Czy jest jeszcze czas na zawrócenie przemocowego kierunku?
Jakiś czas temu pisałem, że różne walki osób mniej lub bardziej znanych, czy to bokserskie, czy MMA, to dobre rozwiązanie i naturalna kolej rzeczy dla kultury celebryckiej. Dzisiaj nie tyle zmieniam zdanie, co idę jeszcze dalej – MMA to nasz sport narodowy i podstawowa funkcja dla każdej idei w przestrzeni publicznej. Obecnie biją się praktycznie wszystkie kategorie osób: aktywistyczne, raperskie, influencerskie. Poza klasą polityczną, a szkoda, bo tutaj jest naprawdę spory potencjał. Kto by nie chciał oglądać jak potężny Duńczyk kasuje nekromantę Ziobrę, albo ADB nokautuje arcylicza Terleckiego? Przy okazji walk produkuje się sporo treści, które rzucają światło na wartości, którymi kierują się walczący. Taka dwugodzinna rozmowa między Mają Staśko a Mrs. Honey to o wiele większy wkład w dyskurs publiczny niż jakakolwiek jałowa naparzanka na Twitterze, czy bezproduktywne połajanki na Facebooku. Alberto i inni koledzy parający się rapem pokątnie mogą wreszcie poczuć się swobodnie i zamiast tkać fałszywe opowieści o dilach za miliony euro w piosenkach, po prostu klepią się po ryjach na konferencji prasowej (co stało się przed momentem, a przez starcie z Maciasem z White Widow autor „Dwutaktu” zaliczył bana na Instagramie). Skoro rap to w dużej mierze autokreacja, często z quasi-kryminalną napinką, to chyba lepiej budować street cred przez wypłacanie liści w trakcie transmisji na żywo, a nie przez pisanie bajek na wzór amerykański. Nie dalej jak przedwczoraj w Los Angeles zastrzelono rapera PnB Rocka, a praktycznie każde większe miasto w USA ma problem z gangami. W polskim rapie słyszymy bandyckie echa, ale szczęśliwie bez pokrycia w rzeczywistości – dla poprawienia wiarygodności można przynajmniej podłączyć się pod którąś z wielu walecznych federacji i tak uzasadniać kozaczenie w tekstach. Bo polski hip-hop praktycznie w całości poszedł w MMA. Biją się ulicznicy (no, samozwańczy ulicznicy) w rodzaju Alberto i Maciasa, biją się osoby o stabilnych i silnych karierach, jak Tymek i Sarius. To, że w tym uniwersum zjawił się Jaś Kapela, a chwilę późnej również Maja Staśko, tylko potwierdza nieunikniony bieg dziejów – niedługo jedyną formą dyskusji o wartościach, sposobem na godziwy zarobek, czy promocją swojej działalności, będzie wejście do oktagonu.
Oczywiście, robię sobie przysłowiowe jaja. Nie będę rozdzierał szat nad takim stanem rzeczy, bo popularność tych walk nie jest problemem samym w sobie, ale symptomem postępującej brutalizacji życia społecznego. Spiętrzające się kryzysy wysłały ludzi na skraj nerwowej przepaści, większość społeczeństwa chodzi na spinie, powoli zmieniając się w bomby o krótkim loncie. Przemoc to często wyraz bezsilności, a fascynacja nią to niekoniecznie przejaw zmiękczenia ludności, która dawno nie zaznała wojny – co jest tezą bardzo lubianą po prawej stronie politycznej sceny. Wprost przeciwnie, normalizacja przemocy, werbalnej i fizycznej, to właśnie społeczne stwardnienie, reakcja na świat, w którym nie mamy wpływu na najważniejsze aspekty naszego życia. Szef mną pomiata, ceny rosną, politycy mają w dupie wszystko i wszystkich – przynajmniej sobie na kogoś huknę, kogoś uderzę, wyżyję się w internecie biernie (oglądając okładanie się po ryjach), lub aktywnie (nękając i szykanując). To w żadnym wypadku usprawiedliwienie takich zachowań – mimo wszystko nie jesteśmy w stanie totalnej społecznej apokalipsy, jak choćby Stany Zjednoczone, w których znacząca część zabiedzonej i sfrustrowanej ludności schodzi z tego świata przez opiaty i broń palną – ale raczej skierowanie uwagi na to, że chyba dzieje się nienajlepiej. Wskazywanie winnych to operacja trudna logistycznie i przerastająca możliwości wskazania jednym palcem, ale pewne kierunki wydają się stosowne. Media społecznościowe, które ponad wszystko wynoszą zaangażowanie (w tym to najbardziej toksyczne), odpaliły machinę, którą na tym etapie trudno zatrzymać i kontrolować. Kiedy był na to czas, technologiczni giganci umywali ręce i pozwalali na swobodny rozkwit teorii spiskowych, groźnych ekstremizmów politycznych i wyjątkowo antagonizujących postaci. Klasa polityczna jest tak skorumpowana i niekompetentna, że nie potrafiła złożyć sensownej odpowiedzi nawet na największy globalny kryzys od dawna, a najróżniejsze skutki pandemii, od zdrowotnych, przez społeczne, po ekonomiczne, będziemy odczuwać jeszcze długo. Przy trzasku coraz większych ognisk, rozniecanych przez pudrowanych i bezczelnie otwartych faszystów, czujących przemocowe pismo nosem.
Często popadam w apokaliptyczne tony, nie dlatego, że rozpaczam, a przed rozpaczą próbuję się bronić. Bo nie ma niczego konstruktywnego w negatywnej chmurze, jaką nad nami rozpylił nieludzki system. Czym szybciej uświadomimy sobie, że można inaczej, tym lepiej. Ta postępująca mma-izacja życia społecznego w Polsce to jeden z ostatnich alarmowych dzwonków przed ostatecznym przywaleniem w ścianę. Nie ma co pluć na Staśko czy Kapelę, że zdradzili lewicowe ideały, nie ma co szydzić z ludzi przyklejonych do telefonów i śledzących ten cały biznes. Natomiast musimy gruntownie przemyśleć temat przemocy w Polsce. Jest z nami praktycznie cały czas, w takiej czy innej formie. Przyzwyczaiłyśmy się do niej do stopnia, w którym trudno będzie zauważyć prawdziwie groźne zjawiska. Kto jest dzisiaj największym depozytariuszem przemocy, do tego legalnej? Państwo. Do tego państwo, które lubi, kiedy ludzie są podgrzani, podzieleni, gotowi do radykalnych słów, a nawet fizycznych działań. W kontrze do tego wszystkiego jest coraz więcej osób dostrzegających ten niebezpieczny kierunek. Bo wbrew nihilistycznym wizjom politycznych macherów i cyników w rodzaju Malika Montany, ludzie to nie bestie, gotowe pożreć świat przy pierwszym sygnale rozpadu. Nie, większość chce żyć spokojnie, otoczyć opieką swój krąg rodzinny i przyjacielski. Większość współczesnej popkultury opiera się na konflikcie, manichejskich wizjach walki jednej strony z drugą. To nie pomaga – dzisiaj potrzebujemy więcej głosów podnoszących wartość współpracy, dialogu, podkreślania wspólnoty, nie podziałów. Bo tak naprawdę więcej nas łączy, niż dzieli – i nie, tej wiadomości nie sponsorował Szymon Hołownia!