City break może niedługo oznaczać bardziej Wałbrzych niż Florencję. W sumie dobrze.

Polubiliśmy swobodę poruszania się do stopnia, w którym nie wyobrażamy sobie życia bez szybkich city breaków, egzotycznych wakacji, czy odwiedzania festiwali muzycznych poza granicami kraju. Przed pandemią współczesność oznaczała w dużym stopniu mobilność i wiele aspektów naszego życia zostało przez nią zdefiniowane. Nie tylko biznes i turystyka, ale także obszar kultury i rozrywki. Techno turyści, o których pisał Tobias Rapp, dzięki tanim lotom wprowadzili clubbing w nową erę, zglobalizowany obieg bookingowy dał nam szansę słuchać osób artystycznych z całego świata, a złożona siatka połączeń i sprytne wyszukiwarki lotniczych okazji pozwalają nam wybierać się do muzeów i oglądać dzieła sztuki, które wcześniej znaliśmy tylko z reprodukcji w książkach. Ale koronawirus uderzył w tę konstrukcję z pełną mocą. Dwa pandemiczne lata podkopały nowy porządek, nie tylko przez ograniczenia sanitarne, ale także samą dostępność lotów, co w tym roku odczuje każdy rzucony na dowolne lotnisko. Wiele wskazuje na to, że wakacje 2022 to tylko początek zwijania współczesnej mobilności.

Zacznijmy od naszego podwórka. Wciąż trwa napięta sytuacja w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej – po początkowych protestach zawarto porozumienie z kontrolerami lotu, ale to się może zmienić dość szybko, o czym otwarcie mówi strona związkowa. Co poskutkuje kolejnymi protestami na polskich lotniskach, a w konsekwencji odwołanymi i opóźnionymi lotami. Niedawno protestował cały sektor publiczny Tunezji, krzyżując plany wielu biur turystycznych, wysyłających tam podróżnych spragnionych wypoczynku. Na początku czerwca o podwyżki walczyły osoby pracujące na lotnisku w Paryżu. W trakcie pandemii wiele lotnisk, ale także linii lotniczych i publicznych przedsiębiorstw, znacząco uszczupliło zasoby personalne. Pracę – szczególnie jesienią 2020 roku – straciły setki tysięcy ludzi. Część z nich się przekwalifikowała i odeszła do innych zawodów, ci szczególnie dobrze wykształceni i wyspecjalizowani (np. kontrolerzy lotów) nie mieli problemów, żeby zaczepić się w innych branżach. Teraz, kiedy branża lotnicza ostrzy zęby na powrót do formy sprzed pandemii i stara się odbudować nadszarpnięte siatki połączeń, osoby pracujące na lotniskach zostają obciążane bardziej, niż wcześniej. A już przed pandemią było z tym źle i przestoje na lotniskach były powszechnym widokiem w 2019 roku. Zamrożone przez pandemię płace są niewystarczające wobec rosnących wymagać, co rodzi protesty. Kolejki na lotniskach osiągają rekordowe rozmiary – np. w Amsterdamie ogon do kontroli bezpieczeństwa zawijał się poza budynkiem portu Schiphol. Część rejsów startuje z opóźnieniem, inne są odwoływane, zdarza się, że bagaże nie trafiają na pokłady samolotów. Oczywiście, linie lotnicze i lotniska powinny zareagować, choćby odpowiadając na postulaty osób pracujących. Część nieuchronnie to zrobi, inni – jak choćby Polska Agencja Żeglugi Powietrznej – grają na przeczekanie, tańcząc wokół strony pracowniczej i igrając z pasażerską frustracją. Nie da się ukryć, że pandemia uderzyła w kiesy branży lotniczej, więc ta szuka oszczędności. Jak dyktuje toksyczne prawidło późnego kapitalizmu, najłatwiej oszczędzać na ludziach pracy. A tej jest coraz więcej, nie tylko przez powolne przywracanie siatki połączeń, ale też przez vouchery, które do obiegu wpuszczono w ramach rekompensaty za loty odwołane w trakcie pandemii. Łatwo o frustrację po stronie pasażerskiej, ale przede wszystkim warto pamiętać, że nasze potencjalne problemy na lotnisku to wynik biznesowej chciwości i źle lokowanej oszczędności, a nie lenistwa, uporu, czy złośliwości strony pracowniczej.

Zresztą osoby pasażerskie odczuwają kryzys nie tylko przez jakość obsługi na lotnisku, czy punktualność połączeń. Ceny biletów lotniczych wzrosły w tym roku drastycznie, o 27%, a w niektórych przypadkach nawet o 35% i więcej. Część tych podwyżek wynika z czynników niezależnych od przewoźników. Rosnące koszty paliwa, wywołane głównue przez rosyjską agresję na Ukrainę, czy kolejne podatki nakładane przez Unię Europejską w związku z raczkującą i wciąż niewystarczającą odpowiedzią na katastrofę klimatyczną (do której branża lotnicza przyczynia się w dużym stopniu), to coś poza kontrolą linii lotniczych. Do tego dochodzi wzrost opłat lotniskowych i nawigacyjnych. Ale głosy eksperckie sugerują, że to tylko część prawdy i przewoźnicy chcą sobie po prostu odbić pandemiczne straty. Oszczędzanie na osobach pracowniczych to jedna nóżka tej konstrukcji, strona pasażerska, której każe się płacić więcej, to druga. Ekonomiczna struktura lotów to od zawsze złożona i nie do końca racjonalna siatka zależności, spleciona między innymi przez to, że do większości miejsc w samolocie linie dopłacają, nadrabiając najdroższymi biletami z klasy premium. Czy obecne zamieszanie zracjonalizuje ten proces, czas pokaże, ale jestem dość sceptyczny. 

Trzeba otwarcie powiedzieć, że musimy się szykować na powolne zwijanie wizji świata, która w dużej mierze opiera się na bezproblemowych i w miarę łatwo dostępnych lotach do dowolnego punktu na mapie. Katastrofa klimatyczna i jej skutki, które coraz dotkliwiej odczuwamy, to oczywiście czynnik najważniejszy i to właśnie on będzie najbardziej decydował o kształcie branży lotniczej w przyszłości. Ale pandemia pokazała, że nie tylko on może rozbić nasze ululanie statusem quo. Nie sądzę, że wiele linii lotniczych i lotnisk ugnie się pod słusznym naporem pracowniczych postulatów, bo w tej grze liczy się wzrost za wszelką cenę, nawet kosztem jakości usług, a przede wszystkim siły roboczej. Zjawisko tanich lotów może niedługo zostać w tylnym lusterku, a podróże samolotami staną się na powrót środkiem transportu dostępnym o wiele mniejszej grupie, niż obecnie. Unia Europejska chce postawić na intensywny rozwój połączeń kolejowych, w tym dalekobieżnych, nocnych połączeń przez cały kontynent. Można rozpaczać, że ucierpi na tym kultura, ale umówmy się – zwrot w stronę lokalności może nam przynieść więcej pożytku, niż szkody. W kontekście katastrofy klimatycznej warto też rozmawiać o etycznym wymiarze współczesnej turystyki. Osobiście widzę więcej wartości w wypadzie w Góry Kamienne pod Wałbrzych, niż all-inclusive w jednym z tysięcy wyglądających tak samo, ogrodzonych kurortów tysiące kilometrów od Polski. Okoliczności sprawią, że podobne zdanie podzieli coraz więcej osób. Jest wiele głupich powiedzonek, ale jedno jest często bardzo trafne: cudze chwalicie, swego nie znacie. Warto o nim pamiętać, kiedy będziecie stać w kilometrowej kolejce do odprawy na czarter do Sharm El Sheik! 

WIĘCEJ