Producenci hitowych filmów, gier wideo i innych popularnych rozrywek często manifestują swoje wolnościowo podejście. Gdy jednak pojawiają się jakiekolwiek wątpliwości ze strony Chińskiej Republiki Ludowej, gotowi są podkulić ogon, przepraszać i naginać rzeczywistość by tylko nie stracić ani centa.
Przyzwyczailiśmy się do tego, że wiele – o ile nie większość – produktów, które przechodzą przez nasze ręce, pochodzi z Chin. Ale świat zachodni, widząc budzący się konsumeryzm Państwa Środka, także zaczął eksport – rozrywki i kultury masowej. Nie jest tajemnicą, że wiele blockbusterów lwią część dochodów nabija właśnie tam – zachodnia (a głównie amerykańska) publiczność, rozpieszczona przez niezliczone serwisy streamingowe i zniechęcona rosnącymi cenami biletów do kina, bardzo często wybiera pozostanie w domu. Szczególnie jeśli w ofercie najbliższego kina są do wyboru jedynie przeciętne bądź kiepskie produkcje o stanowczo za wysokich budżetach. Z kolei Chińczycy łakną takiej rozrywki i tłumami ciągną do kin. Również rynek gier zacieśnia zależność od azjatyckiej potęgi, głównie przez inwestycje firm takich jak Tencent (w inwestycyjnym portfolio ma m.in. Activision Blizzard, Ubisoft czy Paradox Interactive i jest całościowym właścicielem e-sportowego giganta Riot Games, wydającego League Of Legends, grę, w którą zagrywa się i Bedoes, i Alexandria Ocasio-Cortez).
W teorii takie otwarcie się na rynek chiński nie powinno być niczym złym. Firmy szukają nowych baz konsumenckich na całym świecie, szczególnie w miejscach. Problemem jest autorytarny charakter Chin i łatwość, z jaką do tego charakteru dostosowują się zachodnie – szczególnie amerykańskie – firmy. Google jako jeden z pierwszych gigantów spróbował swoich sił w walce z chińską rzeczywistością i przegrał. Najpierw po próbie wejścia na rynek w 2006 roku poddawał swoją przeglądarkę cenzurze, by później zostać z niego usuniętym. Po latach spróbował raz jeszcze – w 2018 wypłynęły informacje, że Google pracuje nad specjalną przeglądarką na rynek chiński, określoną jako Project Dragonfly. Oczywiście, nowy produkt miał być odpowiednio dopasowany, czyli po prostu miał być najeżonym cenzurą prezentem dla Komunistycznej Partii Chin. Po protestach ruchów broniących praw człowieka i części amerykańskich polityków projekt zawieszono. Apple nawet nie udaje, od lat cenzurując emoji (np. flagi Tajwanu) czy blokując dostęp do politycznie niewygodnych produktów w AppStore. Co prawda na jabłkowego giganta rośnie ciśnienie ze strony aktywistów, ale firma zasłania się dostosowywaniem się do lokalnych praw. Nie trzeba dodawać, jak bardzo nikczemne to tłumaczenie.
Rok 2019 był usiany dość upiornymi historiami, które udowodniły, że kapitalizm w ogóle nie potrzebuje demokracji, żeby funkcjonować. Jedną z najgłośniejszych spraw była historia Ng Wai Chunga aka Blitzchunga, profesjonalnego e-sportowca, grającego w grę karcianą Hearthstone. Blitzchung w trakcie pomeczowej konwersacji na oficjalnym streamie poparł protesty w Hongkongu. Activision Blizzard – mimo 5% udziałów w rękach chińskiego Tencentu to wciąż amerykańska firma – ze strachu przed swoimi chińskimi partnerami zareagował z furią i bezwzględnością. Gracza pozbawiono nagrody finansowej za turniej oraz zawieszono na rok, co w świecie e-sportu oznacza zawodową śmierć. Dostało się także dwóm prowadzącym pomeczową rozmowę, którzy zostali zwolnieni za dopuszczenie do tej sytuacji. Oczywiście afera wokół Blitzchunga była bardzo głośna. Zareagowała nie tylko społeczność graczy i graczek, którzy przeciągnęli Blizzarda przez błoto za faktyczną cenzurę, ale także część politycznych sił w Kongresie. Firma broniła się tym, że żadne przekazy polityczne nie są dozwolone w trakcie streamów i decyzja nie została podjęta pod naciskiem strony chińskiej, ale większość opinii publicznej widziała w tym jedno – korporacyjną, wężową mowę. Ostatecznie Blizzard przywrócił do pracy dwóch prezenterów (dostali bana na sześć miesięcy), a samemu Blitzchungowi zredukowano wyrok – z roku na sześć miesięcy zakazu występowania na największych turniejach, zwrócono mu również wygraną pieniężną. Szef Blizzarda J. Allen Brack wił się niesamowicie na scenie BlizzConu, by przeprosić, nie przepraszając.
Ani ksywka Blitzchunga, ani konkrety na temat sytuacji nie padły z jego ust, zamiast tego wąż zasyczał, że chodziło o trudny e-sportowy moment. Tak, cenzura to trudny moment, szczególnie kiedy robi to amerykańska firma, tchórząc przed Chinami.
Świat sportu zawodowego to gniazdo najróżniejszych nieludzkich bestii, którym niestraszne są gwałty, korupcja i unikanie podatków, więc nie dziwi w ogóle, że organizacje sportowe nadwyrężają karki i kolana, by udobruchać Chiny. W szczytowym okresie hongkońskich protestów solidarność z nimi wyraził general manager Houston Rockets, Daryl Morey. Tweet zniknął dość szybko, a NBA i jej różni przedstawiciele zdarli skórę z kolan, by przekonać chińskich partnerów, że kochają tę wspaniałą dyktaturę i chętnie poprą łamanie praw człowieka w zamian za więcej pieniędzy (może nie dosłownie, ale nazywajmy rzeczy po imieniu). Sportowcy to bardzo często nie najostrzejsze ołówki w piórniku, więc nie dziwi, że LeBron James wybełkotał coś o tym, że ludzie „nie dbają o zarobki innych i ich rodziny i nieostrożnie otwierają usta”. Tak, ta wolność słowa to straszna przeszkoda w zarabianiu pieniędzy, aż dziw bierze, że Zachód tak kurczowo trzyma się tej durnej zasady. Sportowy gigant medialny ESPN wystosował nawet specjalną notatkę dla swoich pracowników, nakazującą przemilczenie sprawy Moreya. Nic dziwnego – ESPN należy do Disneya, a piekielna mysz wręcz siedzi pod chińską miotłą. Nike, firma, która na pewno nie zatrudnia dzieci do szycia ubrań i butów, wycofała produkty Houston Rockets z największych chińskich sklepów. Sport to zdrowie!
Cenzurowanie filmów pod rynek chiński trwa już jakiś czas. Robi się to w filmach Marvela (należącego do Disneya) i w wielu innych blockbusterach. Tom Cruise ma flagę Tajwanu na kurtce w trailerze Top Gun: Maverick. Paramount (należący do babilońskiej bestii zwanej Viacomem) zrobi szybkie ciach dla Chin i już flagi nie ma. Takich oczywistych przykładów jest mniej niż zakulisowych zagrywek, które pozwalają przygotować filmy pod rynek chiński. Z jednej strony kapitał z Państwa Środka inwestuje częściowo w wiele filmów powstających w USA, skupuje sieci kin. Z drugiej studia filmowe wiedzą, że lepiej przymilić się azjatyckiemu gigantowi, niż bezpowrotnie zamknąć sobie drogę na ten potężny rynek. W Doktorze Strange głównego bohatera trenuje nie tybetański mnich – jak w komiksach – ale biała kobieta. Whitewashing? Na pierwszy rzut oka tak, ale sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Na chińskiego byka dwie płachty działają najmocniej: Tajwan i Tybet. Dlatego w wielu blockbusterach już na etapie scenariusza usuwa się wszystkie nawiązania do obu krajów. Ale to nie wszystko – kręci się dodatkowe sceny, jak w Avengers: Endgame czy Iron Manie 3, gdzie w Chinach znienacka pojawia się Tony Stark, jedna z najbardziej uwielbianych tam postaci. To samo w sobie nie jest do końca złe, ale wydźwięk tych scen jest dość propagandowy. Propaganda w filmach Marvela to w ogóle ciekawy temat, o dziwo potrafi ona służyć i chińskim, i amerykańskim imperialnym interesom (Captain Marvel to de facto rekrutacyjny film do amerykańskich Sił Powietrznych). Logan i Deadpool – filmy z bohaterami Marvela, ale w koprodukcji z 20th Century Fox – zostały po prostu ocenzurowane tradycyjnie i usunięto z nich kilka scen. Pod chińską publiczność zmienia się także bardziej subtelne aspekty filmów. Można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach spadła jakość scenariuszy blockbusterów – sztywne sprzedawanie opisów historii i postaci (tzw. exposition) stało się coraz cięższym brzemieniem dla widzów. Nic dziwnego – chińska publiczność woli nie mieć żadnych wątpliwości co do tego, co dzieje się na ekranie. By zrozumieć budowę chińskiego blockbustera, wystarczy obejrzeć Wandering Earth na Netflixie, gdzie postacie w kółko powtarzają te same informacje o osobach i wydarzeniach. Amerykańskie blockbustery w trosce o ten rynek również wolą wykluczyć zarzuty o niezrozumiałość. Ta służalczość wynika także z tego, że rynek chiński przyjmuje określoną regulacjami ilość zagranicznych filmów, więc każde studio walczy o najlepszą pozycję startową.
By zabezpieczyć się przed sankcjami ze strony reżimu, z gier wideo usuwa się nie tylko nawiązania do Tybetu i Tajwanu (łącznie z tym, że np. w popularnej grze PUBG w okienko chatu nie uda nam się wpisać nazwy tych krajów), cenzuruje się także wątki obyczajowe (szczególnie związane z LGBTQ+), przemoc i sugestywne czy wprost erotyczne fragmenty.
Cenzurują się firmy koreańskie (PUBG wydaje Bluehole Games z Korei Południowej), europejskie (Ubisoft), amerykańskie (Activision Blizzard, EA). W tych cenzorskich zapędach nie pomagają uchwalone w zeszłym roku przepisy, które regulują (a de facto usuwają z gier) motywy takie jak krew, martwe ciała, antyrządowe hasła, hazard. Oczywiście, Chiny nie są odosobnione w regulowaniu zawartości gier – restrykcyjne przepisy stosują także np. Niemcy i Australia – ale dla wielkich wydawców rynek, na którym można dotrzeć do tak ogromnej publiczności, jest najbardziej smakowitym kąskiem. Żmije pokroju J. Allena Bracka mogą łgać ile wlezie o niezależności decyzji, ale potężny wpływ Chin na branżę gier wideo – która wartością znacznie przekroczyła wartość branży filmowej – jest niepodważalny.
Protesty w Hongkongu były niezłym testem dla wielu amerykańskich firm. Większość ten test oblała, przedkładając zysk ponad prawa człowieka. Dzisiaj rozmawialiśmy głównie o firmach związanych z rozrywką, ale cenzurują się firmy odzieżowe, linie lotnicze i firmy samochodowe. Usuwanie Tajwanu i Tybetu ze swoich map i list krajów, w których działają, przeprosiny za najmniejsze choćby urażenie totalitarnego reżimu – od Mercedesa-Benza po Versace i Ray-Bana, większość korporacji chodzi dzisiaj na łańcuchu Państwa Środka.
Co to znaczy dla nas? Można oczywiście powiedzieć, że bojkot tych firm jest wyjściem, i po prostu machnąć ręką. Nic bardziej mylnego, bo konsumenckie bojkoty (z drobnymi wyjątkami) mają niewielką skuteczność. Jedynym wyjściem jest budowanie świadomości i konfrontowanie się z przedstawicielami tych firm w przestrzeni publicznej. Z perspektywy Chin, długowiecznej potęgi, gospodarcza i kulturowa dominacja Zachodu, która zaczęła się jakieś dwa wieki temu, jest historycznym błędem i wahadło wraca na właściwe miejsce. W tej sytuacji tym bardziej niebezpieczna jest kolaboracja wielkich korporacji z państwem łamiącym prawa człowieka. To także dość przygnębiający dowód na to, że kapitalizm nie potrzebuje demokracji i praw człowieka, ba, jest wręcz przez nie ograniczany. Dlatego tak bardzo potrzebujemy regulować wielkie korporacje i ograniczyć ich władzę. Kiedy już ostatecznie zwiążą się z demonicznym reżimem, może być za późno i ucierpimy na tym wszyscy, nie tylko fani Marvela.