Ewelina Gralak, jedna z naczelnych krajowych stylistek i mama nowonarodzonego Augusta, ma na celu odczarowanie staroświeckich schematów związanych z macierzyństwem. Chcę pokazać, że wszystko można pogodzić: można normalnie żyć, mieć rodzinę, jarać się modą, robić to dobrze, podróżować – mówi Ewelina. Dziecko nie zabija możliwości dalszego ogarniania, działania, bycia świeżym. Trzeba dalej cisnąć temat. W myśl misji Eweliny razem z Yope pocisnęliśmy temat tego wyjątkowego projektu.

Świeżość to zdecydowanie jedno z najbardziej trafnych określeń, jeśli chodzi o renomę jaką Ewelina wyrobiła sobie przez ostatnie parę lat w branży modowej. Najpierw pracując w tytułach takich, jak ElleHarper’s Bazaar, a ostatnio na własną rękę jako stylistka freelance. Jej znakiem rozpoznawczym jest estetyka oparta na hybrydach nieoczywistych połączeń – streetwear przeplata się z oryginalnymi elementami z epoki Y2K, a projekty wielkich domów mody są zestawiane z ubraniami projektantów, którzy dopiero co zaprezentowali swoje kolekcje dyplomowe. Żaden z nurtów nigdy nie jest traktowany zbyt dosłownie i schematycznie, bo zabawa konwencją i kombinowanie sprawia jej największą przyjemność.

Dla nas Ewelina opowiada o noszeniu miniówek i bikini w ciąży, początkach jej kariery jako stylistki i polskiej marce, która według niej jest na granicy wielkiego sukcesu.

Martin Onufrowicz: Hej! Jak się czujesz? Jak tam twój pierwszy tydzień jako mama? 

Ewelina Gralak: Spoko! Jestem w bardzo dobrej sytuacji, bo moja mama przyjechała mi pomóc ze wszystkim, więc kumam, że dużo lasek nie ma czegoś takiego – zazwyczaj dziecko po prostu się pojawia i „radź sobie”. Dopiero teraz rozumiem kaliber w ogóle posiadania dziecka i jednak do wszystkich matek mega szacun! Wiodąc trzydzieści lat swoje niezależne, fajne życie, gdzie sam jesteś sobie panem, to jest mocna zmiana, że co trzy godziny musisz być do czyjejś dyspozycji. Więc pomoc mamy w postaci bycia tutaj w domu non-stop jest super. Plus, nie muszę się martwić, nic nie wisi nad głową, więc mam jako taki chill. Poznaję małego człowieka aktualnie.

Na imię ma August, tak? 

Tak.

Fajne imię, takie królewskie.

Takie królewskie. „August born in August”, jak będzie niegrzeczny to będę wołać „September”.

Jak się odnalazłaś w tych ostatnich dziewięciu miesiącach, czy podobał ci się ten spokojniejszy tryb życia? Za czym tęskniłaś najbardziej? 

Wiesz co, ja się właśnie świetnie czułam w ciąży, co mnie bardzo zaskoczyło. Zawsze myślałam, że to jest jednak taki stan, kiedy jesteś ociężała, coś ci przeszkadza, jesteś mniej mobilna…  A ja się czułam turbo ładnie, nagle mi się proporcje w ogóle zgadzały, uda nie były za duże, ramiona całkiem zgrabne. Fajny to był czas i niczego mi nie brakowało, dlatego też bardzo prężnie działałam do samego końca. Dopiero w ostatnim miesiącu wzięłam wolne, bo stwierdziłam, że w ogóle wypada wiedzieć co na tej porodówce będzie się działo. Ostatni miesiąc był takim czasem na refleksje i zwolnienie. Także wiesz, za niczym nie tęskniłam specjalnie, bo nic się właściwie nie zmieniło tak naprawdę do ostatniego dnia.

A czy twój styl lub podejście do mody zmieniły się w jakiś sposób? 

Przez całą ciążę dużo osób, z którymi współpracowałam przez wiele lat w branży mówiło mi: „Stara, to jest w ogóle jakiś hit, że przez całe życie chodziłaś w luźnych ciuchach, wszystko zawsze oversize’owe i my w nigdy nie widzieliśmy twoich łydek, ud, ramion, a nagle masz ten bebzol dwa metry przed sobą i nosisz legginsy i krótkie topiki.” Ja się serio poczułam mega ładnie w tej ciąży i te proporcje mojego ciała mi się w końcu spodobały. Bo, myślę sobie… jakoś ten okres jest w ogóle taki wdzięczny, dużo sobie odpuszczasz z takich niezależnych aspektów, które zazwyczaj cię denerwują. Nigdy nie pokazywałam tyle ciała, a jakoś z tym brzuchem zaczęłam nagle chodzić w obcisłych rzeczach i ta kobieca część bardziej wyszła ze mnie niż przez wszystkie trzydzieści lat do tej pory.

Czyli obrałaś trochę szkołę ciążowej mody Rihanny.

Jak zaszłam w ciążę, to się okazało chwilę potem, że Rihanna też jest w ciąży. I właśnie wtedy zaczęłam się zastanawiać, w co ja będę się w ogóle ubierać. Zamówiłam nawet ze dwie rzeczy z działu dla matek i to jest jakiś hardkor! Jak masz taki brzuch, to wyglądasz w tych ubraniach jak wieloryb uwięziony w płachcie rybackiej– to wygląda po prostu źle. Więc finalnie kupowałam wszystkie ubrania na regularnym dziale damskim, po prostu brałam duże rozmiary i wciskałam się w te lajkry, co często spotykało się z dużym zaskoczeniem. Czasem przejeżdżałam przez Krakowskie Przedmieście rowerem i widziałam, że niektórzy byli zszokowani że mam na sobie stanik od bikini i na to jakąś przeźroczystą sukienkę-siatkę. Że w ogóle „jak to?” Ale też dużo kobiet mówiło mi: „ja cię kręcę, żałuję na maksa, że ja w swojej ciąży tak nie chodziłam, że ubierałam te ogromne kiece…” Jak jesteś w ciąży, to generalnie masz być  taką princesską, że wszystko grzecznie, ewentualnie odcięte pod biustem sukienki. Przez te dziewięć miesięcy nagle jesteś takim inkubatorem, obdartym z tego kim byłaś i jak się ubierałaś wcześniej, co ci się podobało w modzie… I dużo tych dziewczyn właśnie mówiło, że żałują że nie miały odwagi być sobą w tym czasie. Te luźne szmaty na duże brzuchy, które proponują ci sklepy, to jest jakiś totalny niewypał.

Pastelowe namioty.

Pastelowe namioty, odcinane pod biustem, jakieś takie sielskie, na trawę, na piknik. A jak idziesz gdzieś na koncert, to przecież nie chcesz być w takiej podomce, nie? A to jest jedyne, co możesz dostać w sklepach z szyldem „dla mamy”. Jak dla mnie, fajnie jest w tym okresie dalej nosić się odważnie, kombinować, chodzić z odkrytym brzuchem jeśli masz ochotę W ogóle ta opcja odkrytego brzucha jest wciąż jakąś kontrowersją, mimo tego, że jest 2022 i mieszkamy w stolicy. Nawet mój ojciec mi tak powiedział, że ten brzuch to już wypada zakrywać w pewnym momencie… Ale w sumie dlaczego? To jest wciąż mój brzuch, no nie? Nie wiem czym gorszymy, nosząc go odsłoniętym. To są jeszcze jakieś takie dziwne, oldskulowe klisze.

Czy masz już dla Augusta przygotowaną szafę pełną ubrań? 

Nie, mam raczej mega racjonalne podejście do tego. W ogóle nie wpadłam w jakiś wir zakupowy przed, ani w jakąś obsesję, że „boże, mój mały fashionista będzie zaraz na świecie i będę musiała go stroić.” Myślę, że będzie chodził w basicach – kupię mu białe żonobijki, jakąś dobrą czapkę, jedyne marze o kryształowym naszyjniku… Ogólnie mega minimalistycznie. Aczkolwiek jak już teraz jest i brudzi rzeczy co chwilę, a pralka chodzi non-stop, to wjechało Vinted i kupuję mu tylko używane rzeczy, bo dziecko ciągle jest coraz większe, więc nie ma sensu kupować nowych.

Odchodząc trochę od ciąży, ciekawi mnie którzy projektanci obecnie najbardziej do ciebie przemawiają i najlepiej oddają stan społeczeństwa? 

Boże, nie będę w ogóle oryginalna. Demna ogarnia na maksa!

Balenciaga!

Nie odkryję tutaj Ameryki, ale taka prawda. Balenciaga jest ciągle na językach i on ma talent do tego, żeby podtrzymywać to zainteresowanie. To już nie chodzi o same ciuchy. Chodzi o jakieś konwenanse, których on dotyka i w jaki sposób to robi, często trochę drwiąc z konsumentów – torba w kształcie worka na śmieci za dwa tysiące dolców i jego kolaboracja z Kanye dla GAP, która też była sprzedawana w tych wielkich workach trashowych, to dwa ostatnie przykłady. To jest znowu jakiś pstryk w nos konsumenta, ale z drugiej strony, ludzie się tym jarają. Właśnie dlatego, że trochę ktoś cię robi w jajo, a trochę to połykasz, no nie? Więc nie będę oryginalna, ale to jest mega wybijająca się postać. Jego pomysły są mocne, silne, aktualne – uruchamiają cię jako człowieka, jako konsumenta, jako osobę zainteresowaną popkulturą. Ciągle masz bodziec, którym jesteś zaskoczony, a o to jest chyba najciężej w tym momencie.

A jakie trendy lub tendencje aktualnie najbardziej cię ekscytują? 

Chyba żadne. Mam właśnie wrażenie, że obecne trendy są na siłę i dzieją się, bo trzeba tę pulę wypełnić rzeczami, które sprawią, że każdy będzie rozgrzeszony z pewnych tematów. Jest w tym trochę hipokryzji i czegoś takiego, że branża robi to po to, żeby dobrze wypaść wobec ludzi. Wiesz, „jesteśmy otwarci, tolerancyjni…”, a trochę tak nie jest jak siedzisz w środku, więc to jest tak wszystko wyśrubowane. Na przykład, w magazynach musi pokazać się jedna „taka” sesja, bo wtedy mamy z głowy temat np „body positivity”, tak samo jest właśnie ze stronami o trendach. Coś się musi pojawić, a modne jest tak naprawdę wszystko.

Ale to, co mi się podoba ostatnio to jest to, że ludzie zaczynają kombinować i bawić się konwencjami. Coraz bardziej popularni stają się bardzo młodzi projektanci, którzy pojawiają się u liderów takich, jak sklepy typu LN-CC czy SSENSE. Na przykład, taka Dua Lipa co chwilę chodzi w jakichś małych londyńskich projektantach, a nie tylko w ubraniach dużych marek. Moda jest aktualnie taką fajną mieszanką i wydaje mi się, że ludzie z tego czerpią. Dla mnie ta moda nigdy nie była tak bardzo na poważnie, tak super serio – zawsze była fascynująca po prostu, jeśli chodzi o tę zabawę. A teraz jest tego podejścia coraz więcej i to jest fajne, bo mam coraz więcej postaci, które obserwuję, i się jaram nimi i tymi hybrydami trendów na które wpadają.

Kto według ciebie kombinuje obecnie najciekawiej?

Mam parę faworytek: Savannah Hudson (@sav_hudson), Fiffany Luu (@fiffanyluu), Martine Ali (@martineali).

Jak zaczęła się twoja historia z byciem stylistką? Kiedy odkryłaś, że taki zawód istnieje i zrozumiałaś, że jest to coś, co chcesz robić?

Wiesz co, ja nigdy nie wiedziałam, że to jest zawód i nigdy nie myślałam, że to jest jakaś możliwość dla mnie na pracę, albo na utrzymywanie się. Za moich nastoletnich czasów, kiedy każdy miał jakieś swoje zajawki w tym okresie, moją była moda: chodzenie po lumpach i kombinowanie jak można odtworzyć sylwetki z pokazów z dużo skromniejszym budżetem, żeby mieć poczucie, że trochę gdzieś przynależę do tej modowej subkultury. No i tak się stało, że jakoś wtedy bardzo popularna była blogosfera, a ja stałam się jedną z pierwszych blogerek modowych. Zaczął się wtedy odbywać łódzki fashion week i dostałam jakieś tam pierwsze zaproszenie na pokazy. To było dla mnie mega szokujące! Miałam jeszcze siedemnaście lat, mieszkałam w Szczecinie, chodziłam do szkoły muzycznej i miałam tak, że spoko, te szmatki to nic takiego poważnego, że to jakaś taka moja zajawa w Internecie, a się okazało, że ktoś to w sumie ogląda i docenia. Kiedy przyjechałyśmy wtedy na ten fashion week, to byłyśmy tak średnio poważnie brane pod uwagę, bo wtedy blogerki były jakimś takim dziwnym wytworem – dopiero ostatnie lata pokazały jak bardzo są opiniotwórcze. To się mocno zmieniło na przestrzeni ostatnich paru lat, a wtedy jak zaczynałyśmy to była lekka beka, „o, blogerki przyjechały”. Ale przyjechałyśmy tam i faktycznie dla mnie był to przede wszystkim dostęp do tego, że mogłam zobaczyć całe to towarzystwo z Warszawy na żywo. Z nikim się specjalnie nie zakolegowałam, bo wiesz, gdzie my, blogerki, siedemnastolatki, do pań redaktorek, które już pracowały w magazynach i miały poważne stanowiska? Ale jakoś przez to, że to się cyklicznie odbywało i my cyklicznie przyjeżdżałyśmy, to pewne postaci naturalnie odpadały z tego grona zainteresowanych, a te które były najbardziej zainteresowane nadal przyjeżdżały rok w rok. I tak się jakoś stało, że dostałam się na staż, przez przypadek. Moja przyjaciółka, Areta Szpura, która w tym momencie jeszcze stylizowała i była w branży, wiedziała jak szczerze darzę uczuciem i zajawą temat stylizacji. To ona, gdzieś tam decydując za mnie, zagadała z Iną Lekiewicz – wtedy szefową działu mody w Elle, teraz naczelną Vogue’a – że jest taka dziewczyna, której bardzo zależy. Więc ona to dogadała bez mojej wiedzy i ja przyjechałam na miesiąc do Warszawy, a z tego miesiąca stażu zrobiło się sześć miesięcy. W magazynie na początku byłam asystentem działu, aż potem Ina dała mi szansę na jakieś pierwsze sesje i rzuciła mnie na głęboką wodę, bo widziała chyba mój potencjał. Więc potem dostałam posadę w Elle, potem w Harper’s, i jakoś tak to poszło… Potem poszłam na freelance i zaczęłam robić swoje rzeczy. Więc zupełnie nie było to planowane i na pewno miałam super szczęście do fajnych osób na mojej drodze.

A jakie są największe błędne przekonania jeśli chodzi o zawód stylistki?

Że to jest glamour sytuacja, chodzisz w garsonce i w szpileczkach na spotkania i wybierasz ładne ciuchy. Ludziom to się kojarzy z tym, że się stroimy i od czasu do czasu kogoś ubierzemy. Może młodsze pokolenie już to bardziej ogarnia, ale jak tak mówisz, że jesteś stylistą, to często wydaje się ludziom, że po prostu wchodzisz do jakiegoś magicznego pokoju z pięknymi ubraniami i wybierasz jak je połączyć. A za tym stoi oczywiście dużo więcej: skąd masz wziąć te fajne ubrania, czy masz na nie budżet, czy ktoś Ci je wypożyczy, czy to co Ci pasuje do sesji będzie dostępne w czasie w którym potrzebujesz, etc…  Ludzie mylnie myślą o tym, że to jest bycie elegantką w wielkim mieście, która ubiera gwiazdy. A raczej to jest latanie w dresach z potem na czole między sklepami, kurierami, showroomami… ja tego już nie robię, bo mam super asystentki, ale to jest wielogodzinne zbieranie ubrań, kupowanie miliona rzeczy, paczki, kurierzy, cła i w ogóle. To jest jedna wielka walka z czasem, z DPD, z DHL…

Zawsze jest jakaś zagubiona paczka…

Zawsze coś tam się dzieje, zawsze jest jakieś opóźnienie i coś nie dojdzie,  więc zawód ten wymaga ludzi o silnych nerwach, a nie bohaterki na szpilkach.

Która marka w Polsce według ciebie najlepiej sobie radzi jeśli chodzi o rozwój? 

Marka mojego byłego asystenta Przemka Falarza, Fal-ash. Chcę wspomnieć w ogóle, że mam świetne oko do asystentów, bo zawsze wychodzą na super postaci w branży!

Przemek od dwóch sezonów działa na poważnie z marką. Robi to niezależnie ze swoją koleżanką ze studiów, nie stoi za tym żaden inwestor, wszystko ze swoich oszczędności. Jego marka jest dostępna na SSENSE i wiele osób zza granicy ubiera jego rzeczy. Jego projekty są mega świeże i zajebiste. Plus, chapeau bas za fakt, że mimo że działają od tylko dwóch sezonów, jest to normalnie dostępna marka z pełną rozmiarówką.

Jak chcesz podejść teraz do tematu działania w modzie po tym jak wrócisz z macierzyńskiego? 

Chcę odczarować to nadęcie w tej branży i pokazać, że wszystko można pogodzić: można normalnie żyć, mieć rodzinę, jarać się modą, robić to dobrze, podróżować. Jedno nie przekreśla drugiego. I tak samo macierzyństwo nie przekreśla tego, żeby nadal się zajebiście prosperować. Jeśli masz zapełniony kalendarz, to dlaczego nie wziąć malucha na plan z jakąś panią, która się nim zajmie? Dziecko nie zabija możliwości dalszego ogarniania, działania, bycia świeżym. Trzeba dalej cisnąć temat.

Która marka w Polsce według ciebie najlepiej sobie radzi jeśli chodzi o rozwój? 

Marka mojego byłego asystenta Przemka Falarza, Fal-ash. Chcę wspomnieć w ogóle, że mam świetne oko do asystentów, bo zawsze wychodzą na super osoby i super postaci w branży!

Przemek od dwóch sezonów działa na poważnie. Robi to niezależnie ze swoją koleżanką ze studiów, nie stoi za tym żaden inwestor, wszystko ze swoich oszczędności. Jego marka jest dostępna na SSENSE i wiele osób zza granicy ubiera jego rzeczy. Jego projekty są mega świeże i zajebiste. Plus, chapeau bas za fakt, że mimo że działają od tylko dwóch sezonów, jest to normalnie dostępna marka z pełną rozmiarówką.

Jak chcesz podejść teraz do tematu działania w modzie po tym jak wrócisz z macierzyńskiego? 

Chcę odczarować to nadęcie w tej branży i pokazać, że wszystko można pogodzić: można normalnie żyć, mieć rodzinę, jarać się modą, robić to dobrze, podróżować. Jedno nie przekreśla drugiego. I tak samo macierzyństwo nie przekreśla tego, że nadal się zajebiście ubierasz. Jeśli masz zapełniony kalendarz, to dlaczego nie wziąć malucha na plan z jakąś panią, która się nim zajmie? Dziecko nie zabija możliwości dalszego ogarniania, działania, bycia świeżym. Trzeba dalej cisnąć temat.

Dlaczego sesję wspiera marka Yope? I co w siebie wcierasz?

Jeśli chodzi o moją pielęgnację to tutaj też jestem minimalistką, mało wiem o pielęgnacji, ale sumiennie codziennie stosuje właśnie produkty marki YOPE, z serii WILD. Mam tylko trzy i one robią kompletna robotę. Na więcej zachodu w pielęgnacji nie miałabym siły. Do rzeczy: przemywam twarz płynem micelarnym GREEN MICELLES matcha + bambus, potem zmywam żelem WAKE UP CHEERS chardonnay + gruszka (tak, płyny micelarne się zmywa ;)) i tutaj wkracza mój ulubiony produkt czyli zielone serum HYDRO SHOT algi + kwas hialuronowy. Dodatkowo zawsze kiedy zmajstruje coś przy twarzy albo widzę jakieś zmiany, smaruje nim te miejsca. Rano wstaje już bez skazy. Nie wiem jakim cudem ale działa!

Partner sesji: YOPE

Photos: Agata Wrońska

Photography assistant: Olga Solarek

Makeup: Klaudia Jóźwiak

Hair: Michał Pasymowski

Creative Director: Daniel Jankowski

Production: Julia Czub

Set design: Justyna Bugajczyk

Nails: Patrycja Jewsienia

Graphics and Typography: Janek Wilczak

Retouch: Lola

Stylizacje: Natalia Osełka

WIĘCEJ