11-tysięczny Milicz to rekordzista, ale też część szerszego trendu.

Jedną z najgorszych manipulacji konserwatystów jest powtarzanie, że progresywne sprawy – a już szczególnie kwestie dotykające społeczności LGBTQ+ – są wielkomiejskim wymysłem, a więc czymś, co nie dotyczy polskiej większości, mieszkającej poza tymi ośrodkami. To oczywiście sprytny zabieg, obliczony na marginalizację równościowych kwestii w debacie publicznej. Można nawet powiedzieć, że do któregoś momentu to była dość skuteczna strategia, która potrafiła wystraszyć nawet partie polityczne uważające się za liberalne. Tymczasem rzeczywistość jest zupełnie inna – osoby LGBTQ+ mieszkają w całej Polsce, a robienie z walki o prawa człowieka jakiegoś egzotycznego wydziwiania elit to kolejne parszywe narzędzie z dyskryminującego zestawu. W tym kontekście marsze równości zajmują szczególne miejsce. To jeden dzień w roku, kiedy tęczowe osoby mogą wyjść zupełnie swobodnie na miasto i w bezpiecznej atmosferze być sobą. Oczywiście, takich dni powinno być 365 (lub 366, jeśli to rok przestępny) – ale homofobia, transfobia i inne fobie wciąż trzymają się u nas mocno, często przy wsparciu ze strony władz państwowych, samorządowych i religijnych. Tymczasem marszów jest coraz więcej, również poza największymi ośrodkami miejskimi. Niedawno, 22 maja, w dolnośląskim Miliczu (ok. 11 tysięcy mieszkańców), odbył się pierwszy marsz równości i jest to najmniejsze miasto, w którym zorganizowano taki pochód.

To prawda, że marszów równości z roku na rok przybywa – mówi Cecylia Jakubczak z Kampanii Przeciw Homofobii. W 2020 roku, pomimo trudnych pandemicznych warunków, przez Polskę przeszło  aż 11 marszów, by rok później ta liczba wzrosła do 18. W tym roku ogłoszono już 19 marszów, a za nami rekordowy weekend, w którym w ciągu dwóch dni zorganizowano aż 3 marsze, w tym jeden transgraniczny. Ludzie jednocześnie chcą organizować tęczowe manifestacje na rzecz równości w swoich miastach i miejscowościach, jak i na nie chodzić, o czym świadczą tłumy na każdym takim wydarzeniu. Aktywistka widzi w tym sprzeciw wobec nienawistnego języka władzy, który szczególnie nasilił się w czasie ostatniej prezydenckiej kampanii wyborczej Andrzeja Dudy. Liczba marszów i frekwencja świadczą o tym,  jak bardzo polskie społeczeństwo jest postępowe w stosunku do władzy, która na gruncie prawnym nie robi nic, aby poprawić sytuację osób LGBT+ w Polsce, a wręcz odwrotnie – dolewa oliwy do ognia, wygarniając na społeczność wiadro homo- i transfobicznych pomyj. W ludziach nie ma na to zgody, dlatego mobilizują się i maszerują z równościowymi hasłami wymalowanymi na transparentach, które są ochoczo wykrzykiwane przez tłum. Marsze, oprócz bycia okazją do swobodnej ekspresji, pełnią również funkcję polityczną. Konserwatywna władza lubi podkreślać inność czy obcość osób LGBTQ+, a prawa człowieka uznaje w dużej części za zagraniczne przeszczepy, dalekie od tego, co reprezentuje nasza tkanka narodowa. Jednym z czynników, które jak wskazują badania, ma znaczący wpływ na wzrost akceptacji społecznej względem osób LGBT+, jest ich widoczność w przestrzeni publicznej. O wiele łatwiej jest odmówić równych praw bezimiennej „ideologii”, aniżeli Jankowi mieszkającemu w domu obok, który wprost mówi o tym, że jest transpłciowy. Marsze równości idące przez miasta to wyraźny sygnał wysyłany samorządowcom przez lokalną społeczność – tyle i tyle osób opowiada się za równością, więc jeżeli chcesz w wyborach zdobyć ich głosy, to nie możesz ignorować istotnych dla nich wartości, takich jak równość, wolność i szacunek dla każdego człowieka bez względu na jego orientację psychoseksualną czy tożsamość płciową – mówi Cecylia. Marsz równości w mniejszym mieście to nie tylko sygnał dla władzy, ale też samych mieszkańców, którzy na własne oczy widzą różnorodność pośród osób tam mieszkających. Po takim wydarzeniu trudniej również stosować propagandowe chwyty, które często powtarzają kliszę o nagich zwyrolach deprawujących dzieci w trakcie takich wydarzeń (najczęściej okraszonych zdjęciami z zachodnich imprez, często niezwiązanych w żaden sposób ze świętowaniem miesiąca dumy). 

Wiele się mówi o nienawistnej postawie władz centralnych wobec społeczności LGBTQ+ i zaniedbaniach prawnych, do których doprowadziła. Ale również na gruncie samorządowym nie wszędzie i nie zawsze było lepiej. Na przestrzeni ostatnich kilku lat marsze nie tyle były utrudnianie przez lokalne władze, co zakazywane. Taki zakaz wydano między innymi w Lublinie, Kielcach, czy Rzeszowie. KPH we wszystkie te sprawy było zaangażowane, organizując wsparcie prawne, czego konsekwencją było zniesienie zakazów. Marsze się odbyły, ale ze świadomością, że władze sobie tego nie życzą. Widok tysięcy uśmiechniętych ludzi na ulicach miasta to mocny argument, nawet dla najbardziej twardogłowych samorządowców. Wciąż powraca kwestia widoczności, która jest kluczowa do zachodzenia zmian w mentalności włodarzy i mieszkańców. Cecylia Jakubczak w przyszłość patrzy optymistycznie, do tego ma dane, żeby swój optymizm poprzeć: W 2022 roku póki co żadnego zakazu nie było. Wręcz przeciwnie – prezydenci miast obejmują marsze równości patronatami. I to jest zmiana, jakiej potrzebujemy! Prezydenckie patronaty co prawda nie zastąpią równościowej polityki miejskiej, czy to na polu edukacji, czy materialnych działań, takich jak choćby organizowanie mieszkań interwencyjnych dla osób LGBTQ+ w kryzysie bezdomności. Ale są dobrym sygnałem tego, że w Polsce mozolnie, wbrew wielu przeszkodom, zachodzi jakaś zmiana. Tymczasem sezon marszowy w pełni – po Koszalinie, Gnieźnie, Miliczu, Krakowie, Łodzi i Gryfinie/Mescherin (to właśnie ten wspominany wcześniej marsz transgraniczny), powędrują: Trójmiasto (28 maja), Sanok (4 czerwca), Zielona Góra (4 czerwca), Wrocław (11 czerwca), Warszawa/Kijów (2 czerwca), Poznań (2 lipca), Bielsko-Biała (3 lipca), Kielce (9 lipca), Opole (16 lipca), Czaplinek (Pol’and’Rock Festival, 6 sierpnia), Szczecin (20 sierpnia) i Katowice (3 września), Słubice-Frankfurt nad Odrą (4 września). Do zobaczenia na trasie!

WIĘCEJ