Michał Turowski zajmuje się muzyką – jako wydawca prowadził label BDTA, jako muzyk gra w Mazucie oraz pod pseudonimem Gazawat. Równolegle jednak hodował w sobie kolejną pasję – zamiłowanie do napojów energetycznych oraz badania dotyczące ich pochodzenia, statusu i uwarunkowań rynkowych

Po kilku latach recenzji pisanych na swoim prywatnym facebookowym profilu udało mu się skompilować dokumentację tych poszukiwań oraz wszystkie obserwacje na łamach Atlasu napojów energetycznych, który ukaże się na początku marca. To ponad 450 stron kąpieli w chemicznych, noszących posmak aluminium miksturach, ale także ważne świadectwo dla polskiego biznesu na skalę regionalną oraz ogólnokrajową. Wszystkie niezbędne informacje o Atlasie znajdziecie tutaj.

 

Kiedy zacząłeś pić energetyki?

 

Dobre pytanie. Wydaje mi się, że większość osób w moim wieku ma podobną historię. Masz 10 lat. Wiesz, że nie wolno, ale trzeba spróbować. Ten konkretny nazywał się R20 i wyglądał jak bateria. Był zajebisty. Wypiłem go za małolata i faktycznie nie mogłem zasnąć. Nigdy później już mnie tak nie wytelepało. W okolicach gimnazjum czy liceum, ucząc się do sprawdzianów i podobnych, zacząłem pić więcej napojów energetycznych. W pewnym momencie przestałem tolerować kawę. Byłem z tym u lekarza i padła wtedy teoria, że moja wątroba nie przetwarza jakiegoś alkaloidu czy czegoś. Mówiąc w skrócie – rzygam po każdej filiżance. Około 18. czy 20. roku życia ją odstawiłem i przestawiłem się na pełen etat na energiksy.

 

Jakie to były marki?

 

Wtedy królowały tanie energolce w litrowych srebrnych butelkach. Piłem głównie dyskontowe rzeczy. Pamiętam bardzo dobrze KX z Tesco z podkową na etykiecie. Zdarzały mi się Tigery, ale przede wszystkim piłem Level Up z Żabki, Be Power z Biedronki i Crazy Wolf z Kauflandu. Jak zacząłem zarabiać, to zwiększył się mój budżet i poszerzyłem wachlarz marek, które kupowałem, sięgałem też na „wyższą półkę”.

 

Zacząłeś pisać recenzje poszczególnych napojów na swoim profilu na Facebooku. Co cię do tego skłoniło?

 

Najbardziej się bałem tego pytania, bo po prostu nie pamiętam już dokładnie. Wszystko się zaczęło, gdy byłem w trasie z Mazutem [duetem elektronicznym, który Michał prowadzi z Pawłem Starcem – red.] dwa lata temu. Zjeździliśmy kawałek Europy – Czechy, Słowację, Austrię i Węgry. Byłem już wtedy koneserem energetyków. Po koncercie zajeżdżaliśmy zawsze, by zrobić w lokalnym Tesco zapasy na kilkugodzinną podróż. Jak widziałem dziwne marki, których nie ma w Polsce, to kupowałem wszystkie po jednym i spożywałem. Wiadomo, jak jest na trasie: mała ilość snu, spanie na podłodze, ogólna niewygoda, dużo czasu w aucie. Pompowałem się tymi napojami regularnie. Dla żartu padł pomysł, żebym je recenzował w socialach, bo powoli zacząłem się stawać specjalistą w temacie. Napisałem pierwszą jako żarcik, no i wkręciłem się w to. Natomiast trzeba powiedzieć jasno kilka rzeczy: większość z tych produktów jest ohydna, a w kraju mamy pięć rozlewni energetyków. Jest dużo prywatnych marek, które zamawiają w tych samych firmach i dystrybuują pod swoimi etykietami, więc te napoje w większości smakują i działają tak samo.

Najbardziej interesująca dla mnie jest historia małego biznesu, który za tym stoi. Zwłaszcza że mam też teorię, że większość tych marek za kilka lat zniknie zupełnie, co jest powiązane ze znikaniem małych sklepów wypieranych przez duże sieci, Żabki i tym podobne. Do tego dochodzą scentralizowane siatki dystrybucyjne – sieciowe sklepy nie dogadują się z małymi dostawcami napojów energetycznych z Łomianek czy Wieliczki. Zamiast tego negocjują najlepszy deal z Blackiem czy kimś podobnym, żeby mieć tanie produkty w całym kraju. Mały handel umiera, więc te firmy także się wycofają. Za większością małych brandów stoją lokalne hurtownie zaopatrujące pojedyncze sklepy. Wypuszczają własne napoje, zamiast dystrybuować Blacka czy Red Bulla na kilkugroszowej marży. To właśnie historia, która stoi za Komodo, Imperial Powerem, Blizzem i wieloma podobnymi napojami.

Są też ciekawsze przypadki, np. Patriota. Za ten brand odpowiada jeden człowiek, który na co dzień prowadzi cukiernię internetową. Próbowałem się skontaktować z kilkoma takimi podmiotami. W założeniu mój atlas miał być książką o biznesie. Wszyscy, z którymi próbowałem się kontaktować, mi odmawiali. Dla nich to nie jest ciekawy temat i nie mieli ochoty o nim opowiadać – nie widzą w tym nic specjalnego. To nie jest tak, że wynaleźli, kurwa, grafen.

fot. Natasza Von Yullen

Na ogólnym poziomie lubisz napoje energetyczne?

 

Tak. Nadal je piję. Na poziomie pisania recenzji popadłem w uzależnienie związane z tym, że chciałem napisać jak najwięcej i jak najwięcej wypić. Wypijałem od 6 do 8 puszek dziennie. Teraz korzystam bardziej doraźnie i użytkowo. Ale wiesz, mam zespół, pracuję na etacie, robię inne rzeczy – chociażby samodzielnie wydaję tę książkę. Prekariacko, energetyki się przydają, by mieć kontrolę nad tym wszystkim.

 

Próbowałeś wyciągnąć średnią z ocen, które uwzględniłeś w atlasie?

 

Nie traktowałbym ich strasznie poważnie, bo jestem bardzo marudnym człowiekiem.

 

Piję do tego, że pewnie średnia arytmetyczna oscylowałaby około 4 na 10.

 

W pewnym momencie chciałem to usystematyzować. Pisanie tych opisów bez ocen numerycznych kończyło się tym, że ludzie pytali się w komentarzach, jaka jest ocena. Przyjąłem więc, że 4 na 10 to taki klasyczny Be Power czy Level Up – wyjściowy poziom, który reprezentują wszystkie klasyczne energetyki. Musiało być bardzo źle albo bardzo dobrze, żeby wychylić się w którąkolwiek stronę.

 

Dużo napojów miało ocenę 0 na 10. Co o tym decydowało?

 

Jest parę kwestii, które miały na to wpływ. Niektóre potrafią wywoływać u mnie zgagę, której nie jestem amatorem. Jeżeli jestem w stanie wypić 8 energoli w ciągu dnia, a następnego dnia zaczynam dzień od jakiegoś i dostaję po nim zgagi, to znaczy, że coś jest z nim nie tak. 3 czy 4 napoje uwzględnione w książce były pozbawione cukru czy słodzików. W związku z tym były paskudne – gorzkawe, palące w przełyk i absolutnie obrzydliwe. Jeden energetyk dosłownie świecił w ciemnościach – miał taką niebieskawą poświatę. Inny smakował jak mydliny. To wszystko definiowało wyjątkowo ścierwiaste produkty. Najgorszy, jaki piłem kiedykolwiek, został przywieziony z Bośni i był o smaku toffi. Palił w przełyk od pierwszego łyku i czułem, że nie powinienem tego pić, a jego miejsce jest w zlewie. To jeden z kilku, których nie dałem rady dopić do końca. Miałem dylematy moralne w wypadku tych produktów. Jak je odpowiednio zutylizować? Przecież to trafia do oczyszczalni ścieków, a finalnie znowu do kranów. To nie może się tak skończyć.

W pewnym momencie zacząłem zwracać uwagę na aspekty fizyczne – np. czy gaz szybko ucieka. Próbowałem podejść jak najbardziej profesjonalnie.

 

Czy czułeś, że twoja pasja nabierała znamion obsesji?

 

Wydaje mi się, że cała ta książka jest dowodem na to. Wydaję blisko pięciusetstronicowy atlas napojów, gdzie jest 120 okazów. W pewnym momencie zacząłem zbierać puszki po wszystkich napojach, by móc je udokumentować. Miałem ich kilkaset. Zaczęło się od uzależnienia fizycznego i przeszło w obsesję.

fot. Paweł Starzec

Przejawiała się też w poszukiwaniach?

 

Każda moja podróż była zdominowana przez poszukiwania kolejnych energetyków. Na co dzień mieszkam w Warszawie, ale raz na miesiąc czy dwa jadę do pracy do Krakowa do siedziby firmy na dzień czy dwa. Zdarzyło mi się przyjechać dzień wcześniej i opłacić samemu nocleg, by móc mieć dodatkowy czas na zwiedzanie wszystkich delikatesów na Nowej Hucie i szukanie nowych napojów. Gdziekolwiek bym nie pojechał, zawsze trzeba było wykroić dwie czy trzy godziny na chodzenie po sklepach. Kupowałem też sporo na Allegro, bo niektóre firmy sprzedają swoje produkty właśnie tam.

Mam świadomość ułomności tej książki. Gdy ogłosiłem jej wydanie na Facebooku, a inni udostępniali u siebie wpis na ten temat, nieznani mi ludzie pisali np. „Czy jest Octagon z Zawiercia?”. No kurwa niestety nie ma. Wielu rzeczy nie dokonałem. Mam nadzieję, że przy okazji spotkań autorskich promujących atlas poszerzę swoje portfolio napojów do wypicia. Z drugiej strony, praca nad tą książką to prawie dwa lata wytężonej pracy i nie mam siły już za bardzo na opisywanie tego wszystkiego. Straciłem zapał i siłę.

 

I energetyki nie pomagają?

 

Działają, ale nie aż tak. Mimo wszystko ta książka jest zbiorem postów z Facebooka. To dość luźna narracja i nie traktowałbym tego jako naukowej pracy. To taki „Coffee Table Book 2.0”. Możesz to trzymać w kiblu albo na stoliku, od czasu do czasu zajrzeć i przeczytać recenzję albo dwie. Nie sądzę, by ktokolwiek to przeczytał od deski do deski z wypiekami na twarzy. Summa summarum, jest do dość monotonna lektura.

Ale wbrew pozorom to była ciężka praca. Samo opisanie napoju to jedno. Szukanie informacji o producentach, wertowanie KRS-u i spisu ewidencji gospodarczej bywało wyczerpujące. Musiałem śledzić, kiedy konkretnie dany energetyk pojawił się na rynku. Ciekawiło mnie też, że masz małą hurtownię spożywczą, która istnieje od 12 lat, ale na pomysł wypuszczenia własnego napoju energetycznego wpada dopiero po 7. Z drugiej strony, są takie historie jak napój Ummba. To napój-widmo – Święty Graal energiksów i najszerzej opisywana przeze mnie pozycja w całej książce. Istnieje od wielu lat, ale niezwykle ciężko jest go spotkać w sklepach. Zaledwie dwa razy mi się to udało. A z jakiegoś powodu mają też dystrybucję na Litwie, w Estonii i w innych europejskich krajach. Jest dostępny nawet w Uzbekistanie. Rozplątywanie tej sieci powiązań potrafiło zajmować naprawdę dużo czasu. Zakładam, że średnio spędziłem dwie godziny na każdej recenzji. Jest ich 120, więc to daje 240 godzin – 10 dni ciągiem bez snu w ciągu roku. Jakbym miał przechodzić przez to przez kolejne 50 czy 60 godzin, to mi się po prostu nie chce.

 

Wiadomo, ile jest marek napojów energetycznych w Polsce?

 

Ciężko do tego dojść. W pewnym momencie odkryłem coś, co się nazywa Rejestr Produktów Prozdrowotnych Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Teoretycznie powinien być tam zgłoszony każdy napój. W praktyce to prawo jest jednak na tyle zawiłe, że nie wszyscy muszą się tam znajdować. Lista jest więc na pewno niepełna. Część dostępnych na rynku napojów jest dostępna w bardzo skromnej ilości. Łatwo to rozpoznać dzięki użyciu etykiet termokurczliwych, takich jak na pisankach wielkanocnych. To bardzo opłacalne, gdy produkujesz 2 czy 3 tysiące sztuk. Są takie napoje jak toruński Super Ruchacz albo Rodowity z herbem ŁKS-u, dostępny jedynie w jednej sieci łódzkich monopolowych. Część z nich jest pewnie produkowana jako gadżety i zamawiana przez agencje reklamowe czy pośredników. Ich też nie trzeba zgłaszać do wspomnianego rejestru. Nie potrafię więc oszacować, ile jest tych marek.

 

Niektóre z nich są profilowane w kierunku określonych grup – kibiców, fanów jakichś artystów czy grup zawodowych. To stosunkowo nowe zjawisko, prawda?

 

Tak jest, natomiast lwia część tych produktów nie jest profilowana w jakikolwiek sposób. Najłatwiej to dostrzec w oldschoolowych delikatesach, gdzie pracuje ekspedientka za ladą i podaje towar. Ludzie nie pytają zwykle o Komodo czy Blacka, tylko o „jakiś napój energetyczny”. Klienci często nie mają więc preferencji i nie są przywiązani do konkretnych nazw. Wedle badań zamieszczonych w mojej książce przeciętny Polak wypija w roku 12 puszek energetyków – to jedna na miesiąc. Jak jesteś w dalekiej trasie i musisz się pobudzić, to zatrzymasz się na stacji, żeby kupić cokolwiek, a nie konkretnie na Orlenie, żeby wypić Vervę, bo jest lepsza niż Dynamic z Lotosu.

 

Jaki był najciekawszy produkt, na jaki się natknąłeś?

 

Jeden z najciekawszych pochodził z Bełchatowa. Nazywał się Warning High Voltage. Był w srebrnej puszcze ozdobionej czachą i czerwonymi piorunami. Bardzo industrialny i nu-metalowy design – po prostu zajebisty. Zdecydowany zwycięzca w kategorii oprawy. Wypuściła to na rynek jakaś spółka cywilna z Częstochowy. Gdybym miał go pod ręką, to bym pił tylko to.

Mocny jest też Dominator od Olimpu, czyli producenta suplementów dla sportowców. Ma największą ilość kofeiny na rynku – prawie trzykrotnie więcej niż standardowe napoje. To produkt dla sztangistów i sportsmenów, którzy muszą się podpompować. Sygnował go swoim wizerunkiem oczywiście Mariusz Pudzianowski.

Z innych ciekawostek, ktoś kiedyś przywiózł mi napój Synergy z Iranu. Reprezentował trend, od którego raczej się odchodzi w tej chwili, tzn. design puszki bardzo przypominał Red Bulla – te same barwy i tak dalej. W smaku jednak przypominał energetyk, ale nie jakikolwiek, który miałem okazję pić. To wyglądało tak, jakby nie mieli pojęcia, jak to zrobić, dostali do laboratorium kratę Red Bulli i każdy technolog żywienia musiał wymyślić, jak zreplikować ten smak. Ciężko mi to opisać słowami. To było jak wyrób czekoladopodobny.

 

Warto też wspomnieć, że masz własną markę energetyków.

 

Tak. Prowadziłem label muzyczny, który nazywał się BDTA. Na imprezie na jego zamknięcie, dwa lata temu, postanowiliśmy wyprodukować własnego energiksa. To było w szczytowym okresie moich recenzji na Facebooku. We współpracy z klubem Pogłos w Warszawie zamówiliśmy jakieś 200 puszek, które nie dojechały na imprezę, bo dostawca nawalił. Przyjechały jakieś trzy dni później i były przez jakiś czas sprzedawane na barze zamiast Red Bulla. Zamówiliśmy to w małej firmie robiącej gadżety reklamowe.

 

Jak oceniasz go w smaku?

 

4 na 10. Był OK.

 

Jak na twoje zdrowie wpłynęła wieloletnia konsumpcja energetyków?

 

Z racji wielu innych dolegliwości robię sobie badania krwi co kwartał i monitoruję swój stan. Co ciekawe, nie wpłynęło to jakoś negatywnie. Miałem niedawno USG wątroby i wszystko było w porządku. Przytyłem podczas recenzowania kilka kilo, ale to ze względu na dietę i dużą ilość cukru w tych napojach. Najciekawsze jest to, że nie jem mięsa od wielu lat i w związku z tym powinienem mieć problem z niedoborem witamin B6 i B12. Jest to stała przypadłość u wegetarian. Obie te witaminy są obecne w energetykach i w związku z tym występują w moim organizmie nawet powyżej normy. Nie powiedziałbym, że każdy wegetarianin powinien spożywać 3 energolce dziennie, by suplementować te substancje, ale może komuś ta informacja się przyda. Wiele osób martwiło się o moje zdrowie, kiedy pracowałem nad tą książką. Na szczęście jednak na razie wszystko jest OK.

fot. Ewa Żydowicz

Opublikowano dnia: 17 lutego 2020

WIĘCEJ