Nie czytasz, nie idę z tobą do… Czekaj, a czym się zajmujesz tak w ogóle?
Ach, rytualna inba o czytelnictwo! Przez jakiś czas wracała równie często, co jałowe boje o disco polo, ostatnio jakby ucichła. Do czasu. Wielka Pisarka™ Olga Tokarczuk obwieściła: Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze. Nie będę wnikał, czy pod tą wypowiedzią kryje się głęboka troska o powiększanie kapitału kulturowego w Polsce, czy musimy się zatrzymać nad wyjebką na ten temat, co sugeruje powierzchowne odczytanie. W ostatnich dniach internetowa prokuratura progresywności z jednej strony, oraz niestrudzony skład obrony elitarności z drugiej, naparzają się wystarczająco intensywnie. Z literaturą Tokarczuk miałem w życiu naprawdę duży kontakt, bo na studiach polonistycznych jej książki były podporą przynajmniej kilku zajęć. Nigdy nie należałem do grona jej wielkich fanów – to po prostu rzeczy, które nie trafiają w moje gusta do końca – ale nie zamierzam rechotać w głos i z satysfakcją pisać, że mój ostry umysł edgelorda już dawno przewidział, że trzeba ją cancelować. Ludzie, którzy tak robią – ogarnijcie się, ładnie proszę. Książki Tokarczuk zbierają za wiele nagród i są zbyt chętnie kupowane, żeby po jednej wypowiedzi skreślać ją jako grafomankę. Zostawmy to prawackim siepaczom, oni nie mają żadnych standardów i po pisarce jadą już od dawna, bez oglądania się na słuszność argumentów. To oczywiście nie znaczy, że nad klasistowskim bajaniem należy przejść do porządku dziennego. Polskie elity intelektualne mają wiele fetyszy, literatura jest jednym z ich. Literatura, a w zasadzie tajemniczy bożek czytelnictwa, który co jakiś czas wywołuje utyskiwanie nad stanem kondycji narodu. Literatura jest traktowana niczym paszport lepszego człowieczeństwa, trzeba czytać, bo czytanie uwzniaśla, wiedziały o tym aforyzmy sprzed stu lat, dlaczego nie wie o tym Polak statystyczny? Ten fetysz literatury jako oznaki statusu, parametru na intelektualnej skali, zawsze mnie zastanawiał. I piszę to jako jej wielki miłośnik, ba, studiowałem literaturoznawstwo i nad tomiszczami różnych rozmiarów spędziłem w życiu nieświęte godziny, w miejscach, które nie zawsze były do tego przystosowane. Książki dały mi dużo i gdyby nie one, na pewno pisałbym gorzej, a i z pewnością miał mniej inspiracji do grzebania w różnych trzewiach świata. Ale słowo to mój zawód i w tym kontekście literatura jest niejako elementem obowiązkowym. Natomiast, czy czytanie dałoby mi równie wiele, gdybym robił coś innego? Naprawdę nie umiem odpowiedzieć na to pytanie i ludziom, którzy optymistycznie – co bardzo szanuję – twierdzą, że książki to okno na świat i część jakiegoś szlachetnego procesu, zazdroszczę pewności. Ale przestrzegam przed pychą, czyhającej na moment słabości, przed którym nie chroni nawet status Wielkiej Pisarki™. Zresztą nawet tę nieszczęsną wypowiedź można obronić szerszym kontekstem, który oczywiście zaginął w internetowych skrótach i połajankach. Ale jak już zaznaczałem wcześniej – nie o Tokarczuk dzisiaj (to pole bitwy będzie się jeszcze żarzyć chwilę, nie zamierzam tam wchodzić), a o samej literaturze.
W czasach, kiedy literatura była częścią większej całości intelektualnego uniwersum, na który składały się również czasopisma, oraz, później, określony rodzaj kina i muzyki, byłbym w stanie podzielać ten optymizm. Ale dzisiaj nie tylko wiemy więcej na temat prawdziwego wpływu elit intelektualnych na całe społeczeństwa, ale również został poszerzony arsenał zdobywania wiedzy o świecie. Słowa Tokarczuk są o tyle prawdziwe, że pod strzechami literatura nie miała jakiejś popularnej pozycji przez lwią część swojego istnienia. W zasadzie do początku, a według niektórych parametrów nawet do połowy XX wieku analfabetyzm był powszechną przypadłością. Czytały i dyskutowały elity, a nawet jeśli pojawiała się literatura, która trafiała do mas, spotykała się z pogardą i izolacją ze strony kulturowej władzy. Czy mówimy o pulpowych powieściach, czy o kryminałach, czy o fantasy – elity robiły z kultury popularnej użyteczny worek do bicia. Tymczasem pisały własne bajki, w których niszowe zajścia z kawiarni Ziemiańska wstrząsały posadami wszechświata, aż lud robotniczy narzędzia odstawiał i kminił, co tam ci Skamandryci znowu odjebali. W żadnym wypadku nie chcę teraz podważać znaczenia i jakości tego, co powszechnie uważa się za Wielką Literaturę (a znalazłoby się sporo dzieł nadających się do tej operacji), ale należy zachowywać umiar. Podobnie jak w przypadku każdej innej historii, spora część historii literatury została napisana przez zwycięzców. Klasowych, ekonomicznych, politycznych. Od jakiegoś czasu powstają inne narracje, szuka się różnych punktów wejścia do historii i analizowania zjawisk, które wcześniej były przyjmowane za pewniki. A czytelnictwo, czy konkretniej, analfabetyzm, to poręczne narzędzie. Bito nim chłopa, który stawiał iksa pod pańskim dokumentem, przy rechocie szlachty, która wiedziała, co tam nabazgrano i jakie to będzie miało konsekwencje dla podpisującego. Poniżano nim robotniczy tłum z wiejskiego awansu, który zasilił miasta po rewolucjach przemysłowych i prześnionych. Dzisiaj operuje się pojęciami w rodzaju analfabetyzmu wtórnego i funkcjonalnego, tworząc kolejne narzędzia społecznej pogardy. Ponownie – nie podważam sensowności tworzenia literatury i jej czytania, ale wskazuję na jej drugorzędny status w procesach społecznych. Ów mityczny wskaźnik czytelnictwa to również bestia tajemnicza, obarczona wieloma niedopowiedzeniami. Czy ci, co czytają, czytają wyłącznie dobre i wartościowe książki? A co, jeśli nieczytający mają inne źródła wiedzy o sobie i świecie, kto wie, czy nie bardziej aktualne od zbutwiałych tomów? To są oczywiście jałowe pytania, bo jałowa i nierozstrzygalna jest cała dyskusja o czytelnictwie. To parametr co najwyżej wspomagający, służebny wobec ogólnego dobrostanu społeczeństwa, nie uwzględniający innych, równie inspirujących form aktywności kulturalnej i rozrywkowej, od seriali, po gry wideo czy komiksy. W tych wszystkich naparzankach międzypisarskich, międzyaktywistycznych, międzydziennikarskich, gubi się najważniejsze pytanie, czyli to o końcowy efekt. Samo czytanie dla czytania nie jest żadną wartością, bo może dotyczyć na przykład upiornych zbiorów Fabryki Słów, albo kolejnych wysrywów prawackich tuzów. Fetyszyzowanie aktywności kulturalnej, choć idealnie wpisuje się w strategie poniżania, jakimi od wieków operują różne elity, jest bezwartościowe.
W porykiwaniach różnych stron rytualnego sporu o czytelnictwo widzę również reakcję na inne zjawisko. Zmierzch Publicznego Autorytetu to fakt o coraz większych skutkach. W tej przeklętej dyskusji często porusza się samą postać pisarki, a nie meritum sprawy, jakkolwiek mgliste by ono nie było. Często najgłośniej i z najdzikszą satysfakcją bronią jej ci, którzy po prostu nie chcą tracić przywileju, zaklętej w modernistycznym imaginarium pozycji Artysty czy Autorytetu przez wielkie A. Symboliczna władza wymyka się elitom z rąk coraz bardziej, dlatego dostają spazmów mówiąc o czytelnictwie, Young Leosi, TikToku, czy innym dziaderskim bólu dupy dnia. Jedną stroną tego medalu jest wzrost znaczenia silnie antyintelektualnych ekstremizmów politycznych, od antyszczepionkowych po zwykłe faszyzmy. Ale drugą, o wiele bardziej optymistyczną, jest równościowe patrzenie na świat. Pozbawione hołdowania autorytetom z nadania, przeglądające stare hierarchie na wylot i skupione na budowaniu przyszłości, w której każdy jest szanowany i traktowany z empatią. Stąd te zarzuty o klasizm wobec Tokarczuk, stąd może nie zawsze uzasadniona podgrzewka w temacie (pomijam zwykły shitposting, bo to jest standardowy element internetowego krajobrazu). Siąkanie na niskie czytelnictwo czy niezbyt mocny status literatury w Polsce, czyli kraju, gdzie naprawdę dużo osób męczy się w przeludnionych mieszkaniach o niskim standardzie, pracuje za grosze dla socjopatów z januszowego bądź korporacyjnego rozdania, walczy o zdrowie w ekstremalnych warunkach rodzimej służby zdrowia, bywa gestem nietaktownym. Ponownie, to nie atak na Tokarczuk, która użyła pewnych słów niefrasobliwie, osadzając je w kontekście, od którego zostały zupełnie oderwane. Tym bardziej, że pisarka nie jest zamknięta na lokalność, wychodzi do ludzi i raczej nigdy nie widziałem w niej elitarnego upiora w rodzaju libkowych ghuli, wyskakujących z tradycyjnych mediów na każdym kroku. Natomiast ta sytuacja znowu rozpędziła młyn pogardy ze strony ludzi, którzy rzekomo mają wysokie standardy. Kochajmy literaturę, propagujmy ją, ale na bestie spoza czasu, nie używajmy jej jako narzędzia do ustawiania hierarchii. To nigdy nie działało dobrze, dzisiaj jest jeszcze mniej dowodów na skuteczność takich zabiegów.