Kultura vogue, od swojego początku nierozerwalnie związana ze środowiskiem LGBTQ+, od jakiegoś czasu coraz mocniej przebija się do mainstreamu. Przeszliśmy długą drogę od hitu Madonny i „Paris Is Burning„, ale jedno się nie zmienia – vogue jest bezpieczną przystanią dla osób nieheternormatywnych, a czasem po prostu outsiderów.
Jeśli polski vogue ma jakieś legendy, to z pewnością jedną z nich jest gospodyni Balu u Bożeny, Mother Bożna Milan Sarmata. Bożna jest matką własnego domu (grupy tanecznej o niemal rodzinnym charakterze) – Kiki House of Sarmata, organizuje bale, z powodzeniem zgarnia nagrody na balach organizowanych przez innych, a do tego prowadzi zajęcia z voguingu. Spotkaliśmy się z nią, żeby porozmawiać m.in. o jej przygodzie z tą kulturą i o rosnącej popularności zjawiska.
Mother Bożna specjalnie na zaproszenie Poptown oraz marki Converse prowadzi online’owe warsztaty dla społeczności Converse All Stars – młodych ludzi, którzy realizują swoje pasje w kreatywny sposób. Na pierwszym spotkaniu opowiedziała o historii voguingu oraz wielu aspektach kultury, która narodziła się wokół niego. Druga lekcja będzie miała już o wiele bardziej praktyczny wymiar, a jej efektem będzie teledysk z choreografią nakręconą w domach uczestniczek i uczestników warsztatów. Gotowym materiałem podzielimy się z wami już wkrótce.
Jak zaczęła się twoja przygoda z kulturą vogue?
Pierwsze wzmianki o voguingu usłyszałam na takim obozie street dancowym, jakieś dziesięć lat temu, kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z tańcem. W sumie wiedziałam, że coś takiego istnieje, ale nie wiedziałam co to jest i nie wiedziałam gdzie szukać informacji o tym. Dopiero po latach, w 2012 roku, pojechałam na największy obóz tańca ulicznego do Czech, właśnie dlatego, że wiedziałam, że tam będzie vogue. Wiele osób mi mówiło, że mam takie delikatne i kobiece ruchy rąk, jak w voguingu. Wcześniej niczego takiego nie widziałam, więc chciałam się dowiedzieć nieco więcej na temat tego stylu tanecznego. Intrygowało mnie to, że to był taniec zapoczątkowany wśród społeczności gejowskiej. Jak dorastałam dla mnie to było dość abstrakcyjne. Dorastałam w stuprocentowo heteronormatywnym świecie, chociaż ja sama nigdy nie czułam się dobrze w jego systemie. Od dziecka zawsze bardziej utożsamiałam się z byciem chłopcem i bardzo dużo problemów sprawiło mi dostosowywanie się do standardów kulturowych i określonego archetypu kobiecości. Zawsze się buntowałam, byłam bardzo męska i nosiłam krótkie włosy, wiele osób docinało mi ze względu na sposób w jaki się ubierałam. Dla mnie ten taniec i ta kultura była jakąś pewną niewiadomą i zakazanym owocem. Właśnie na tym obozie w Czechach poznałam i pokochałam ten styl. Instruktor, Javier Ninja z Iconic House Of Ninja, pokazał nam nie tylko ruchy, które same w sobie były bardzo efektowne i piękne, ale też opowiadał o kulturze czy o Club Kids. O tym, jak to się dzieje w klubach, o Sound Factory, huśtawkach zwisających z sufitu, ludziach, którzy przychodzili na te imprezy w metrowych koturnach. Mnie to strasznie zaintrygowało i jak wróciłam do domu po tych parunastu dniach zaczęłam robić research na temat voguingu. Wtedy zaczęło się pojawiać więcej wideo, voguing zaczął pojawiać się też w Europie, a ja też równocześnie zainteresowałam się fotografią mody. Postanowiłam, że zostanę fotografką mody i od razu po maturze przeprowadziłam się do Warszawy, żeby zacząć tworzyć sobie portfolio. Wiedziałam, że w Warszawie jest taki Grzegorz aka Łosiu, który też był na tym samym obozie co ja i też się zakochał w voguingu. Wiedziałam, że on też będzie chciał kontynuować przygodę z voguingiem właśnie tu, w Warszawie. Dlatego się przeprowadziłam: miałam tu i znajomych, i vogue, i inne style taneczne, w których chciałam się rozwijać, no i oczywiście tę fotografię.


Dzisiaj jesteśmy w innym miejscu, vogue jest bardziej popularny. Co myślisz o studiach tańca, które mają w swojej ofercie vogue, ale w oderwaniu od całej kultury, społeczności LGBTQ+, po prostu jako kolejny styl taneczny?
To jest taka kolej rzeczy. Mainstream i jego kultura starają się wykorzystać coś, co jest undergroundowe i chcą to spopularyzować, sprzedać. Prędzej czy później to musiało nastąpić. U nas w kraju – to się oczywiście teraz zmienia, ale nie było tak wcześniej – społeczność LGBT była dosyć hermetyczna. Szkoły tańca były jedną z nielicznych przestrzeni, gdzie można było się spotykać i uczyć się od siebie nawzajem. W Nowym Jorku to jest całkowicie inna historia, ale my mamy inne realia. Ja też sama zaczynałam się uczyć na salach, czy gdzieś na siłowni, zrzucaliśmy się po 5 złotych na wynajem. Sama uczę w szkole tańca i traktuję to po prostu jako miejsce do ćwiczeń. Ale prawdziwym miejscem, w którym społeczność się spotyka i gdzie może się wyrazić są bale i to jest prawdziwa przestrzeń dla tej społeczności. Szkoły tańca są miejscem, gdzie ćwiczysz technikę – żeby wyrazić się tak, jak chcesz musisz opanować ruchy, opanować swoje ciało. To nie jest tylko ekspresja, to jest też taniec. Chodzący na zajęcia chcą czegoś dla siebie. Niektórzy traktują to jako okazję do poruszania się, niektórzy chodzą z ciekawości, bo jest modne, a jeszcze inni szukają swojego miejsca, w którym mogą poczuć się dobrze. Jeżeli na moich zajęciach pojawi się dwadzieścia osób, z różnych powodów i pojawi się jedna, która chce być częścią tej kultury, to ja naprawdę uważam to za sukces i chcę kontynuować znajomość właśnie z tą jedną osobą. Obecnie nie ma za bardzo innych przestrzeni, w których można się spotykać. Osobiście wolałabym się spotykać w innych przestrzeniach, typu Komuna Warszawa, albo może i nawet w domu kultury. Nie do końca dobrze czuję się w szkołach tańca, ale trzeba korzystać z tego, co mamy. A jeśli pytasz o zajęcia prowadzone przez osoby, które nie są związane z tą kulturą, to jestem na nie. Nie można uczyć voguingu nie respektując tej kultury i nie znając jej zasad. Nie można tego ot tak sobie wziąć dla siebie. Nie mówię tylko o osobach, które tańczą, ale także o tych, które się zajmują performansem i wykorzystują to, nie chcąc nawet zgłębić jej historii i przesłania.
Zahaczyłaś o temat bali, najważniejszego punktu kultury vogue. Kiedy zorganizowałaś swój pierwszy bal?
To było 22 września 2016 roku, w klubie Chmury. Udział wzięli moi uczniowie i uczniowie moich koleżanek, które też sędziowały. Dziewczyny, zaczynały się interesować ballroomem mniej więcej w tym samym momencie, co ja. Byłam zaskoczona frekwencją, było tak dużo ludzi, że nie dało się wejść do sali, a nie spodziewałam się tak dużej publiki. Melanż osób ze środowiska artystycznego, tanecznego i akademickiego. Klimat był wspaniały. Tematem był Paris Is Burning, bo chciałam, żeby ludzie się dowiedzieli nieco więcej na temat tego dokumentu. Myślę, że na sam początek, kiedy ktoś się interesuje ballroomem, warto go sobie obejrzeć. Wiadomo, że społeczność ballroomowa czuje się wykorzystana przez Jennie Livingston, która nie wywiązała się z obietnicy, którą złożyła tej społeczności a sama zarobiła krocie. Samo zjawisko przedstawiła z punktu widzenia białej osoby z heteronormatywnego świata i to jest trochę jak taka kolonizacja ballroomu. Ta społeczność się otworzyła i dała z siebie wszystko a poza nielicznymi wyjątkami nie dostała nic w zamian.

A czy serial Pose jest dobrą prezentacją tej kultury? Oczywiście, wartość produkcyjna i aktorstwo czasem kuleją, ale na ekranie widać całkiem sporo kulisów ballroomu.
Pierwszy sezon jest dość naciągany, ale już drugi o wiele lepiej oddaje charakter ballroomu i myślę, że poleciłabym ten serial w ramach researchu.
Organizujesz bale, jeździsz też na nie poza Polskę, np. do Berlina. Czym się różnią nasze rodzime bale od reszty Europy?
Różnica jest znacząca. Berlin jest na środku Europy, przyjeżdża tam dużo osób z Niderlandów, Francji, Szwecji, Hiszpanii i Włoch. Dla nich wydać 200 euro to nie to samo co dla nas. I nie mówię tylko o wynagrodzeniu sędziów, ale też o przelot, zakwaterowania. Siłą rzeczą bale u nas są na mniejszą skalę, bo potrzeba do tego budżetu – im bardziej atrakcyjni sędziowie, tym więcej osób chce przyjechać. Tam są imprezy na większą skalę, o wiele bardziej zróżnicowane, jest też więcej konkurencji. Ale myślę, że nasze bale mają swój własny urok, swój własny charakter i są równie potrzebne. Mają duży charakter polityczny i społecznościowy. Tam to jest bardziej nastawione na konkurencję. Tutaj jest inaczej, mamy więcej drag queens, więcej osób z różnych środowisk. Główną różnicą jest też to, że bale zagraniczne są głównie skierowane do społeczności ballrooomowej. Wszyscy widzowie to są tak naprawdę osoby, które chodzą w kategoriach, osoby z house’ów. A tutaj nie ma jeszcze aż tak dużego zainteresowania i tak wielu osób, które chodzą w kategoriach. Nie mamy też sponsorów, a są koszta, które pokrywamy z biletów więc publiczność jest potrzebna. Ale ja się cieszę, jak ludzie przychodzą, interesują się, chcą to przeżyć ze swojej perspektywy. Myślę, że to jest tak interesujące widowisko, że każdy powinien to zobaczyć. Jak ktoś jest zainteresowany, to ja jak najbardziej się podzielę tą wiedzą, nieważne czy ktoś jest niehetero czy hetero. Każdy powinien dostać szansę, by choć na chwilę stać się częścią tego wydarzenia.
Mówisz, że to są otwarte wydarzenia dla wszystkich, ale dobrze coś wiedzieć przed. Czy mogłabyś przybliżyć historię i kulturę ballroomów w telegraficznym skrócie?
Pierwsze bale były organizowane już w 1869 roku, to były bardzo popularne wydarzenia, nawet na kilka tysięcy osób. Brały w tym udział białe i czarne drag queens, ale w tym środowisku również było dużo rasizmu. Czarne drag queens jak chciały brać udział w pageants, czyli konkursach piękności, to musiały „się wybielić”, do tego zazwyczaj nie wygrywały pierwszych miejsc. Po jakimś czasie czarnoskóra społeczność queerowa postanowiła robić swoje bale i stworzyć własny safe space. Pierwsze takie bale na początku lat siedemdziesiątych zorganizował House Of LaBeija. Na tych balach zaczęły się formować kategorie, zaczęli się pojawiać ludzie z różnych środowisk. Kategorie zaczęły się stawać bardziej high fashion, iść bardziej z nurtem popkultury, która była i jest ważną częścią kultury amerykańskiej. Nie zapominajmy, że lata 70-te to czasy kultury gangów i house’y, które się kształtowały na balach, można określić mianem „gay gangs”. To były takie rodziny, kliki czy grupy, które miały swoją określoną nazwę i ta nazwa mogła nawiązywać do świata mody, sztuk walki, jakiejś tradycji czy kultury. Każdy house ma swoją własną specyfikę. House bywał substytutem rodziny, w tamtych latach lesbijki i geje nie byli akceptowani ani w swoich rodzinach, ani w społeczeństwie. Często bywało tak, że te osoby mieszkały ze sobą w jednym domu, bo były po prostu wyrzucane z domów rodzinnych czy z nich uciekały. Żeby być w housie nie trzeba było tańczyć, można było chcieć zostać modelką, można było zostać stylistą, projektantem. To była społeczność ludzi, którzy swoją ekspresję chcieli wyemancypować, pokazać się, chcieli poczuć się docenionymi. Ludzie byli dyskryminowani nie tylko przez pryzmat rasy i orientacji, ale również klasy. Na czele house’u stoi matka i ojciec, matka i matka czy ojciec i ojciec. Są wsparciem, trenują swoje dzieciaki. Będąc w housie zyskujesz braci i siostry, nazwisko, nowy pseudonim, nowe alter ego. Ja np. nazywam się Mother Bożna Milan Sarmata.

Czy w swoim housie też stosujesz taką rodzinną strukturę?
Tak! Mam kontakt z moimi dzieciakami, jutro mamy wigilię, robimy sobie prezenty, jesteśmy taką małą rodzinką. House’y na przestrzeni lat się zmieniły i z takiego substytutu rodziny stały się także synonimem renomy. Są takie house’y, do których każdy chciałby się dostać, są ogromne międzynarodowe major house’y oraz stosunkowo młode i lokalne kiki house’y. Jeśli chodzi o ballroom, to każdy może stać się gwiazdą – mówi się, że w ballroomie „każdy może zostać taką Beyonce”. Mamy też statusy: Icons, czyli osoby, które budowały tę scenę od początku, Legendary, które od ponad dekady są znane i utorowały ballroom dla innych, Statements, czyli osoby już bardzo znane i wygrywające, mamy Stars, które zaczynają swoją przygodę, ale już wygrywają na balach. W przeszłości house, który organizował bal, prezentował się. To się nazywało The Grand March, teraz mamy LSS, czyli Legends, Statements and Stars. Prowadzący bal tzw. chanter wywołuje po kolei wybrane osoby, które są znane w ballroomie i ta osoba ma chwilę, żeby się zaprezentować. Może się przejść, może zatańczyć, może tylko wyjść i pomachać. Tradycyjnie to taka rozgrzewka, a później przechodzimy do kategorii. Kategorie mogą być naprawdę różne, związane z modą, związane z tańcem, wyglądem ciała, twarzą czy performowaniem seksualności. Jest też kategoria Labels, gdzie ten, kto ma najlepsze ciuchy od projektantów high fashion, wygrywa. Jest naprawdę bardzo dużo różnych kategorii, one też się ciągle zmieniają. I taki bal może trwać bardzo długo.
A co ty cenisz sobie najbardziej w tej kulturze?
Przede wszystkim czuję się bezpieczna. Czuję, że mogę eksperymentować ze swoimi tożsamościami, bo czuję, że mam w sobie bardzo duże pokłady i bardzo kobiecej, i bardzo męskiej energii. Czuję, że mogę eksplorować tę swoją męskość i kobiecość. Również historia i społeczny wymiar tej kultury mają dla mnie duże znaczenie. Obserwowanie jak ludzie się zmieniają, jak się otwierają. Ja np. jestem bardzo, bardzo nieśmiała, a jak wychodzę na scenę, wychodzę na runway, nie mam tych barier, które w przeszłości zostały mi narzucone kulturowo. Czuję się oswobodzona, wolna. Jak byłam mała, byłam bardzo otwarta, lubiłam śpiewać, tańczyć, cały czas rysowałam i projektowałam ubrania, a później się jakoś w sobie zamknęłam, stałam się niepewna siebie. Ballroom pozwolił mi się otworzyć na nowo i celebrować na nowo ten moment, w którym jestem.