Eksploatacja dzieci to żaden problem dla nowych platform.

Nowe media i platformy wykształciły swoją własną kastę gwiazd i wpływowych osobistości, a także unikalną dynamikę interakcji między publicznością a twórcami i twórczyniami. Najpierw YouTube, a teraz także TikTok, gromadzą miliony często bardzo młodych ludzi, dla których największe postaci z ekranu stanowią źródło emocjonalnych uniesień. W związku z tym, że te platformy są gorzej uregulowane niż stare media, a najbardziej zaangażowaną publikę stanowią de facto dzieci, na twórcach i twórczyniach treści spoczywa wielka odpowiedzialność. Z jednej strony, ten dość dziki i wciąż świeży status serwisów w rodzaju YouTube’a pozwala rozwinąć skrzydła kreatywności – i widzimy to chociażby w kategorii wideoesejów, rozciągających się tematycznie od starych gier wideo po współczesną filozofię – z drugiej, dopuszcza swobodne hasanie jednostek, które nie tylko unikają myślenia o własnej odpowiedzialności, ale także aktywnie tworzą niebezpieczne i toksyczne środowiska. Skandale wstrząsają YouTubem niemal codziennie i stały się swoistego rodzaju rytuałem. Cykl złożony z afery, późniejszego dojenia jej przez kanały komentatorskie i przeprosin osoby winnej (także dojonych przez innych) jest niemalże konwencją samą w sobie. Niezależnie od tego, czy chodzi o rasistowski wybryk, dramę między twórcami, czy przemoc, cały teatr contentu odgrywany jest podobnie. Ma to oczywiście opłakane skutki – oswojenie i umowność procesu nie pozwalają na realną odpowiedzialność, a pozorna familiarność osoby z ekranu sprzyja wybaczaniu.

Kiedy próba pociągnięcia twórców i twórczyń puka do drzwi YouTube’a, odbija się z hukiem nie tylko od defensywnej postawy publiczności, ale także obojętności samej platformy. Guru make upu Jeffree Star czy „dokumentalista” (ten cudzysłów powinien być większy niż samo słowo) Shane Dawson przez długi czas mogli funkcjonować w zasadzie nienagabywani, mimo udokumentowanych, skandalicznych zachowań, od rasizmu po eksploatację dzieci. Siła youtubowych przeprosin jest potężna, bo tworzy ekosystem komentarzy i filmików z odpowiedziami, które nakręcają ruch na platformie i generują zyski. I tak docieramy do ostatnich głośnych afer. James Charles jest jednym z największych YouTuberów od makijażu, na TikToku również sytuuje się w czołówce kont z największym zasięgiem. W czasie wolnym manipuluje i eksploatuje nastoletnich chłopców – najmłodszy miał 14 lat – wymuszając na nich nagie zdjęcia i seksualne zachowania na Snapchacie (zresztą to już druga seria takich oskarżeń). David Dobrik to również czołowy twórca na YouTube, prowodyr niesławnego Vlog Squadu, grupy brosów filmujących m.in. swoje wątpliwe moralnie przygody seksualne. Sama ekipa się rozpadła, ale Dobrik przez długi czas tworzył toksyczne środowisko, które wzmacniało kulturę gwałtu: jeden z jego podopiecznych, Durte Dom, ma dobrze udokumentowane zarzuty o napaści seksualne (takich spraw dotyczących różnych członków grupy jest więcej). Szef Vlog Squadu nie tylko wiedział o nich przez kilka lat, ale wciąż tworzył podobny content, monetyzując wszystko jak leci. Fun fact: zarówno Charles, jak i Dobrik zostali docenieni nagrodą Kids Choice stacji Nickelodeon.

Dobrik i Charles przeprosili w bliźniaczo podobny sposób. Obiecali poprawę, robią sobie przerwę od mediów społecznościowych, wszystkie okrągłe zdania, które publika chce usłyszeć. Kanały komentujące najróżniejsze dramy na YouTube mają używanie, produkuje się potężne ilości contentu, algorytm jest rozgrzany do czerwoności. Sama platforma zdemonetyzowała kanał Dobrika, ale Charles ma się świetnie zarówno na YT, jak i na TikToku. Co więcej, chińska platforma usuwa i blokuje większość tiktoków o przewinach makijażowej gwiazdy. Upadek Dobrika jest bardzo możliwy, w zasadzie już się rozpoczął, sponsorzy odeszli mimo zaskakująco dużego wsparcia dla youtubera ze strony fanów i fanek. Charles ma sporą szansę się wybronić – tym bardziej, że jego wideo z przeprosinami przez długi czas cieszyło się miażdżącą przewagą pozytywnych reakcji. Co będzie dość upiornym finiszem: tak, David Dobrik stworzył środowisko, w którym krzywdzono młode dziewczyny (a przynajmniej jedną zgwałcono), ale James Charles dosłownie żerował na dzieciach. W swoim wideo zatytułowanym holding myself accountable broni się desperacją i niemożnością budowania relacji z osobami w swoim wieku (ma 21 lat). Problem w tym, że na Snapchacie nie szukał miłości, ale szybkiego zaspokojenia przy pomocy nastolatków (14-17 lat): nagabywał, żądając zdjęć i filmów, a kiedy je otrzymywał, blokował nieszczęśników podkręconych okazją do rozmowy z celebrytą. Nie brzmi to jak zagubiony samotnik przytłoczony sławą, który po ciężkim dniu pracy wyrusza po strzałę kupida, a bardziej jak kompulsywne, pedofilskie łowy drapieżnika. 

Patrząc na wpływ ruchu #MeToo na showbiznes, widać bardziej zmianę atmosfery i kultury zachowań, niż masowe pociągnięcie konkretnych osób do odpowiedzialności. Potrzebna jest interwencja kryminalna – jak w przypadku R. Kelly’ego, Harvey’a Weinsteina i Billa Cosby’ego – albo wielka determinacja, by odciąć gagatka od pracy (np. Kevin Spacey). W żadnym wypadku nie podważam zasług #MeToo, systemowa zmiana myślenia może przynieść długofalowo więcej korzyści niż pojedyncze strzały, ale widać, że nie jest to proces łatwy. Popularne osoby przynoszą dużo pieniędzy, a w przypadku YouTube pozycja takiego Jamesa Charlesa jest o wiele mocniejsza, niż sławnego aktora wobec studiów filmowych – ponad 25 milionów subskrypcji jego kanału to potężna karta przetargowa. Więc nawet jeśli makijażysta przejawia zachowania pedofilskie, to w interesie platformy jest wygaszenie sprawy. W czym zresztą pomaga rozmycie charakteru czynów przez samego sprawcę w filmiku, który ma teraz prawie osiem milionów wyświetleń. Dla tych, którzy chcą upadku gwiazdy to materiał, w którym przyznaje się do zarzutów, dla jego obrońców i obrończyń to wystarczające słowa na rozbrojenie oskarżeń. Na obu grupach zarobi YouTube i TikTok. Kosmetyczny gigant Morphe długo nie zrywał współpracy z Charlesem, w apogeum kontrowersji reklamował nową linię we współpracy z gwiazdą (wideo spadło dosyć szybko, kto by pomyślał, marka ostatecznie nie współpracuje już z makijażystą). W dyskusji o #MeToo na YouTube nie pomagają okrutne algorytmy platformy – kontrowersyjne treści ścinają zasięgi i są przyczyną demonetyzacji. Żeby rozmawiać o tych sprawach, wiele twórczyń i twórców stosuje kuriozalną autocenzurę, nie używając słowa seks, a sexual assault zamieniając na skrót sa. Można powiedzieć wiele złego na temat oczyszczających procesów w branży filmowej czy muzycznej, ale na ich tle YouTube czy TikTok wypadają wręcz koszmarnie.

Nowe platformy w dużej części przyciągają najmłodszą publikę. W tym kontekście brak regulacji i odpowiedniej kultury jest jeszcze bardziej destrukcyjny. Nie pomaga także niezrozumienie czy ignoranctwo tradycyjnych mediów i starszej części opinii publicznej, która z wyższością głosi, że TikTok czy YouTube jej nie interesuje. Owszem, kanały komentujące dramy, vlogi brosów, udawane pranki czy tańce pod znane piosenki to nie są treści najwyższych lotów (pomijam już to, że to tylko część wideo na platformach), ale nie możemy zignorować tego, co dzieje się na tak dużych przestrzeniach medialnych. Pozycja YouTube jest bagatelizowana w mainstreamie od lat (mimo, że serwis był np. kluczowym czynnikiem w triumfalnym pochodzie alt-prawicy), a na TikToka macha się ręką, konstatując, że to zabawka dla dzieci. Tymczasem rosną – i już urosły – pokolenia, dla których to właśnie te platformy są podstawowym krajobrazem medialnym, po którym się poruszają. Spraw takich, jak Jamesa Charlesa było i będzie więcej, więc warto nakładać presję na technologicznych gigantów w sprawie odpowiedzialności. Algorytmiczna cenzura na YouTube czy dziwne zachowania TikToka wobec ważnych treści to wprost efekt porzucenia tych platform samym sobie. A nie ma bardziej morderczej kombinacji, niż pogoń za zyskiem i celebryckie uwielbienie. Wynikiem zawsze jest ludzka krzywda i bezkarność, co przerabialiśmy już w innych branżach showbiznesu wielokrotnie.              

  

WIĘCEJ