Pisanie o potencjale w kontekście polskich artystów to chleb powszedni dziennikarzy muzycznych nad Wisłą. Halo, pobudka! Coals właśnie spłacili kredyt zaufania z nawiązką za sprawą cudownego „docusoap”.
Sprawa jest prosta i trudna zarazem. Mógłbym napisać recenzję najnowszej płyty Coals i próbować zachęcić was do przesłuchania lub skonfrontowania swojego zdania. Przez lata jako mniej lub bardziej pokorna strzelba na rynku muzycznym, niczym diabeł wody święconej unikałem pisania o polskich albumach. W pewnym momencie jednak musiałem zmagać się z instytucją patronatu płytowego. Niczym kursant wyczerpującego szkolenia z zakresu savoir-vire’u, ćwiczyłem small talk godny przyjęcia u ambasadora z reklamy Ferrero Rocher. Nie będę zdradzał kulis tej dyplomatycznej kuchni – dbałem jednak o to by nigdy nie napisać czegoś, z czym sam się nie zgadzam. Meritum tkwiło w drobnych zabiegach językowych i semantycznych widocznych tylko dla mojego oka osadzonego w mojej własnej bani.
Ten walc przecinany nerwowymi spojrzeniami wymienianymi z przedstawicielami wytwórni, wydawcami i samymi artystami jest jednak wyczerpujący. I ciężko mi podkreślić jak bardzo oczyszczającym uczuciem jest dla mnie moment, w którym mogę sobie pozwolić na totalną, niewymuszoną szczerość. Przez lata pisania o wspomnianych patronatach, w 2017 roku na wokandzie wylądował się debiutancki materiał Coals – Tamagotchi. Mając w pamięci akustyczne początki duetu ze Śląska, oczekiwałem, że tego wieczora nie będę miał potrzeby zaparzania melisy, żeby smacznie zasnąć. Że bardzo przestrzeliłem, zorientowałem się po kilku sekundach, pierwszych szmerach i witch house’owych echach. W kilkuset znakach zapewne napisałem wtedy o wielkim potencjale na przyszłość (nawet nie chce mi się sprawdzać, co dokładnie naskrobałem). Teraz pierwszy raz w wypadku polskiego, okołopopowego projektu mogę powiedzieć, że ten potencjał został w pełni wykorzystany.

Wydane przed tygodniem docusoap to płyta, która ma wszystko czego potrzeba było do zmaterializowania się naszego art popowego snu na jawie. To zestaw kompozycji, które napisano z rozmysłem – przykładając odpowiednią ilość do konstrukcji zwrotek i refrenów, ale pozostawiając na miejsce na ostre zakręty i serpentyny, które prowadzą uszy w zaskakujące miejsca. Każdy bit i gitarowy akord jest zrównoważony przez niespodziewany szmer lub zniekształcenie. Androgyniczny głos Kachy Kowalczyk jawi się z kolei jako potężna broń w służbie emocjonalnego dualizmu Generacji Z. Coals łączą wpływy z trapowych rubieży, skandynawskiej alternatywy i bogatej historii songwriterek snujących oniryczne opowieści. Proporcje, w których to połączyli to jednak popis nowatorskiej alchemii w skali światowej, a nie tylko naszej, skromnej, polskiej i nieco zakompleksionej. Po prostu zajebista sprawa i każdy powinien tego posłuchać.
No i mogę skończyć tutaj – cześć, elo, wracam słuchać tripowego, mikrotonalnego rocka z Tunezji. Ale nie skończę. Bo szczerze uważam, że naszym – słuchaczy, dziennikarzy i promotorów – psim obowiązkiem jest dzielić się dobrymi nowinami gdziekolwiek się da. Kilkadziesiąt potencjalnie ciekawych płyt wychodzi co piątek – tego samego dnia wyszedł nowy (chociaż trochę stary) PRO8L3M, wspólny materiał Wacława Zimpla i Jamesa Holdena, długo oczekiwany longplay Earth Trax i EPka Trupy Trupa (proszę mnie poprawić jeśli inaczej się deklinuje tę nazwę). Nawet tych 20 zagubionych audiofili z zagranicy, którzy z jakiegoś powodu śledzą polską scenę, pewnie prędzej sięgnęło po którąś ze wspomnianych płyt. My sami mamy w końcu unikalną szansę by pomóc przebić się szerzej krajowemu zespołowi, który naprawdę reprezentuje sobą coś świeżego. Spójrzmy prawdzie w oczy: Coals raczej nie będą w stanie żyć z samych tantiem z radia (bo o sprzedaży płyt nie mówię). Zasłużyli jednak na szansę by móc zawojować Europę, zainteresować sobą zagranicznych wydawców, bookerów prominentnych festiwali i przyciągnąć zainteresowanie większych artystów, którzy mogli by ich zabrać w podróż po świecie (oczywiście po tym jak minie epidemia COVID-19, a rany rynku koncertowego zaczną się zabliźniać). Zasłużyli by móc żyć z tego, co uwielbiają robić i co robią dobrze, móc nabyć lepszy sprzęt i być w stanie tworzyć jeszcze bardziej zniuansowane oraz frapujące produkcje.
Oczywiście możemy pomóc, w krótkiej perspektywie: Kupić płytę i pójść na koncert. To ważne. Siłą social mediów i kontaktów możemy jednak zdziałać jednak coraz więcej. Ktoś może powiedzieć, że to zadanie managementu zespołu. Jasne, oni pewnie zrobią, co mogą. Czy to jednak nie jest miłe: Móc się chwalić polskim dobrym popem bez żadnych kompleksów? Spróbować przyłożyć się do tego, by ktoś w końcu zaistniał na świecie całkowicie zasłużenie? Dla mnie całkiem odświeżające uczucie.
