Szkoda, że ciebie matka nie wyskrobała – słyszę z pisowskich ław. Ripostę daję natychmiastową: Witam w gronie zwolenników prawa do aborcji!

Joanna Senyszyn miała dziewięć lat, gdy z walizeczką i psem pekińczykiem pojechała pociągiem z Gdyni do Lublina, sama. Przygody, jakie miała podczas przesiadki w Warszawie pamięta do dziś. Wiele lat później stolica stała się jej nowym domem. Joanna Senyszyn: profesorka, aktywistka, feministka, fashionistka, ulubienica mediów i twórców memów. Od blisko dwóch dekad jedna z bardziej wyróżniających się i ciekawych postaci polskiego życia politycznego. W zeszłym roku powróciła po dziesięcioletniej przerwie do sejmowych ław jako posłanka klubu SLD oraz bloku Lewicy – i nie próżnuje. Na łamach Poptown.eu nasza Influencerka grudnia opowiada o wartościach, priorytetach, politycznych grach i pokoleniowych różnicach. I zdradza, jak nie zostać dziadersem. Receptę na to ma, zdaje się, skuteczną.

TYLKO NIE DZIADERS!

Wychowałam się w domu kobiet. Tata zmarł, kiedy miałam sześć lat. Mama była kobietą nowoczesną, niebanalną, bardzo mądrą. Nigdy nie stosowała w stosunku do mnie środków przymusu – ani fizycznego, ani psychicznego. Zawsze ze mną rozmawiała, dyskutowała. Rodzice nigdy nie zdrabniali mojego imienia. Kiedyś przeczytałam, że kiedy się mówi do dziecka pełnym imieniem, ono czuje wagę swojego istnienia i u mnie to się sprawdziło. „Jesteś chorowita, nie będziesz chodziła na basen, bo później z mokrymi włosami się przeziębisz” – „Mamo, tam jest suszarka, wysuszę głowę, włożę barchanowe majtki i czapkę. Ale będę chodziła, bo lubię pływać”. Od kiedy pamiętam,  miałam swoje zdanie i zawsze walczyłam, żeby je przeforsować w naszej kobiecej rodzinie.

Dzieciństwa nie nazwałabym beztroskim. Przebiegało mi w poczuciu, że za chwilę mogę zostać sama, bo opuszczą mnie też mama, babcie i nasza gosposia Fela. Babcie faktycznie niedługo umarły, pogłębiając mój stres, ale mama i Fela towarzyszyły mi do czterdziestki i były najwspanialszymi recenzentkami moich poczynań. Teraz wszystkie leżą w rodzinnym grobowcu razem z tatą. To chyba wzbudziło we mnie poczucie, że muszę być samodzielna. Do szkoły od początku chodziłam z koleżanką, która mieszkała dwa piętra wyżej, a razem z nami chmary innych dzieci. Nikomu nie przychodziło do głowy, że trzeba nas odprowadzać. Po powrocie ze szkoły jadłam pyszny obiad Feli i zanosiłem go w menażkach mamie do pracowni krawieckiej. Siedziałam tam zazwyczaj aż do zamknięcia i razem wracałyśmy do domu. Nauczyłam się wtedy szyć i robić poprawki, co było bardzo przydatne w Wypożyczalni sukien ślubnych, którą mama otworzyła w 1964 r. i z moją pomocą prowadziła przez 25 lat.

Miałam dziewięć, może dziesięć lat, gdy sama – tylko z walizeczką i naszym pekińczykiem Szlemikiem – pojechałam pociągiem z Gdyni do Lublina, do cioci. Z przesiadką w Warszawie! Dziś mama pewnie odpowiadałby karnie za puszczenie dziecka bez opieki w taką podróż. Ale wtedy była inna rzeczywistość, ludzie życzliwsi, wchodziło się w więcej kontaktów interpersonalnych. Naturalne było zająć się takim szkrabem w podróży, pomóc sąsiadowi, ponieść siatkę. Dzisiaj jesteśmy bardziej pochłonięci sobą, mniej zainteresowani sprawami innych. Dzieci są trochę własnością rodziców, często nie mają głosu. W pewnym stopniu je ubezwłasnowolniliśmy wożąc do szkoły, wszystko załatwiając. To jest niekorzystne dla nich samych i dla społeczeństwa. Ale obserwuję uważnie młode pokolenie i widzę, że oni chcą się wyrwać z narzuconego schematu. Przejawiają większą samodzielność, mają poczucie odpowiedzialności, w tym za planetę – nie chcą jeść tyle mięsa, zatruwać powietrza spalinami z samochodów. Zabierają głos, kiedy coś ich boli, za naturalne uważają protesty i manifestacje, wychodzą na ulice z transparentami… Dzieci są bardziej odpowiedzialne niż ich rodzice. Może faktycznie na naszych oczach świat zmienia się na lepsze?

Młodzi nie bez powodu mówią na starsze pokolenie „dziadersi”. Dziaders to ktoś z innej rzeczywistości mentalnej. Oni postrzegają ludzi z mojego pokolenia jako przedstawicieli innej epoki, którzy ich w ogóle nie rozumieją. Ja mam taki „problem”, że zawsze się czułam młodo. I nic się nie zmieniło. Miałam dziesięć lat, kiedy w naszym domu pojawiła się telewizja. Spikerki Edyta Wojtczak, Irena Dziedzic były młode, ale mnie się wydawało, że są wieku mojej mamy. Kiedy miałam trzydzieści, czterdzieści lat, dalej tak uważałam. I nic się nie zmieniło (śmiech). Wciąż mam wrażenie, że to poważne panie, a ja mam młode, pogodne, wesołe usposobienie, lubię żartować z innych i z siebie. Teraz jestem najstarsza w naszym klubie parlamentarnym Lewicy, a czuję się najmłodsza, bo moje koleżanki i koledzy wszystko, a zwłaszcza siebie, biorą z tragiczną powagą.

BEZ ZADYSZKI

Zawsze mi się chciało. Od dziecka. Moim studentkom mówię, że „siedź w kącie, znajdą cię” to fałszywe podejście do życia. Sama, odkąd pamiętam, siadałam w pierwszej w ławce. Nie dopuszczałam myśli, że coś mogłoby mnie ominąć. Musiałam wszystko wiedzieć i we wszystkim uczestniczyć. Działanie to mój żywioł.

Szkoły nie lubiłam i to bardzo. Nie pasował mi reżim, wstawanie na ósmą. Jestem śpiochem, nocnym markiem, a tu trzeba wcześnie iść spać, bo szkoła, wtedy nawet w soboty… Ale, zainspirowana opowieściami wujka docenta na weterynarii, już w trzeciej klasie szkoły podstawowej postanowiłam zostać profesorem. Szło jak po maśle. W wieku dwudziestu sześciu lat obroniłam doktorat. Niestety tak się sobą zachwyciłam, że zaczęłam się głównie bawić. Wyszłam za mąż, prowadziliśmy przyjemne, towarzyskie, rozrywkowe życie: kolacyjki, tańce, brydż, teatr, kino. Nagle ocknęłam się, że jestem już nie młodą doktorką, ale przeterminowaną adiunktką i trzeba się ostro brać do roboty. W pięć lat – po drodze transformacja, ’89 rok – zrobiłam habilitację, a cztery lata później, w 1996 r., zostałam profesorką. Belwederską, bo profesor z ustępu ustawy mnie nie interesował. Jeszcze przed profesurą zostałam pierwszą rektorką prywatnej uczelni (Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu w Gdyni), a kiedy dokumenty były już Centralnej Komisji – dziekanką czy raczej dziekanicą Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Gdańskiego. Wtedy jeszcze nikt nie używał form żeńskich, bo ten słuszny zwyczaj pojawił się nieco później. Wypromowałam kilkuset magistrów, sześciu doktorów, napisałam kilka książek. Kumulacja! Do tego działalność na rzecz ochrony zwierząt, którą zajmowałam się od dziecka. Byłam prezeską gdyńskiego oddziału TOnZ i przez 2 kadencje członkinią Krajowej Komisji Etycznej do spraw Doświadczeń na Zwierzętach przy KBN. Miałam czterdzieści sześć lat i poczucie, że na tym polu wiele więcej nie osiągnę.

Osiąść na laurach? To nie ja. Więc zainteresowałam się polityką i w ’98 roku zostałam radną wojewódzką, a w 2001 roku posłanką. I znowu poszło z górki. W kolejnych latach moja partia stała coraz gorzej, a ja dostawałam coraz więcej głosów. Polityk, poseł ma w Polsce najniższy prestiż zawodowy, a profesor najwyższy, więc u mnie się to uśrednia. Pewnie dzięki temu zachowuję rozsądek, pogodę ducha i wciąż mi się chce robić coś nowego.

Przez 16 lat, co tydzień pisałam felieton do antyklerykalnego pisma. Kiedy latem tego roku właścicielka postanowiła je zamknąć, dosłownie w kilka minut zdecydowałam, że trzeba wydawać nowe. Błyskawicznie zgromadziliśmy z przyjaciółmi niemały kapitał i od września jesteśmy na rynku z jeszcze lepszym tygodnikiem „Fakty po Mitach”. Właśnie ukazał się 15/16 numer. Z dnia na dzień zostałam współwydawczynią ogólnopolskiego tygodnika opinii. Pisma otwartego, mądrego, bardzo wyrazistego. Pracuję z gronem wspaniałych ludzi i daje mi to mnóstwo radości. Tak więc odnajduję się również w dziennikarstwie. I całe szczęście, bo gospodarka, a jestem profesorem nauk ekonomicznych, coraz mniej mnie pasjonuje.

POLITYCZNA GRA STRATEGICZNA

W Sejmie, a potem w Parlamencie Europejskim moim powołaniem okazały się prawa człowieka, kobiet, dzieci. Na przełomie lat 2003/2004 wspólnie z organizacjami kobiecymi napisałam projekt ustawy liberalizującej aborcję. Nie bardzo się spodobał nawet moim partyjnym kolegom z lewicy, bo był naprawdę radykalny. Ze względu na zbliżające się referendum akcesyjne do Unii Europejskiej, Leszek Miller uznał, zresztą słusznie, że „Bruksela jest warta mszy”. Ale po wygranej, zamiast zerwać pakt z Kościołem i robić swoje, trwał w niepotrzebnym już układzie. Dokładnie to samo robiła Platforma, a już wszelkie granice przyzwoitości przekracza PiS. Teraz mamy chorą symbiozę świeckiej władzy z klerem. Jestem matką terminu kaczyzm i z przerażeniem patrzę jak się ta totalitarna władza degeneruje. Pierwszy kaczyzm (2005-2007) to był zamordyzm, ale jeszcze w białych rękawiczkach. Teraz wszystkie hamulce puściły. Pisowscy ministrowie, posłowie oficjalnie bronią kościelnej pedofilii, klaszczą Rydzykowi, dają miliardy z budżetu państwa. To czysty konformizm, ale mogą się na nim przejechać, bo Polacy mają już dość klerykalizmu.

Polityka to gra strategiczna. Siłowe, gwałtowne działania Jarosława Kaczyńskiego nie są chaotyczne. On ma długofalowy plan i krok po kroku go realizuje, choć ostatnio z problemami. Cel jest jeden: całkowicie podporządkować sobie społeczeństwo, zmienić mentalność i sposób myślenia Polaków, sfałszować historię, przewartościować, co się da. Stąd żołnierze wyklęci wyniesieni na pomniki i Grób Nieznanego Żołnierza, nacjonalizm znajdujący odbicie w Stadionie Narodowy, narodowych mediach, a nawet kwarantannie. Kaczyński robi nam Orwellowski Rok 1984. Nowomowa zmienia znaczenie słów. Już nie usuwa się ciąży, tylko zabija dzieci. Zmieniło się nawet dzielenie Polaków. W czasie zaborów, w PRL, ale i w II RP był podział na My i oni. Władza i społeczeństwo. Teraz jest dobry suweren, który popiera władzę kaczystów i reszta, czyli gorszy sort, chamska hołota. Na naszych oczach postępuje proces znany od lat: ludzie się przyzwyczajają, zaczynają identyfikować z władzą. Jak kiedyś pisał Kisiel: problem nie w tym, że jesteśmy w d.…, ale że zaczynamy się tam urządzać. Ludzie racjonalizują swoje postępowanie i aby zachować do siebie szacunek wypierają zło czynione im i polskiemu państwu przez PiS. Tak samo wciąż nie zrzucają z piedestału JPII, bo nie potrafią i nie chcą pogodzić się z myślą, że hołubili nędznego patrona pedofilów. Tak jak wolą uważać, że wszystkiemu jest winien teraz już wstrętny Dziwisz, a szlachetny car, pardon papież nic nie wiedział, tak tolerują PiS, bo czemu nie, skoro wreszcie od władzy dostali jakieś ekstra pieniądze, werbalny szacunek, poczucie ważności… 500+ niewątpliwie poprawiło los tysięcy rodzin, zwłaszcza wielodzietnych – i to jest plus. Ale to efekt uboczny. Celem niezrealizowanym była zwiększona prokreacja, a zrealizowanym kupno wyborczych głosów.

Nie podoba mi się pogardzanie biorcami 500+ i ich szufladkowanie, zwłaszcza, że jest wybiórcze. Naprawdę bierze, kto może, tyle że niektórzy z zachwytem i wdzięcznością dla PiS, a inni bez, więc czują się lepsi, bo wprawdzie biorą, ale nie głosują. To bardzo łatwy sposób na poprawę samopoczucia: wywyższyć siebie przez poniżenie innych. Taka postawa nie bierze się znikąd. Co się mówi dziecku? Że ma być w szkole lepsze od innych. Jeżeli będzie, dostanie się do lepszej szkoły, na lepsze studia, może nawet za granicą! A dzieci są bardzo pojętnymi uczniami. Jeżeli widzą, że rodzice biorą udział w wyścigu szczurów i pogardzają innymi – też będą to robić.

HIPOKRYZJA: CHOROBA BEZ SZCZEPIONKI

Jest dalekowschodnie powiedzenie o dzieciach, które bardzo lubię: „Dzieci są karą za grzechy w poprzednim wcieleniu”. Widocznie byłam święta, skoro nie mam (śmiech). A poważnie – nie mam rozwiniętego instynktu macierzyńskiego i nigdy nie chciałam dzieci. Swoich, bo miałam tysiące studentów, których uczyłam, wychowywałam własnym przykładem i z radością obserwowałam, jak wychodzą na ludzi. Przez bezdzietność często byłam dyskryminowana, słyszałam: „co ty o tym wiesz?”. U katolickich konserwatystów, którzy wartość kobiety mierzą liczbą wydanego na świat potomstwa, to nawet nie dziwi. Niestety tego typu myślenie zdarza się po obu stronach barykady. Jak wybierałyśmy Martę Lempart na szefową naszego Komitetu Obywatelskiej Inicjatywy Ustawodawczej „Legalna aborcja – bez kompromisów”, też pojawił się głos: „a może to powinien być ktoś, kto miał aborcję?”. Czyli o aborcji niech mówią ci, co ją mieli, o niewidomych tylko niewidomi, o głuchych – głusi… Naprawdę, czy dobry onkolog musi przechorować raka? Nigdy nie godziłam się na wykluczenie. Żartowałam, że przecież tańce na lodzie oceniają ci, którzy nigdy by tak dobrze nie zatańczyli. Tak, mogę oceniać wychowanie dzieci, bo dużo na ten temat wiem. I z fachowej literatury, i z obserwacji. Nie wszyscy rodzice mogą tak o sobie powiedzieć.

Chyba najbardziej ze wszystkiego cenię możliwość wyboru. Jeżeli ktoś chce mieć pięcioro dzieci, niech ma. Jeżeli nie chce, niech nie ma. Chce się zajmować domem i nie pracować – w porządku. Co więcej, uważam, że tysiąc złotych emerytury dla matek czworga i więcej dzieci to nawet niezły pomysł. Pod warunkiem, że nie tylko urodziły, ale i wychowały. Jednocześnie za głęboko niesprawiedliwe uważam, że ten bonus nie dotyczy wszystkich kobiet. Te, które wychowały, pracując, i mają emeryturę powyżej tysiąca złotych nie dostają nic. To jest skandal. I hipokryzja.

Zresztą hipokryzja to jedna z najpoważniejszych chorób współczesnej polityki, a chyba i cywilizacji. Opowiem pani historię o hipokryzji katoprawicy w pigułce: Pierwszy kaczyzm, rok 2007, w Sejmie z wniosku PiS procedujemy zmianę konstytucji poprzez dopisanie do art. 38 (Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia) słów od poczęcia do naturalnej śmierci. Ma to za jednym zamachem całkowicie wyeliminować legalną aborcję i ewentualną, przyszłą eutanazję. W wystąpieniu z trybuny sejmowej dowodzę absurdalności takiego zapisu i nagle z pisowskich ław słyszę: „Szkoda, że ciebie matka nie wyskrobała”.  Ripostę daję natychmiastową: „witam w gronie zwolenników prawa do aborcji! Szkoda, że wybiórczej.” Prowadzący obrady marszałek Marek Jurek przeprasza. Tylko on zrozumiał i oburzył się na hipokryzję pisowców mieniących się przeciwnikami usuwania ciąży. Ostatecznie do zmiany konstytucji nie doszło, bo prezes Kaczyński w ostatniej chwili nakazał swoim głosować przeciw, a marszałek Jurek w proteście zrezygnował z funkcji drugiej osoby w państwie. Rzecz niesłychana w Polsce, gdzie politycy rękami, nogami i zębami trzymają się stołków.

Kiedyś w Sejmie normą były wielogodzinne debaty nad projektami ustaw. Teraz zostały całkowicie zlikwidowane. Dyskusja przeniosła się na ulice. W Sejmie nawet oświadczenia poselskie, które kiedyś trwały dziesięć minut,  skrócono do trzech. A to raptem 1800 znaków ze spacjami. Mało, jeśli chce się przedstawić poważny problem, a na niepoważne nie należy tracić nawet 3 minut. Ale dlaczego się dziwię? Prezes Kaczyński powiedział parę lat temu: „Jeżeli zdobędziemy władzę, to już jej nigdy nie oddamy”. I PiS robi wszystko, żeby to zrealizować. Jak będzie zagrożenie przegraną, przed wyborami dadzą emerytom, jak dzieciom, 500+ co miesiąc. PiS tylko psuje państwo, a żeby się czymś wykazać, rozwiązuje problemy, które samo stworzy. COVID całkowicie obnażył nieudolność, bezczelność, łgarstwa i hipokryzję tej władzy.

Ten rząd nie dba o człowieka. Nie ma w sobie grama empatii. Proszę spojrzeć, jak obecnie wygląda choćby dyskusja o zdrowiu psychicznym. Choroba, pobyt w szpitalu psychiatrycznym – to jest traktowane jako coś, czego należy się wstydzić. Nic nie robi się, żeby pomóc na przykład dzieciom, które popełniają samobójstwa – głównie z powodu dyskryminacji i problemów w szkole. Kiedy o tym mówię,  widzę szyderczy śmiech ministra Czarnka. Jednocześnie – może tu wychodzi ukryty we mnie dziaders – mam poczucie, że kiedyś problemy psychiczne, te nie stricte kliniczne, były mniej nasilone. Ludzie się spotkali na przysłowiowych imieninach u cioci, pojedli, popili, ponarzekali na cały świat, roztkliwili nad sobą i lżej im się robiło na duszy. To była zbiorowa terapia. A teraz jest zdawkowy dialog: „Co u ciebie w domu?” – „Super” – „A u ciebie?” – „Jeszcze lepiej” – „W pracy?” – „Extra”. – „Nara”. I tak dobrze, jeśli wymiana uprzejmości jest podczas spotkania twarzą w twarz, a nie tylko SMS-em.

GŁASZCZ, PŁACZ I WALCZ O SWOJE PRAWA

Kiedyś przeczytałam, że człowiekowi do szczęścia potrzeba stu głasków dziennie. Głaskiem jest miłe słowo, dotyk, pocałunek, uśmiech, telefon, SMS… Tysiące rzeczy, byle z pozytywną intencją. Dlatego ludzie, którzy się boją dotyku, kontaktu, komplementów są zamknięci w sobie i nieszczęśliwi. Ja pielęgnuję czułość. Moim studentom powtarzam, że slogan „chłopaki nie płaczą” to jeden z podstawowych błędów wychowawczych. Badania wykazały, że w łzach zbierają się hormony stresu. Kiedy płaczemy, po prostu z nas wypływają. Moja babcia, która nie mogła o tym wiedzieć, zawsze mówiła: „Joanno, popłacz sobie, to ci ulży”. Nauczyła mnie nie bać się emocji, nie uważać ich za słabość i je wyrażać. Tego się trzymam do dziś.

Stereotypy żyją i są bezwiednie przekazywane: Dziewczynki mają być miłe, grzeczne, ładne. Protestuję przeciwko temu, choć jednocześnie nie zgadzam się z częścią feministek, które mówią: „po co się malować, po co się ładnie ubierać?”. Jestem feministka do szpiku kości, ale bardzo lubię dobrze wyglądać i się podobać. Moja mama, nawet jak już była ciężko chora, tuż przed śmiercią, kiedy rano wstawała, to z łazienki wracała umalowana. „Kobieta nieumalowana jest jak naga” – mówiła. Moda fascynowała mnie od dziecka. Pod koniec lat 50. mama zrobiła pierwszą w Polsce rewię mody w hali stoczni gdańskiej. Pamiętam modelkę. Miała pseudonim Stonka i płomienne kasztanowe włosy. Do dziś mam jej zdjęcie w sukni zaprojektowanej przez mamę. Ubieram się od zawsze z pazurem, oryginalnie, awangardowo. Nie mam usposobienia szarej myszki, a ubranie powinno odzwierciedlać osobowość.  Nie raz, nie dwa mówiono, że jak na posłankę jestem „zbyt ekstrawagancka” albo „zbyt wyzywająca”. Nie przejmuję się tym. Życzę wszystkim moim siostrom, kobietom, żeby tak wyglądały w moim wieku (śmiech). Uważam, że komplementy są dobre, a komplementowanie wyglądu miłe. Problem wynika z błędnego założenia, że uroda wyklucza rozum, a dbałość o wygląd jest płytka. Mnie mama zawsze mówiła, że jestem śliczna, ale też mądra, dobra, zdolna, inteligentna. To się nie wyklucza. Myślę, że właśnie z tego wzięła się moja siła.

Kiedyś dziennikarka zapytała mnie z okazji Dnia Kobiet, „co takiego szczególnego wnoszą kobiety do Sejmu, że powinny w nim być”. Mówię jej, że zadała seksistowskie pytanie – bo czy zapytałaby mężczyznę, „co takiego szczególnego wnoszą mężczyźni do Sejmu?”. Ale oczywiście wszystkim innym pytanie wydawało się urocze i wyszłam na czepialską. Nie wiem, co chciała usłyszeć? Że wnosimy łagodność i dobroć? To absurd. Wystarczy spojrzeć na byłą posłankę Pawłowicz czy europosłanki Kempę, Mazurek, żeby zobaczyć, jak kobieta „łagodzi” obyczaje! Seksizm jest wszechogarniający, co gorsza, myśmy się już częściowo do niego przyzwyczaili i czasem go w ogóle nie zauważamy.

Proszę zobaczyć, jak mało kobiet występuje w mediach w programach publicystycznych, a jak dużo mężczyzn. Dziennikarze z tak zwanego „Top 10” do swoich programów zapraszają 90 procent mężczyzn i 10 procent kobiet. To przekłada się na niedostateczną reprezentację kobiet w polityce. We Francji, gdzie obowiązuje parytet na listach wyborczych, nie ma 50 procent kobiet w parlamencie. Francuzi wolą głosować na mężczyzn, bo uważają, że kobiety nie znają się na polityce. Tak to tłumaczą: „kiedy w telewizji są dyskusje o sprawach międzynarodowych, o Unii Europejskiej, o gospodarce, rozmawiają mężczyźni. A kobiety o wychowaniu dzieci, gotowaniu, praniu”. Tak nie może być, bo nadreprezentacja mężczyzn we władzach jest szkodliwa, a demokracja bez kobiet fałszywa. Przez czterdzieści siedem lat przekazywałam te oczywiste prawdy na swoich wykładach. Jednym z tematów był seksizm, który utrwala stereotypy i pogłębia nierówność płci.

W tym zakresie szkoliłam też moich partyjnych kolegów, choć powinnam raczej koleżanki, bo jak wynika m.in. z hiszpańskich badań, ponad 80 procent zachowań seksistowskich przekazują dzieciom matki. Jest taki dowcip, który świetnie to ilustruje. „Spotykają się po latach dwie przyjaciółki i jedna pyta: – Jak się ułożyło twoim dzieciom? -Córce wspaniale – mąż pomaga jej przy dzieciach, okna umyje, czasem ugotuje. A synowi? Tragedia, ta jego żona ma przewrócone w głowie, chce, żeby dziećmi się zajął, zrobił coś w kuchni, okna umył”. Z pewnymi predyspozycjami się rodzimy, ale ostatecznie kształtuje nas wychowanie. Dlatego tak ważne są gender studies, bo pozwalają poznać i zrozumieć kulturowe uwarunkowania płci. Seksistowski świat produkuje seksistów, homofoby – homofobów, nacjonaliści – nacjonalistów, kler – zaczadzonych kadzidłem.

Choć odwrotność też potrafi ocierać się o absurd. Jak już wspomniałam, jestem w komitecie inicjatywy ustawodawczej „Aborcja bez kompromisów”. Znam dobrze temat, bo siedzę w tym od 30 lat. Ale część pań, niektóre bardzo młode, z organizacji feministycznych, zapowiedziała, że one się pod naszym projektem ustawy nie podpiszą, bo tam są „skandaliczne, wykluczające sformułowania”. Nie wiedziałam, o co chodzi, więc zapytałam. Okazało się, że skandal to zapis: „kobieta ma prawo usunąć ciążę do dwunastego tygodnia jej trwania”, bo eliminuje osoby trans i niebinarne. Naprawdę przeżyłam szok słysząc, że słowo „kobieta” jest wykluczające i musi być zmienione na „każda osoba ludzka”, ewentualnie „człowiek z macicą”. Tłumaczyłam, że sufrażystki walczyły o prawa wyborcze dla kobiet, od kilkudziesięciu lat żądamy rzeczywistego, a nie tylko na papierze, równouprawnienia naszej płci, twierdzimy, że zakaz przerywania ciąży jest formą instytucjonalnej przemocy państwa wobec kobiet i że gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem. I nie ma w tym dyskryminacji kogokolwiek. Jest walka o pełne uznanie naszych, czyli kobiet, praw człowieka. W międzynarodowych dokumentach i konwencjach występują kobiety, bo stanowimy ponad połowę populacji, wykonujemy 3/4 ludzkiej pracy i dostajemy za to 10 procent światowego wynagrodzenia. Stambulska konwencja dotyczy przeciwdziałania i zwalczania przemocy domowej i przemocy wobec kobiet, a nie wobec mężczyzn, osób trans czy niebinarnych. Przegrałam, ale dalej nie rozumiem uporu, żeby zmienić język ustawy. Uważam to za kontrproduktywne. Nie wykluczam, że w tym wypadku myślę po „staremu” i chętnie dam się przekonać, ale oczekuję partnerskiej rozmowy na argumenty, a nie zarzutów pod moim adresem. Rozmowy bardzo cenię, bo to najcudowniejsza rzecz, jaką mogą robić ludzie. W rozmowie uświadamiamy sobie pewne rzeczy, przychodzą nam do głowy nowe idee i rozwiązania. Po to wymyślono burzę mózgów. Ale choć jestem otwarta na nowe idee, podoba mi się większość młodzieżowych słów roku, a „odjaniepawlić” wręcz mnie zachwyciło, nie rozumiem burzy o „ludzi z macicą”. Powiem więcej, jeśli nie napiszemy wyraźnie, że „kobieta ma prawo”, większość Polaków nie zrozumie, o co w ogóle nam chodzi. Na każdym kroku trzeba podkreślać, że walczymy o prawa kobiet. Jak napisał Victor Hugo, „Idee, których czas nadszedł, są potężniejsze niż wszystkie armie świata”. Na ulicach widzimy, że to prawda, więc skoro wreszcie nadszedł czas kobiet, byłoby głupotą go nie wykorzystać.

 

*śródtytuły są autorstwa redakcji

WIĘCEJ