mnie nie interesują, chociaż czasem myślę, że podążając za nimi, pewnie mógłbym odnieść większy sukces finansowy. Natomiast straciłbym na autentyczności, a to dla mnie jeden z najważniejszych aspektów tworzenia.

A co chciałbyś, żeby ludzie czuli, nosząc zrobioną przez ciebie biżuterię?

Chciałbym, żeby czuli się świetnie. Na tyle komfortowo, żeby nosili te rzeczy jak najczęściej, by były coraz bardziej porysowane, zaśniedziałe, a nawet zdeformowane. Gdy widzę, że ktoś ma na sobie rzecz, którą stworzyłem, lubi nosić ten przedmiot i jest do niego przywiązany, to dla mnie największy komplement i poczucie spełnienia.

Masz jakiego biżuteryjnego mentora?

Pewnie! Mojego przyjaciela Inte – Koreańczyka, o którym wspominałem na początku naszej rozmowy. Chętnie bym go uściskał, ale jest 10 tys. km stąd. Byłem jego pierwszym uczniem, a teraz prowadzi ze wspólnikiem szkółkę biżuterii w Seulu. Bez niego, byśmy tu dziś nie siedzieli i rozmawiali, dlatego już zawsze będzie moim mistrzem.

 

 

 

WIĘCEJ