Sukkub, frukta zakazane i naiwni śmiałkowie składani na ołtarzu skandalu.
Powiedzonka z XVIII wieku rzadko kiedy mają zastosowanie do współczesności, choć jedno, ukute przez Benedykta Chmielowskiego w pseudoencyklopedii Nowe Ateny, sprawdza się przy wielu okazjach. Koń, jaki jest, każdy widzi pisał niezbyt rozgarnięty ksiądz wtedy, a ja dzisiaj kontynuuję jego szkołę podwójnie i mówię: Fabijański, jaki jest, każdy widzi. Rafalala, jaka jest, każdy widzi. I od razu łapię się na tym, że porażająca prawda drugiego stwierdzenia nie dociera do uszu osób publicznych, które wciąż pakują się w kłopoty z kontrowersyjną personą warszawskiej sceny pato-narko-performerskiej. Sebastian Fabijański, mniej więcej udany aktor, zupełnie mniej udany raper o ambicjach mesjanistyczno-kendrickowskich, wszedł w buty, a w zasadzie wannę Belmondziaka i dał się pochwycić w sieci rafalalowskiego skandalu. Zmienił swojego instagrama na prywatne konto, a przez plotkarskie media przepływa tyle wody, że muszą zbudować ze dwa młyny, żeby to wszystko ogarnąć.
Nie sztuką jest znęcać się nad Sebastianem, to jak plucie na dziecko, na czym na dobrą sprawę tracą wszyscy. Jako podpora wielu produkcji Patryka Vegi, ma spore zasługi dla polskiego kina, ale reszta jego działalności nosi znamiona autosabotażu. Publiczne wypowiedzi, szczególnie na temat swojej rapowej twórczości, podbudowuje mocną pewnością siebie, co może być pozytywną wartością. Ale nie w tym wypadku, bo przychodzenie do hip-hopu z wizją jego zbawiania, może wywoływać tylko wrogość na scenie, która zupełnie organicznie i dosyć szybko przejęła rodzimy biznes muzyczny. Sebastian w tym kontekście jawi się jako sprzedawca piasku na pustyni. Do tego piasku, w którym obija się za dużo kamieni, a ekipa na miejscu ma go już tyle, że tylko wzrusza ramionami, szczerzy usta w szyderczym uśmiechu i pokazuje mu wyjście z oazy. No więc ruszył rycerz Sebastian, a jego kroki pielgrzymie zaprowadziły go do progów Rafalali. Ta piasku nie potrzebowała, ale niczym sukkub weszła w otwarte serce aktora-rapera i podsypując mu frukta zakazane, złożyła go na ołtarzu publicznego wstydu. Sebastian nie wykazał się przenikliwością, którą się chełpi w rapowych tekstach, nie wyczuł podstępu i wszedł na ołtarz z ufnością jakiej pozazdrościłby mu biblijny Izaak. Pod nożem Rafalali Abrahamowej zarżnął godność, związek i publiczny imaż, o który dbał równie solidnie, jak o swoją nad wyraz męską brodę.
Najnowsze dzieje Sebastiana, rycerza utraconej męskości, są o tyle dzikie, że progi Rafalali od zawsze zwiastują fatum śmiałkom spragnionym jej fruktów zakazanych. W jej jaskini ginęli rycerze rozmaitych cnót, z bardem Belmondziakiem na czele. Ten zostawił lirę na rzecz wanny i zapłacił wysoką cenę – banicję z rodu Mobbyn i utratę czci w oczach co bardziej transfobicznych wasali. Na dworskich balach krył twarz i choć odzyskał honor pieśniami o gdyńskim dorastaniu i wewnętrznym cierpieniu, do dzisiaj na myśl o sukkubie z warszawskich ścianek włos dęba mu staje. Performeskie korzenie Rafalali dają jej przewagę nad niezaznajomionymi z aktorskimi gusłami, ale tu Sebastian mógł demona ubiec, a dał się podejść, niczym parobek na biskupich włościach. Najwyraźniej frukta zakazane przyćmiły mu rozum – co sam roztropnie przyznaje – i to chyba one są kluczem do tego, że kolejni rycerze tracą zbroję i godność w demonicznym leżu. A artefakty po dawnych ofiarach walają się po kątach jamy obficie: tu kolczuga ex-narzeczonego Dody, tam lira Belmondziaka, pod ścianą miecz Fabijańskiego. Sama Rafalala wbiła się na dworskie języki przebojem i uporem – prowokując, trollując, szantażując. Lud miast i wsi jej nienawidzi, ale ona czerpie z tego siłę, knując jak sprowokować kolejnych śmiałków do chwili słabości, którą potem upubliczni.
Nie wiem czy średniowieczny epos to najlepszy sposób na radzenie sobie z kosmicznym horrorem Rafalali, ale taką reakcję podpowiedział mi mój organizm, wytrzepany kolejnym skandalem w płonącym świecie. Ocena tej postaci jest naprawdę trudna. Nie można jej odmówić odwagi w czasach, kiedy transpłciowość była w Polsce wciąż tabu, chociaż nie brakuje głosów, że jej działalność przyniosła społeczności więcej szkody, niż pożytku. Nie mnie oceniać ten rodzaj widoczności, ale nie da się ukryć, że dla wielu osób to właśnie Rafalala była pierwszym kontaktem z transpłciowością. Natomiast sposób jej działania nie różni się zbytnio od wielu innych osób patocelebryckich na przestrzeni lat. Wbijanie na ścianki bez zaproszenia, ostre komentowanie wydarzeń i osób z celebrosfery, próby uczestnictwa we freak fightach… Znamy to dobrze, to skuteczna strategia, zwłaszcza dzięki plotkarskim serwisom, zawsze łasym na klikalny content. A niestety, przez swoją transpłciowość, Rafalala jest gwarantem zaangażowania. Po wrzutce od razu pojawia się lawina transfobicznych komentarzy – to tak pewne, jak slut shaming pod każdym newsem o Marcie Linkiewicz. Ten ponury mechanizm przynosi walutę obu stronom: Rafalala ma uwagę, serwis lepsze parametry czytelnicze. Można się zastanawiać, czy to normalizacja transfobii i myślę, że niestety tak. Nie pomagają reakcje ofiar rafalalowych szantaży, które najczęściej sprowadzają się do stwierdzenia, że to był błąd, bo gdzie ja z taką osobą. Taką, czyli niecispłciową, taką, czyli odbiegającą od cisheteryckiej normy. Jednocześnie trudno widzieć Rafalalę w roli ofiary, bo jej działania są przemyślane i bardzo sprytne. Nie mówiąc o tym, że wpisują się w szkodliwy stereotyp o osobach transpłciowych, których natura bywa nienawistnie określana jako podstępna.
Szantaż to brzydkie narzędzie, podobnie zgniłe jak niecne zamiary, podszyte osłabianiem czujności substancjami. Niezależnie od tego, co myślimy o Belmondo czy Fabijańskim, robili to, co robili, bez świadomości tego, że relacja z doświadczenia trafi do przestrzeni publicznej. A upublicznianie zupełnie prywatnych praktyk bez zgody zainteresowanych to nikczemne zagranie. Jeśli są dowody na szantaż, a Fabijański twierdzi, że nie tylko on padł jego ofiarą, to sprawa powinna znaleźć się w prokuraturze. I jasne, można widzieć w Rafalali postać subwersywną, tricksterkę, która obnaża hipokryzję i zgniliznę celebryckiego półświatka. Ale to wygodne spojrzenie, ignorujące fakt, że to osoba, która dąży do celu po trupach. Niestety, ten cel nie jest szczególnie szczytny, choć jest absolutnie zrozumiały: sława ma swoje uroki, może też prowadzić do królestwa materialnego bogactwa. Ale czy po latach prowokacji Rafalala jest bliżej tej wizji? Czy może wciąż okupuje podrzędne kręgi celebryckiego piekiełka, rozciągnięta nad płonącą smołą transfobii, obrzucana gnojem nienawiści uformowanym przez wojowników klawiatury? W całej przygodzie rycerza Sebastiana i demona Rafalali nie ma zwycięstwa, nie ma morałów. Jest tylko otchłań, w którą kolektywnie krzyczymy, próbując nadać sens kompletnemu chaosowi realiów. I tylko te frukta zakazane mogą nas uratować przed szaleństwem. Byle nie kupować ich od Rafalali!