Gdzie jest Taco Hemingway w 2020 roku i co próbował zdziałać pierwszą ze swoich dwóch tegorocznych płyt? W biegu wydarzeń i potrzeby clickbaitu łatwo przeoczyć wartościowe akcenty, które czają się w alejkach Jarmarku.
O rany, już połowa września. Z perspektywy osoby w miarę rzetelnie śledzącej polski rynek muzyczny kilka tygodni temu na siódmej karcie kalendarza premier wydawniczych straszyła wypalona dziura w kształcie nowego albumu sygnowanego przez Taco Hemingwaya. Pięć lat wystarczyło, by wąsaty miejski poeta, który został raperem, bo mógł, zdominował zbiorową wyobraźnię do tego stopnia, że rzesze jego słuchaczy z rytualnym namaszczeniem wyczekiwali cyfrowego święta jakim jest, powtarzająca się co lato, premiera jego świeżego krążka.
Ponad dwa miesiące temu, w Polsce rozgorączkowanej wyścigiem o prezydenturę, nastąpiło mocne tąpnięcie. Taco nadleciał niczym Boeing B-29 Superfortress, a zamiast Little Boya, który spustoszył Hiroszimę, postanowił wypuścić “Polskie Tango”. Zanim jednak zacznę się rozwodzić na rolloutem tego singla oraz wodowaniem Jarmarku i Europy, warto zajrzeć na chwilę w przeszłość i spróbować sobie streścić kim w zasadzie jest autor “6 zer” i czego teraz w zasadzie szuka.
Tę apokryficzną opowieść znamy wszyscy. Ostatniego dnia 2009 roku youtube’owy krajobraz urozmaicił film “Hitler w poszukiwaniu electro”. Przeróbka sceny z Upadku Olivera Hirschbiegela, w której przywódca Trzeciej Rzeszy nie szczędzi cierpkich słów pod adresem, nieistniejącego już od lat, stołecznego klubu Kamieniołomy oraz szydzi z jego bywalczyń i bywalców weszła do panteonu pereł polskiej mimicznej kinematografii. I to dzieło rzuci się cieniem na karierę przyszłego wieszcza millenialsów i zoomersów na dwa sposoby. Rzekoma lawina propozycji zatrudnienia przez szereg agencji reklamowych wskaże na bystre oko i ucho młodego śmieszka oraz talent do opisu atrakcyjnego bagienka, w którym taplamy się niemal 11 lat po premierze tej satyry. Użytkownik filipszczesniak po jakimś czasie uaktualni opis filmu, żeby napisać “następną cytującą to osobę ja i moi koledzy bijemy po twarzy”. Nikt chyba nigdy nie dostał w mordę za przywołanie kwestii Porucznika Jaszczura czy samego Führera. Sama groźba pokazuje jednak stosunek Fifiego do jego własnej twórczości i tego jak dysponują nią inni. Nieufność dla fanek i fanów, niezależnie od ich dobrych intencji, oraz czyhającej na, choćby ogoloną z ostatków mięsa, kość prasy będzie dominowała jego medialny byt.
Taco Hemingway narodzi się już niedługo później i mniej lub bardziej intencjonalnie inkorporuje do swojej muzyki elementy współgrające z oboma członami tej nazwy: gentryfikacyjny, samoświadomy czar, który symbolizuje popularne, streetfoodowe danie z Meksyku, które w Europie urasta do miana delikatesu przeznaczonego dla klasy średniej lub wyższej oraz literacką ambicję i wnikliwość, którą wykazywał autor Komu bije dzwon, laureat literackiego Nobla – Ernest Hemingway. Trójkąt warszawski oraz Umowa o dzieło staną się fenomenem samym w sobie – ciekawym portretem stolicy, która jest pretensjonalna i przyziemna, ale w jakiś dziwny sposób, mimo lepkiego fetoru, całkiem seksowna. Przyspawani do kontuarów Planów B, Beirutów, Warszawskich i innych knajp eskapiści żyjący w paszczy freenlance’u i tzw. kreatywni znajdą tu całkiem niezłe odbicie tego, co ich otacza. Pierwsza, inkubowana w ekranach LCD, generacja na przecięciu Z i millenialsów będzie w numerach Taco widziała z kolei ekskluzywny klub, do którego za wszelką cenę chce wbić mimo braku dowodu. W ten sposób Szcześniak szybko z pozycji, umiejącego mówić pełnym elokwencji, ale i przystępnych słów-kluczy, zdaniami ambasadora swojego pokolenia zostanie spłaszczony do synonimu festiwalowego lata – hitmakera, który wie o świecie coś więcej niż jego pobratymcy. Przede wszystkim jednak zaczną się liczyć przeboje.
Czy na wszystkie następne projekty Taco należy patrzeć przez pryzmat urynkowienia się i odpowiadania na światowe i regionalne trendy? Żadna z dwóch najprostszych odpowiedzi nie da nikomu satysfakcji. Stopniowo, Hemingway (już zdecydowane artysta solowy, który przez skrót myślowy tłumu został utożsamiony z nazwą niegdysiejszego duetu) w oczywisty sposób będzie szedł w stronę głównego nurtu. Autotune, zapożyczone od Drake’a dancehallowe i reggaetonowe groovy, wokalne hooki wzięte prosto z pop-rapowego almanachu – wszystkie te zabiegi zbliżą artystę do piękniejszej strony trybun. To czy tworzenie rapu z gruntu kierowanego raczej do dziewczyn oraz ich chłopaków jest pozytywnym zjawiskiem to temat na zupełnie inny tekst (osobiście mam dość agnostyczne zapatrywania na ten temat). Igła na kompasie zdążyła się jednak przekręcić.
Ale, niczym twórcy Last Dance, wracamy do współcześniejszego timeline’u. Bo w tym dziwnym kraju, który gorączkową przeciągał linę pomiędzy, symbolizującym przyzwolenie na ideową wsteczność oraz wykluczenie społeczne, Andrzejem Dudą, a, dużo bardziej nowoczesnym i przystępnym oraz wielkomiejskim w najgorszym tego słowa znaczeniu, Rafałem Trzaskowskim. Na kilkanaście godzin przed ciszą wyborczą poprzedzającą drugą turę wyborczego wyścigu, w sieci pojawiło się “Polskie Tango”. I można było się zachłysnąć mokrym snem Tomasza Lisa oraz momencie, który zmieni losy tego kraju i przyciągnie najmłodszych wyborców do urn oraz zbić piątkę z Januszem Panasewiczem, który dziwił się, że artyści tacy jak Taco nie wypowiadają się na ważkie tematy. I te naiwne sny mogą się jawić jako kotwica, która ściąga znaczenie tego kawałka ku przepaści zapomnienia. Ale to nadal bardzo dobry wałek (odświeżony boom bap produkcji Lanka kopie w uszy jak absynt w gardziel), który sprawnie opowiada o potransformacyjnej, hybrydowej mentalności młodych Polaków, którzy chcieliby więcej i lepiej, tak jak gdzie indziej, ale z różnych względów nie potrafią tego osiągnąć. I te trzy minuty mocno rozgrzały atmosferę przed premierą Jarmarku – albumu, który jawił się jako polityczny manifest jednego z najpopularniejszych artystów w Polsce. Zjawisko w zasadzie niespotykane w polskiej topowej rozrywce, która ceni sobie komfort i bezproblemowość (tę zasadę łamie w zasadzie tylko Patryk Vega, ale nie ma co ryja strzępić).
Skończyło się lato. Jarmark wyszedł, osąd zapadł, a kurz raczej opadł. I to moim zdaniem niezbyt sprawiedliwy rozwój sytuacji. Bo to album, o którym warto rozmawiać – teraz i w przyszłości. Żyjemy jednak w dynamicznej internetowej rzeczywistości, a dla tyrających na tym ciągnym się po horyzont polu, dziennikarzy Jarmark był tylko skrawkiem działki, który należy przekopać, a potem szukać kolejnego ugoru. Internet każe stawiać na prędkość. Nie dziwi mnie więc specjalnie, że większość wydanych zaraz po premierze osądów wydaje się powierzchowna oraz niespecjalnie trafna. Newonce.net już kilkanaście godzin po premierze płyty opublikowała redakcyjny dwugłos, w którym Marek Fall i Jacek Sobczyński (których serdecznie pozdrawiam!), mimo różnego tonu, mówili w zasadzie to samo – że nasz bohater chwyta się banałów. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że panowie, podobnie jak spora część publiki i recenzentów, nastroili się na nadejście polskiego To Pimp a Butterfly. Mimo lekkiego rozczarowania, obok wyróżnianych wykrzyknikami słabszych momentów warto odnotować to, co się Szcześniakowi udało.
Podstawowym problemem w odbiorze Jarmarku jest brak tonalnej ciągłości. Cały album spina tryptyk “Łańcuchów” – w każdej z trzech miniatur na tym samym bicie Taco opowiada historie małych, rozgoryczonych ludzi w paszczy dużego miasta, których losy przecinają się w prozaicznych sytuacjach, a ich kulminacją jest agresja i niezrozumienie, które swoją wokalną codą kwituje za każdym razem Artur Rojek. Mimo humorystycznych elementów to utwory podniosłe, a nawet nadęte. A gdy w pobliżu pojawia się “Nie mam czasu” czy “POL Smoke”, w głowę wkrada się poważny dysonans poznawczy. Łatwo bowiem się zgubić i stracić pewność, gdzie mamy do czynienia z osądem i próbą rzetelnej diagnozy, a gdzie wkrada się element pastiszu. Tym niewątpliwie jest “POL Smoke” – utwór, który brzmi jak kolejny trapowy banger wychwalający maksymę live fast, die young. Filip nie tylko ją potępia, wylicza koleżków, którym mózgi skurczyły się od nadmiaru używek lub którzy stali się nawróconymi neofitami propagującymi czystość i samodoskonalenie. Wyraźnie też naigrywa się z tej rapowej konwencji, dokręcając szorstką i męską raperską manierę do przesady. “Nie mam czasu” byłoby z kolei błahym żartem (chociaż pełnym momentów całkiem zabawnych), gdyby nie komiczne wykorzystanie autotune’a, które możnaby nawet odczytać jako subtelną autoszyderę.
Będę też bronił “Dwuzłotówki Dancing”. Antyklerykalne sentymenty mogły nam się już kolektywnie przejeść. Zastosowanie rapowego slangu w stosunku do kościelnych hierarchów to zabieg nader sympatyczny – podobnie jak dziecięce wizje ostateczności, z którymi łatwo się zidentyfikować. MVP tego numeru jest z kolei Rumak, który wyrzeźbił bodaj najlepszy bit na całej płycie. Podobnie dobrą robotę wykonał zresztą w “Szczękościsku”, który może się pochwalić podobnie chwytliwym bitem.
Recenzenci podobnie skrzywdzili też “W.N.P” sprowadzając je wyłącznie do refrenu mówiącego o tym, że “wychowała nas pornografia”. Hemingway wchodzi jednak w temat głębiej i serwuje bardzo rzadkie w polskim rapie przemyślenia o tym jak pokolenie współczesnych polskich chłopaków zostało masowo uwarunkowane, by mieć same wyższościowe i niemożliwe do spełnienia oczekiwania wobec kobiet. Miła odmiana dla gości, którzy nadal w swoich numerach chwalą się rzekomymi kolejkami złożonymi z dziewczyn, które chcą im obciągnąć w kiblu wieśniackiego klubu. Czy to nie jest ważne?
Na Jarmarku momentów błyskotliwych jest naprawdę dużo. Przy pierwszych odsłuchach potrafią je jednak łatwo przyćmić, które najłatwiej mi określić jako szynkorękie (czyli, posługując się angielskim zapożyczeniem, ham-fisted – dość niezręczne). Hook w krytykującej skretyniałych celebrytów “Influenzie” faktycznie jest nieznośny i infantylny. Teatr jednego aktora w “Panie, to Wyście!” można było zrealizować po stokroć lepiej. A całkowicie sprzeczne uczucia budzi we mnie “1990s Utopia” – numer, który jest przeambitny i próbuje z filmową perspektywą zrekonstruować rodzinną relację, którą zniekształcają wszędobylskie medialne i reklamowe utopijne przekazy. Obsadzona w roli matki Polski Kacha Kowalczyk z Coals jak zwykle radzi sobie świetnie wokalnie (na tyle, że artykuł objaśniający kim jest musiał sporządzić portal Eska.pl). Ta fabuła rodem z wczesnego filmu Darrena Aronofsky’ego wydaje się jednak dla Taco krokiem za daleko w stronę sportretowania życia zwykłych ludzi i w rezultacie wydaje się dość obraźliwa.
Jarmark to płyta w fascynujący sposób nieudana. Momenty niezręczne i koślawe warzą na jednak szali niemal tak samo dużo jak te błyskotliwe i pełne celnych strzałów i obserwacji (na oko liczniejsze około dwa razy od tych pierwszych). I bardzo bym sobie życzył, by sam artysta nie zniechęcił się do tego kierunku, ponieważ kilku dziennikarzy liczyło na to, że będzie cytował Timothy’ego Snydera oraz naukowym tonem objaśniał naturę nierówności klasowych. Łapanie balansu pomiędzy wartościowym przekazem oraz rozrywkową muzyczną powierzchownością jest szalenie trudne i nikomu ta sztuka się w Polsce nie udaje od wielu, wielu lat (w tym momencie możemy spojrzeć w stronę nieżyjącego Grzegorza Ciechowskiego oraz Lecha Janerki, który nie nagrał niczego od półtorej dekady). Niemożliwym do zmierzenia jest też to, co zaangażowany przekaz może dać. Niektórzy liczyli na rewolucję, którą wskrzeszą młodzi słuchacze zarażeni buntowniczą iskrą przez przewody słuchowe. Komentarze pod większością youtube’owych uploadów nowych numerów to jednak przede wszystkim omawianie godziny premiery materiału (który zlądował z nocy w streamingu) oraz memiarstwie skierowane na łapki w górę. Zamiast deprecjonować zdolności umysłowe oraz wolną wolę młodych Polek i Polaków, lepiej skupić się na tym, by polityczne wypowiedzi w naszej muzyce stały się standardem. Tak długo jak tak nie będzie, każdy muzyk pokroju Taco będzie zmuszony wydawać także dzieło podobne Europie – spadochron, który ma utwierdzić niezainteresowanych społecznym komentarzem, że dany artysta czy artystka nie będzie wyłącznie uderzać w wysokie tony.