Skuteczność radykalnych głosów – jakkolwiek technicznie prawdziwych – jest niewielka, tylko zwiera szyki koronaimprezowiczów i prowokuje odruchy defensywne. Spora część sceny po prostu milczy, nie chcąc narazić się środowisku, które potem będzie decydować o podziale łupów i bookingów.

Jesteśmy już ponad rok od początku pandemii. Przebijamy kolejne rekordy zakażeń, służba zdrowia trzyma się wyłącznie na cienkim sznureczku, utkanym z poświęcenia pracowników i pracowniczek. Ludzie są wymęczeni psychicznie, stęsknieni za jakimikolwiek rozrywkami, które nie są coraz chudszą ofertą serwisów streamingowych, spotkaniami w małym gronie i spacerami po najbliższej okolicy. Nie dziwię się zatem, że część lokali gastronomicznych i barów działa w podziemiu, a w jakimś artykule w liberalnych mediach jeden z właścicieli takiego przybytku porównuje sytuację do barów speakeasy za czasów prohibicji w USA. Tyle, że wtedy nie szalał śmiertelny wirus, którego najnowsza mutacja ścina z nóg także młodszych, a potrzeba rozrywki to kiepska wymówka na narażanie zdrowia i życia innych. Co i rusz widzę różne memuchy i mapy, z których wynika, że jesteśmy wyjątkiem, bo w takich a takich krajach działają bary, hotele, ba – odbywają się nawet imprezy! W meksykańskim Tulum grała cała plejada znanych klepaczy – od Solomuna po Marco Carolę – a wielu piewców samostanowienia patrzy tam z zazdrością. Nie muszę dodawać, że za takimi wrzutkami stoją osoby o wolnościowej orientacji, dla których maseczki i ograniczenie działania biznesów sprzyjających rozprzestrzenianiu się pandemii to zamach na prawa człowieka. Kiepska sytuacja jest zresztą w innych, popularnych wśród międzynarodowej szajki imprezowej miejscach, czyli na Zanzibarze i w Ukrainie. Powtarzam to już nie wiem który raz – tak, można mieć słuszne pretensje do rządu o niezbyt mądre strategie komunikacyjne, chaos związany z kolejnymi obostrzeniami, czy dosłowne wałki ministra Szumowskiego i premiera Morawieckiego na maseczkach, respiratorach, czy innych cudach-niewidach robionych pod propagandę TVP. Ale nie zmienia to faktu, że tylko przez obostrzenia (i szczepienia, których tempo zostawia wiele do życzenia) i stosowanie się do nich, sytuacja ulegnie poprawie. Jest mi przykro, że jednym z głównych recydywistów i czarnych owiec branży muzycznej od samego początku jest scena klubowa, co oczywiście stoi w kompletnej sprzeczności wobec wartości, które ją pierwotnie ukształtowały.

Wojna o nielegalne koronabibki wybucha co chwilę. Poza pojedynczymi wybrykami raperów organizujących fanowskie spędy, trudno spotkać nielegalne koncerty. Za to klubowych imprez – czasami nietrafnie i żałośnie określanych rave’ami – jest aż nadto, w każdym większym mieście.

Powstały już reportaże o tym zjawisku, a poczucie niezniszczalności, właściwe młodszym i starszym ludziom nocy, w ogóle nie skłania do refleksji. Od razu utrącam wszelkie argumenty o potrzebie zarabiania. Nie dalej jak wczoraj widziałem się ze znanym producentem i DJ-em (spoza sceny klubowej), który wrócił do pracy w korporacji i hustluje na każdy możliwy sposób. Wiem o DJ-skich weteranach i weterankach, którzy po prostu znaleźli inną pracę, czasem poniżej swoich kwalifikacji, mimo wielu ofert grania na koronabibkach. I o ile argumenty ekonomiczne zrozumieć w jakimś stopniu można, to wcale nie o to tu chodzi. A o co? Wystarczy spojrzeć na każdą większą inbę, by zrozumieć. [pisownia oryginalna] Jakie to wszystko krótkowzroczne i zaściankowe. Nikt z was nie zwraca uwagi na fakt, że te imprezy dla wielu ludzi są jedynym momentem w którym mogą sobie pozwolić na odetchnięcie od zniszczonej kariery, rozjebanych planów czy choćby codziennej walki o utrzymanie rodziny. Myślę, że nawet nie macie pojęcia jaka dewastacja psychiczna się dokonała za sprawą niekompetentnego rządu i idiotycznej polityki walki z wirusem. Nikt z was nie zwrócił uwagi na fakt, że obecne zniewolenie narodu nie jest podyktowane zdrowiem czy sytuacją epidemiczną, tylko umacnianiem władzy za pośrednictwem strachu. Nie zauważyłem by ktoś z was nawoływał do niechodzenia do centrów handlowych czy kościołów, które odgrywają obecnie główną rolę w transmisji wirusa. (jak ktoś lubi liczby – typowa impreza w obecnych czasach to 300-500os, centrum handlowe m1 obsługuje 30 tysięcy osób tygodniowo) – pisze gagatek pod głośnym postem Jacka z Brutażu, w którym po raz kolejny nawołuje do opamiętania się. Młody kolektyw, rzekomo queerowy, regularnie ciśnie bibki, pisząc w zaproszeniu o braku granic. Ludzie potrzebują RESETU – można przeczytać w innym miejscu. Potrzebują, ale przychodzi mi na myśl jakieś 9000 innych aktywności – część nawet z narkotykami – które nie są imprezą w zamkniętym pomieszczeniu o kiepskiej wentylacji, z masą ludzi nieprzestrzegających reżimu sanitarnego. Post Jacka jest znamienny, bo pokazuje, jak głęboko pękło środowisko. Między oskarżeniami o zabijanie ludzi a samozadowolonym pitoleniem o wolności i resecie nie ma żadnego miejsca na porozumienie. Znam sytuacje, w których ludzie z undergroundowych kolektywów posypują głowę popiołem, bo zagrali raz w półotwarte lato, albo, olaboga, zorganizowali domówkę na sześć osób. Przejęci zaczynają robić niemal komiczny rachunek sumienia. Z drugiej strony mamy regularnie otwierane kluby, ba, w ofercie jest nawet rave w dawnej siedzibie jednej z ambasad organizowany przez duży stołeczny podmiot, co jest piekielnie przewrotne i ironiczne (to była placówka dyplomatyczna totalitarnego reżimu). Duża część klubowej publiki – jak i całego społeczeństwa – albo uważa, że pandemii nie ma, albo że jej po prostu nie dotyczy. Oba stwierdzenia są nieprawdziwe.

Ale to wszystko wiemy od dawna, co zatem nowego? Dzieje się to, co przeczuwałem, że się stanie i o czym pisałem już wcześniej. Kształtuje się nowa dynamika władzy na scenie klubowej, oparta jeszcze bardziej na najsilniejszych podmiotach i tych, którzy w trakcie pandemii nie bali się o życie swoje i bliskich, a budowali marki własne, urządzając koronabibki.

Organizatorem dużego festiwalu tanecznego jest zawodnik, który całą pandemię hulał i dawał pohulać innym. Miejscówy odpalą ci, którzy mieli na tyle oszczędności, żeby trudny czas przeczekać (lub przebalować na koronabibkach robionych przez siebie lub innych) i nie będą to undergroundowe kolektywy i małe kluby skupione prezentowaniu szerokiego spektrum muzyki niezależnej. W tak przeorany krajobraz o wiele łatwiej będzie wjechać markom i sponsorom, nie tylko dlatego, że każdy grosz będzie się liczył, ale także dlatego, że klubowy ruch oporu wobec komercjalizacji i mainstreamizacji sceny z pandemii wyjdzie rozbity, wymęczony ekonomicznie, podzielony szarpaninami w internecie. Nie mam problemu z tym, że hucznie ogłasza się festiwal zaplanowany na czerwiec – kto wie co wtedy będzie, przez kwartał może się wiele zmienić, zarówno pod względem dostępu do szczepionek, jak i samego przebiegu pandemii. Byłem w zeszłym roku na Up To Date Festivalu, który udowodnił, że da się zrobić taką imprezę z zachowaniem reżimu sanitarnego. Za to mam problem z tym, że po raz kolejny scena będzie zaliczać jakościowy spadek, pod każdym względem. W undergroundzie nastroje są minorowe – a nie oszukujmy się, to właśnie podziemie jest artystycznym katalizatorem sceny – czeka nas absolutna hedonizacja spod znaku biznes techno. Mówiąc szczerze – a jestem producentem i DJ-em już ponad dekadę – ja też czuję się zmęczony kompletnym shitfestem, jakim stała się scena klubowa. Jestem zawiedziony publiką, dla której nie liczy się muzyka – tej można słuchać bezpiecznie w domu – a sam akt nocnej destrukcji używkami. Jestem zawiedziony cwaniaczkami kapitalizującymi nieodpowiedzialne żądze tłumu – część z nich uważałem za ludzi rozsądnych i utalentowanych. Talentu nikt im nie zabierze, szacunek już tak. Jestem zawiedziony zmową milczenia, jaka panuje w środowisku, bo przecież nikt nie chce zyskać opinii pieniacza kalającego własnego gniazdo.

Skuteczność radykalnych głosów – jakkolwiek technicznie prawdziwych – jest niewielka, tylko zwiera szyki koronaimprezowiczów i prowokuje odruchy defensywne. Spora część sceny po prostu milczy, nie chcąc narazić się środowisku, które potem będzie decydować o podziale łupów i bookingów. Zastanawiam się, czy można inaczej. Nie wiem. Naprawdę nie wiem, jakich innych argumentów niż tych o życiu i zdrowiu można używać. Owszem, można darować sobie wycieczki osobiste, kiedy skala przypału jest bardzo szeroka i sięga zarówno luksusowych imprez w willach, jak i obskurnych potańcówek w piwnicach na kilkadziesiąt osób (pozdrawiam moich sąsiadów z miejsca, w którym mamy studio i salkę prób!). Aczkolwiek nie sądzę, że oszczędzenie tej czy innej ksywki zneutralizowałoby odpór koronaimprezowiczów, przekonanych, że impreza to prawo człowieka, nawet w czasach śmiercionośnego kryzysu zdrowotnego. W najczarniejszych chwilach myślę o scenie klubowej jako tworze zbankrutowanym moralnie i artystycznie. Niestety, robi niewiele, żeby te myśli zmieniać.

WIĘCEJ