Praca na pokaz to ważny element kultury zapierdolu.
O hustle culture znanej w Polsce lepiej jako kultura zapierdolu pisałam już kiedyś tutaj przy okazji słów prof. Marcina Matczaka na temat 16-godzinnego dnia pracy. Cytat z wywiadu, który ukazał się na łamach „Polityki”, na stałe odcisnął się w zbiorowej świadomości pokolenia Z. Był wielokrotnie komentowany i krytykowany, jednak mimo licznych okazji tata Maty nie wycofał się z twierdzenia, jakoby sukces mogli odnieść tylko ci, którzy zarzynają się w pracy i nie boją się kilkunastu godzin tyrania dziennie. I choć w zachodnich mainstreamowych mediach coraz częściej pojawiają się głosy dające upust powszechnej frustracji związanej z sytuacją na rynku pracy, to w Polsce wciąż musimy wysłuchiwać tych samych bzdur o tym, jak to praca uszlachetnia, a jak chcesz coś osiągnąć w życiu, to musisz zapierdalać. Zgodnie z tą myślą ostatnio „Gazeta Wyborcza” opublikowała wywiad (całość tutaj) z Grażyną Kulczyk, który rozgrzał młodych czytelników i czytelniczki podobnie, jak rok temu felieton Matczaka. Pozwolę sobie przytoczyć tu kilka cytatów. Grażyna Kulczyk najpierw odnosi się w do rodzinnej historii: My byliśmy jedną z pierwszych rodzin, które po transformacji tak mocno pracowały na sukces. Wiara w lepsze jutro pozwalała nam na dokonywanie rzeczy niemożliwych. Pracowaliśmy dzień i noc, sprawiało nam to ogromną frajdę. Dziś w oczach przedstawicieli młodego pokolenia nie widzę tego błysku, zapału. Zarówno pokolenie Z, wcześniej X, milenialsi…
Chwilę później dziennikarz tłumaczy młodsze pokolenia:
– Bo, proszę wybaczyć wyrażenie, , mówią: precz z kulturą zapierdolu.
– No właśnie. Jesteśmy w trakcie robienia czegoś fantastycznego, a ktoś nagle wychodzi do domu. Nie dlatego, że się źle czuje czy że ma dziecko, tylko po prostu – wyczerpał swój czas pracy. Ja tak nie umiem.
– Znajoma milenialka przyznała, że aby coś ważnego dla niej osiągnąć, musiała pracować po szesnaście godzin na dobę…
– Ja pracowałam nawet i dwadzieścia godzin!
– …przy czym z pięć razy zastrzegła, że nie oczekuje tego od podwładnych.
– Może dziś ludzie widzą, że zarobki nie wystarczają na godziwe życie?
– Kiedy pracuje się bez pasji, zerka się na zegarek i narzeka. To pasja powoduje, że się człowiek wkręca. My byliśmy wkręceni, wierzyliśmy w to, co robimy.
Zacznijmy od związku pracy z moralnością. Istnieje głęboko zakorzenione w nas przekonanie, że praca świadczy o ludziach. Praca postrzegana jest jako coś znacznie bardziej odkrywczego na temat charakteru i osobowości niż zainteresowania, przekonania lub sposób, w jaki troszczymy się o innych. Wątpię, żeby u podłoża takiego myślenia czaiły się złe intencje, ostatecznie przecież pracowitość to cecha obiektywnie pozytywna, ale finalnie tego typu rozumowanie doprowadziło nas do kultury zapierdolu, w której sprowadzani_e jesteśmy do tego, gdzie pracujemy i ile zarabiamy. Myślenie, że im więcej pracujesz, tym lepszą jesteś osobą, jakie prezentuje Grażyna Kulczyk, wywodzi się z XIX-wiecznej protestanckiej etyki pracy, która jak twierdził Weber, dała początek i napędzała kapitalizm.
Przejdźmy teraz do elementu performatywnego i romantyzowania pracy. Hustle culture ma obsesję na punkcie ciągłego zwiększania pracowniczej wydajności, co ubiera w narrację na temat rozwoju i codziennych wyzwań podejmowanych z uśmiechem na twarzy. Wierzę w to, że w pracy możemy się wiele nauczyć, odnaleźć poczucie celu oraz oczywiście lepiej znaleźć taką pracę, która wiąże się z naszym zainteresowaniem i ją lubimy. Nie da się jednak ukryć, że kapitalistyczna formuła pracy potrafi obrzydzić nawet największą pasję, a szlachetna idea robienia tego, co kochamy, została zawłaszczona i otwiera nas na nadużycia. W końcu, jeśli pracujesz z pasji, są mniejsze szanse, że będziesz się skarżyć na nadgodziny, a poczucie robienia czegoś ważnego zrekompensuje przepracowanie.
Autentyczną satysfakcję z pracy i dobrą atmosferę można zmonetyzować i zbić na nich zysk. Jako klient_ka chętniej skorzystasz z jakiejś usługi, jeśli była wykonywana z powołania i sprawiła przyjemność. Dlatego nie wystarcza już po prostu wykonywanie swojej pracy. Trzeba się w niej realizować i być zawsze chętnym na więcej – więcej godzin, więcej obowiązków, ale niekoniecznie więcej pieniędzy. Masz nie tylko sprzedać komuś kawę, ale sprawić by poczuł_ się dobrze. Sprzątanie mieszkania nie wystarczy, trzeba zadbać o atmosferę. Choć takie hasła niekoniecznie mają przełożenie na rzeczywistość, to ciekawa jest nomenklatura, z jaką spotykamy się na każdym kroku w reklamach i ogłoszeniach o pracę, w których poszukiwani są zaangażowani_e pracownicy_e. Natomiast w wielu korporacjach zadowolenie z obecnej pozycji i brak chęci rozwoju świadczy wręcz o braku ambicji. Nie chcesz awansować na team leadera i mieć większej ilości obowiązków? Lepiej się zastanów nad swoją rolą w firmie. Pomyśl: dlaczego tu jesteś? i przede wszystkim: gdzie dalej zmierzasz? Nieważne są przyczyny stojące za odmową awansu jak chociażby chęć utrzymania stabilnego work-life balance i ograniczenia stresu związanego z dodatkowymi zobowiązaniami w pracy. Nieważna też jest ambicja ulokowana gdziekolwiek indziej poza pracą i chęć rozwijania się w jeździe na rowerze, ogrodnictwie czy robieniu muzyki. Opcji pracowniczego wyróżnienia, które nie wiąże się z podniesieniem płacy (przecież sama możliwość rozwoju wystarczy!) nawet nie warto komentować.
Zauważmy też, że w tych wszystkich neoliberalnych narracjach romantyzuje się tylko efektowną pracę taką, która po prostu dobrze wygląda. Taką, w której można pochwalić się na Instagramie eleganckim hotelem w podróży służbowej, ładnym biurem w nowym wieżowcu, kreatywnym projektem czy ekskluzywnym eventem, na który miało się wstęp. Nikt nie wrzuca na swoje media społecznościowe, jak dostarcza jedzenie na UberEats, bo to po prostu nie jest wystarczająco cool i glamourous. Nikt nie romantyzuje robienia nadgodzin na kasie czy w magazynie. Praca pracy nierówna, ale niestety libki takie jak Kulczyk, Matczak i spółka wciąż starają się nas przekonać, że jest inaczej, że jeśli będziesz pracować po 16 czy 20 godzin dziennie, to możesz być jednym z lepiej usytuowanych prawników w Polsce, a nawet miliarderką. I nie ma tu znaczenia pochodzenie, kapitał rodzinny czy robienie interesów w czasach transformacji, gdy wszystko było możliwe, a polska gospodarka rozwijała się z wyjątkową prędkością.
O bezsensownym przepracowaniu, które nie tylko negatywnie wpływa na zdrowie, ale jest również kompletnie bezcelowe, pisał_ na łamach Noizz.pl Niko Graczyk, a na swoim Instagramie analizował ekonomista Miłosz Wiatrowski-Bujacz (@miłosz.miedzy.innymi). Obecny 8-godzinny dzień pracy w Polsce jest z nami mniej więcej od okresu międzywojnia, a wprowadzony został dekretem z 1918 roku, rok później ustanowiono 46-godzinny tydzień pracy. Obecnie kwestie związane z czasem pracy reguluje Kodeks pracy z 1974 roku. Zgodnie z tym aktem prawnym, czas pracy nie może przekraczać 8 godzin na dobę i 40 godzin w przeciętnie pięciodniowym tygodniu pracy. Jak zauważa Miłosz Wiatrowski-Bujacz na przestrzeni ostatnich dekad produktywność znacznie wzrosła, spadł efektywny czas pracy, a mimo tego wciąż pracujemy tyle samo. Ekonomista rozprawia się z chętnie powtarzanym w Polsce mitem, że wciąż jesteśmy państwem na dorobku i nie stać nas na skrócenie czasu pracy. Podobny poziom średniej produktywności na godzinę pracy i PKB na osobę, jakie ma w tej chwili Polska, Niemcy osiągnęli w pierwszej połowie lat 90. Pracowali wtedy średnio o około 400 godzin rocznie mniej niż Polacy w tej chwili – pisze Wiatrowski-Bujacz. Ponadto, jeśli spojrzymy na kraje o podobnym poziomie PKB na osobę do Polski, to w Czechach i Estonii pracuje się średnio 200 godzin mniej, a w Słowenii aż 400. Potwierdza to Niko Graczyk, powołując się na dane Eurostatu, według których w całej UE od Polaków dłużej pracują jedynie Grecy i Rumuni – mieszkańcy krajów, które nie znajdują się w gospodarczej czołówce Europy.
Skoro przepracowanie ma realne negatywne skutki zdrowotne, a dłuższe godziny nie zwiększają wydajności, to co zrobić, by robić tylko tyle, ile trzeba? Mieć spokój i jednocześnie zadowolić przełożonych? Udawać! Miłosz Wiatrowski-Bujacz przytacza kolejne badanie, opublikowane w 2015 roku na łamach „The New York Times”, w które wykazało, że pracownicy topowej firmy konsultingowej udają, że pracują 80 godzin tygodniowo, podczas gdy tak naprawdę pracują jedynie 50 godzin. Okazało się też, że przełożeni nie są w stanie odróżnić ich wyników pracy od osób, które faktycznie te 80 godzin przepracowują. Członkowie obydwu grup awansowali, byli cenieni przez współpracowników i chwaleni przez firmę, podczas gdy osoby, które otwarcie poprosiły o mniej godzin, karane były marginalizacją i pomijaniem przy awansach. Innymi słowy, firma nie nagradzała rzeczywistych wyników, a jedynie iluzję ponadprzeciętnej produktywności. Dlatego właśnie tak istotnym elementem kultury zapierdolu jest działanie performatywne podejmowane specjalnie z myślą o odbiorcach w celu wywołania reakcji. Ustawianie spotkań, które mogłyby być mailem, bo puste kalendarze są oznaką lenistwa, a wypełnione po brzegi – pracowitości. Branie udziału w bezsensownych konwersacjach na pracowniczych komunikatorach, by pokazać zaangażowanie to elementy performatywnej pracy.
Wszyscy i wszystkie nakręcamy kult pracowitości. Głośno i wyraźnie sygnalizujemy innym, jak bardzo jesteśmy zajęci i produktywni, ponieważ doszło do sytuacji, w której jeśli nie pracujesz bez przerwy, to jesteś leniwy_a, o czym chętnie przekonuje nas Grażyna Kulczyk. Naprawdę nietrudno zrozumieć, dlaczego pokolenia milenialsów i Zetki już w bardzo młodym wieku mierzą się z wypaleniem zawodowym. Postęp technologiczny zapewnił nam środowisko pracy znacznie odmienne od tego, w jakim funkcjonowało poprzednie pokolenie. Dlatego warto pamiętać, że o ile praca jest bardzo ważna i może przynosić spełnienie, to nie ma nic złego w traktowaniu jej jako źródło przychodu, a nie sposób na życie. Poza tym nie chodzi o wytykanie indywidualnych zachowań czy naigrywanie się z jednostek, przecież robimy to, co inni. Chodzi o kwestionowanie kultury pracy, w jakiej przyszło nam pracować.