Szkocki producent wraca z nową płytą.

Trudno wyobrazić sobie współczesny krajobraz muzyczny (szczególnie elektroniczny i popowy) bez trapowych brzmień i patentów, bez przyspieszonych wokali z R&B i obfitych syntezatorów. Ten brzmieniowy miszmasz doskonale odpowiada sposobowi, w jaki konsumujemy i wchodzimy w interakcję z kulturą i rozrywką. Tego typu eklektyzm stworzył także hiperpop, obecnie jeden z najciekawszych nurtów zasilających muzykę mniej lub bardziej popularną. Ale ponad dekadę, czy nawet piętnaście lat temu, sytuacja wyglądała inaczej. Szczególnie w obrębie elektronicznego undergroundu, który poruszał się po dość konwencjonalnych ścieżkach inspiracji i zapożyczeń. Poptymizm i trapoholizm zakradały się powoli, a bębny z Rolanda 808 – dzisiaj obecne niemal wszędzie – i sample z R&B jawiły się jako niesamowicie świeże zabiegi. Jedną z załóg, która była przy tym zjawisku od samego początku, była LuckyMe z Glasgow. To właśnie tam objawił się talent Hudsona Mohawke’a – producenta, który dość szybko trafił pod skrzydła tytana alternatywy, wytwórni Warp. Kolejne epki i single, zwieńczone barwnym albumem Butter w 2009 roku, wyniosły go na szczyt bitowej muzyki elektronicznej. Kolejne przedsięwzięcie HudMo, duet TNGHT z Lunicem, zdefiniowało stadionowy trap i otworzyło mu drogi, o jakich wcześniej nie śnił. W drugiej dekadzie XXI wieku dołączył do coraz większej grupy, która z podziemia trafiła na najciekawsze płyty w obrębie mainstreamowego rapowego/popowego/R&B. To właśnie HudMo siedział w pocie czoła w paryskim hotelu i próbował posklejać miriady pomysłów, rzucanych przez Kanyego Westa przy okazji nagrywania Yeezusa. Owszem, lista producencka tej płyty wynosi ponad 30 pozycji, ale to właśnie Szkot był ogniwem, skupiającym skrawki dźwięków i utworów w soczewce trudnych wymagań Ye. Po kolejnym albumie (Lantern z 2015), HudMo zajął się byciem producencką szarą eminencją na wysokoprofilowych płytach (Pusha T, Drake, A$AP Rocky i wiele innych), a nawet skomponował soundtrack do gry Watch Dogs. W zeszłym roku razem z Tigą zaproponował energetyczną muzykę klubową na dwóch udanych singlach. Mamy 2022, najwyższy czas na nowy album Szkota. Tu wjeżdża Cry Sugar, wielowymiarowe podsumowanie najróżniejszych stylistycznych wycieczek producenta i materiał brzmiący cholernie aktualnie, mimo zabiegów, z których Hudsona Mohawke’a znamy od dawna. Ale to tylko dowód na to, że jego artystyczna intuicja zawsze wybiegała w przyszłość i nawet jeśli to inspiracje nieświadome, to bez niego współczesny krajobraz muzyczny wyglądałby zupełnie inaczej.

Oczywiście, Cry Sugar to nie tylko katalog najlepszych patentów producenta, ale nowa, o wiele dojrzalsza jakość. Na tle pozostałych albumów artysty, ten wydaje się najbardziej różnorodny, ale też w jakiś sposób najszlachetniejszy. Nie tylko przez przekrojowy hołd dla najróżniejszych bitowych zabiegów – od blingu, przez bounce, po trap – ale także przez obecność podniosłego ambientu, odważnych eksperymentów, czy atmosferę kompletnej wolności ekspresji. Niezależnie od tego, czy słyszymy echa rave’u, zabarwionego hiperpopowym optymizmem (jak w singlowym „Bicstan”), czy frywolny bicik, na którym mógłby nawinąć Jay-Z w 2005 („Redeem”), czy abstrakcyjną, taneczną feerię syntezatorów, których nie powstydziłby się Lorenzo Senni („Rain Shadow”), utwory z Cry Sugar dostarczają euforii i emocjonalnego rozluźnienia. Nigdy nie męczą, bo aranżacyjna dynamika jest tu na najwyższym poziomie strategicznym i numery trwają dokładnie tyle, ile trzeba. Jeśli mamy do czynienia z bitowym podlotkiem, możemy liczyć na dwie, góra trzy minuty konkretu. Kiedy sprawy idą w bardziej atmosferycznym kierunku, a bit znika, bądź chowa się za ścianą instrumentacji, dostajemy pięć czy sześć minut na zbudowanie klimatu i odpowiednie rozłożenie dramaturgii. Każdy odsłuch Cry Sugar to obcowanie z radością tworzenia, co przekłada się na przyjemność odbioru. Muzyka na tej płycie jest barwna, odświeżająca, energetyczna i intrygująca. 

Czy możnaby coś poprawić? Myślę, że część krótszych wycieczek mogłaby trafić na wydawnictwo z b-side’ami, albo nawet epkę. Niektóre wałeczki zalatują szkicownikiem, nawet jeśli korzystają z rytmicznych uderzeń 808 z dość dużą inwencją. Ale to tylko drobne czepialstwo, bo Cry Sugar płynie w swoim tempie, z rzeki cyfrowych śmieci wyławia co bardziej wartościowe znaleziska i włącza je do kapitalnej, odświeżającej palety brzmień. Od hiperpopu, przez trap, połamano-basowe dziedzictwo brytyjskiej muzyki klubowej, aż po ambient, Hudson Mohawke z każdej z tych stylistyk robi punkt wyjścia do stworzenia spójnej wizji artystycznej, która rezonuje z roztrzepanym charakterem naszej współczesnej obecności w kulturze. Naprawdę trudno znaleźć drugiego producenta o tak bogatym, ciągle aktualnym i jakościowym dorobku. Wracam płakać cukrem.  

WIĘCEJ