Na przestrzeni dekad wizerunek Generał Lei Organy stał się feministyczną ikoną. Ale jej złote bikini z „Nowej nadziei” przez lata funkcjonowało też jako symbol uprzedmiotowienia i opresji. Zbyt długo kobiece bohaterki „Gwiezdnych Wojen” stanowiły mniejszość, do tego przeważnie pasywną. Postaci cierpiały na syndrom Smerfetki – czyli były jedynymi kobietami pośród mężczyzn – albo nie zdawały testu Bechdel, bo ich rozmowy dotyczyły wyłącznie facetów.
Prawdziwą „nową nadzieję” przyniosła nie Leia, a Rey. „Przebudzenie mocy” (2015) stało się dla gwiezdnej sagi momentem zwrotnym. Jak dowodzą opublikowane kilka lat temu badania związanego z USC inżyniera Shrikantha Narayanana, był to nie tylko krok w stronę równouprawnienia, ale też dywersyfikacji, tak etnicznej, jak i społecznej. Aż 40% dialogów w „Przebudzeniu mocy” wygłaszają bohaterowie o kolorze skóry innym niż biały. Mówi się, że w ostatniej części „Skywalker – Przebudzenie mocy” pojawią się postaci wykraczające poza heteronormę. Rey, Kapitan Phasma, Jyn Erso, Maz Kanata, Mon Mothma, Rose Tico, wiceadmirał Holdo, porucznik Connix, a wkrótce jeszcze Jannah i Zorii Bliss to pełnokrwiste, zniuansowane postaci, które by działać, nie potrzebują motywacji w postaci złamanego serca. To ogromnie ważne w czasach, w których dzieła popkultury są dla wielu bardziej wiarygodnym materiałem edukacyjnym niż naukowe opracowania czy teksty filozoficzne.
Przez dekady zmieniała się nie tylko sama saga, ale też jej fani. Fenomenowi fandomu wojen od kilku lat przygląda się Annelise Ophelian, z którą spotkałam się podczas Star Wars Celebration w Chicago – kilkudniowym święcie „Gwiezdnych Wojen”, organizowanym głównie z myślą o fanach. To tam rozmawia się o planach dotyczących najbliższych premier – tak kinowych, jak i filmowych. Ale równolegle obok oficjalnych wydarzeń i spotkań z aktorami i autorami buzuje alternatywna scena. Queerowy speed dating, quizy z wiedzy na temat „wojen”, pokazy cosplayu czy dyskusje o erotycznych fanficach to tylko przedsmak tej, jakże różnorodnej, galaktyki.
Pochodząca z San Francisco queerowa reżyserka, psycholożka i psychoterapeutka jest autorką dokumentalnego serialu „Looking For Leia”. Jego bohaterami są kobiety i osoby niebinarne, współtworzące społeczność fanów „Gwiezdnych Wojen”. – Kobiety zawsze uwielbiały „Star Wars”, tylko światu zajęło 40 lat, żeby to dostrzec. Kobiecy fandom jest namiętny, kreatywny i sięga o wiele dalej niż spuścizna Lei. „Looking for Leia” odwraca tradycyjną narrację „kultury geeków” i odkrywa sposoby, w jakie kobiety i niebinarni fani tworzą własne galaktyki. To najlepszy przypadek femsplainingu, jaki możecie sobie wyobrazić!
Anna Tatarska: Generał Leia Organa czy Królowa Amidala to postaci, które mocno zapadły w pamięć fanów „Gwiezdnych Wojen” na całym świecie. Ale przez lata „starwarsy” to był męski świat.
Annelise Ophelian: Bez dwóch zdań, ale to nie jest zjawisko wyłącznie „gwiezdnowojenne”. Przez lata film, szczególnie kino gatunkowe, zmagał się z obsadzeniem więcej niż jednej kobiety w znaczącej roli. Mieliśmy Ellen Ripley, która była niesamowita i niezapomniana – ale sama. Nazywamy to „Syndromem Smerfetki”. W takim „Mrocznym widmie” z jednej strony są silne kobiece postaci, z drugiej naprawdę trudno znaleźć zdania, wypowiadane przez kobiety, w których nie chodzi o mężczyzn. A mnie nie satysfakcjonuje jedno, jedyne zdanie, chcę rozwiniętej, pogłębionej rozmowy, która jednocześnie zdaje test Bechdel. „Gwiezdne Wojny” to ogromna siła, święcąca triumfy od ponad czterdziestu lat franczyza intermedialna. Dlatego bardzo mnie cieszy, że wreszcie wyznaczają właściwy, równościowy kierunek. Na pewno swoistą rewolucją był „Ostatni Jedi” gdzie ważnych postaci kobiecych było wiele, w różnych wątkach i z rolami napędzającymi fabułę. Dobrze dzieje się na polu animacji: w serialach „Gwiezdne Wojny: Rebelianci” i „Gwiezdne Wojny: Ruch oporu” jest o wiele lepiej niż w produkcjach fabularnych. Kobiety rozmawiają o polityce, strategiach, naprawie sprzętu. Myślę, że na tym przykładzie widać, że studia coraz chętniej wydają pieniądze na to, by pokazywać zróżnicowany świat. Oczywiście osobnym tematem jest „przebudzenie” mediów. Swój projekt zaczęłam w 2015 roku, kiedy na ekranie wchodziło „Przebudzenie mocy”. Pamiętam, że wszyscy mnie wtedy pytali, czy skoro mamy już Rey, to teraz baza fanek Wojen się poszerzy. Odpowiadałam, zgodnie z prawdą, że kobiety zawsze uwielbiały „Star Wars”, tylko światu zajęło 40 lat, żeby to dostrzec!


Faceci kolekcjonujący auta to społeczna norma, ale cosplay – żart, dziecinada.
Jako psycholożka chciałabym podkreślić, że funkcja zabawy w życiu dorosłego człowieka jest nie do przecenienia. A fandom implikuje tego rodzaju aktywności. To celebracja, aktywność bardzo plastyczna, która może u dorosłych pełnić funkcję naprawczą, pomagać im się przystosować. Jednak środowisko niepozbawione jest uprzedzeń. Pamiętam, że na samym początku pracy nad serialem znajomi psychologowie – a także dokumentaliści – próbowali mnie podpuszczać. Spodziewali się, że podzielę się jakimiś dziwacznymi, szalonymi historiami, zasłyszanymi od moich bohaterów. Podświadomie założyli, że członkowie fandomu to freaki.
Taki wizerunek chętnie podtrzymują media.
Media wciąż, często nieświadomie, podsycają taki stereotyp. Zresztą czasami robą to celowo, bo żyjemy w kulturze clickbaitu i kontrowersje, napuszczanie na siebie ludzi, to idealny przepis na chwytliwy nagłówek i odsłony. Lekceważą kontekst w jakim funkcjonuje fandom. Chętnie przedstawiają go jako coś infantylnego, skrajnego. A punktem wyjścia dla fandomu jest pasja i zaangażowanie w historię. To jedna z konstytutywnych ludzkich cech z antropologicznego punktu widzenia. Od dawna uznajemy mity, teksty religijne, za warte analizy. Stawiamy je w centrum kultury, rozbieramy na części pierwsze. Fandom na podobnej zasadzie jak one ma głęboki związek z poczuciem własnej tożsamości i relacjami z innymi ludźmi. Często mity i legendy są najbardziej nam potrzebne na formatywnych etapach życia, bo objaśniają otaczający nas świat. Fandom, religia, sport czy polityka – angażujemy się w nie tak mocno, bo pozwalają kanalizować negatywne emocje, dają szansę na oddech, wyznaczają cel. Każda z tych przestrzeni jest spektrum, w którym znajdują się także ci nieodpowiednio przystosowani. Sądzę, że z powyższych pól fandom akurat jest najmniej toksyczny, przemocowy czy szkodliwy. A jednak nikt nie infantylizuje fanów sportu, co notorycznie spotyka fanów filmów sci-fi. Może dlatego w naszych szeregach jest tak wielu dorosłych, dopiero teraz gotowych, by się z tymi negatywnymi emocjami zmierzyć
Wiek fanów ma tez związek z siłą nabywczą, funduszami.
Myślę, że wielu dorosłych fanów, podobnie jak ja, dziś kupuje rzeczy, o których marzyli jako dziecko, a naszych rodziców nie było na nie stać lub uważali, że to wyrzucone pieniądze. Na przykład skomplikowane zestawy klocków LEGO. Także wyjazd na zjazd fanowski to bardzo droga impreza. Znam wiele osób identyfikujących się jako przedstawiciele klasy pracującej, dla których uczestnictwo w zjeździe oznacza dwa lata oszczędzania lub podjęcie dodatkowej pracy. Ale oczywiście jest cała grupa ludzi, dla których jest to wydatek nieosiągalny – ci będą uczestniczyć w mniejszych, lokalnych wydarzeniach czy konwentach. Bilet na GeekGirlCon kosztuje 45 dolarów. Akurat kobiety zawsze miały nieskończone pokłady kreatywności i potrafiły uczestniczyć w tych fanowskich aktywnościach, które nie wymagały skoncentrowanego finansowego wysiłku.
Słowo „geek” nie zawsze miało pozytywny wydźwięk.
I wciąż nie ma wyłącznie takiego. Słownik i stereotypy koszmarnie nas ograniczają. To taka sama walka o odzyskanie języka, jak w przypadku terminu queer. Wychodzimy z założenia, że nie można zawstydzić kogoś, kto się nie wstydzi. W 2010 roku w social mediach zaczął pojawiać się #geekgirl – odzyskiwanie terminu geek. „Tak, dokładnie tym jestem, dziękuję za komplement”. To samo dzieje się ze słowem nerd [pol. maniak komputerowy, frajer, nieudacznik]. Ale oczywiście są to słowa, które miały odsuwać ludzi na peryferie, szykanować. Fandom też powoli z pozycji jakieś błahej fanaberii wkracza na naukowe salony, bada się go na uczelniach jako antropologiczny proces. To daje nam szansę na stworzenie nowej soczewki do patrzenia na ludzkie zachowanie, tożsamość, relacje.
Co wyróżnia fandom „Gwiezdnych wojen” od innych?
Można być fanem nostalgicznym, jeśli lubi się „Star Trek”, „He-mana”, „My little pony” czy „She-ra – księżniczka mocy”. Powrót do czegoś, co definiowało nas jako dzieci, zawsze jest fascynujący. To szansa, by spojrzeć na swoje doświadczenia z nabytą mądrością i dystansem, podomykać pewne sprawy. „Gwiezdne wojny”, w przeciwieństwie do innych popularnych zjawisk popkultury, nigdy właściwie nie zniknęły. Był taki okres, w którym nowe były głównie książki, ale nie długi. Zatem to fandom z organicznymi punktami otwarcia dla rozmaitych pokoleń. Każde z nich ma swoje Gwiezdne Wojny. Z antropologicznego punktu widzenia to naprawdę niezwykle.


Na kwietniowym wydarzeniu w Chicago widziałam wiele dziewczynek, które na wydarzenie przyjechały z rodzicami, młodych dziewczyn w cosplayu. Organizowane były panele o dziewczyńskim fandomie. Czy kobiety zawsze były w tej przestrzeni tak mile widziane?
Kobiety zawsze stanowiły liczną grupę fanek „Wojen…” a jeszcze wcześniej – „Star Treka” i innych grup fanowskich kina gatunkowego. To są wnioski, do jakich doszłam pracując nad swoim projektem. Ale jeśli prześledzimy historię wydatków na promocję sagi, to staje się jasne, że bardzo długo nie traktowano ich jako liczącej się grupy odbiorców.
Wiele dziewczyn mówiło mi, że ich uwielbienie dla Wojen czy innych serii było wyszydzane i często czuły, że wolą je ukrywać. Dzieliły to tylko z najbliższymi. I przez to działał też argument obserwacyjny – na wszystkich dużych wydarzeniach pojawiali się głównie biali faceci, którzy mogli się rozejrzeć dokoła i stwierdzić, że nie widzą żadnych kobiet, a więc kobiety nie dzielą ich fascynacji. Dziś to ulega zmianie, doczekałyśmy się nawet wydarzeń takich, jak wspomniany już GeekGirlCon.
Filmy tradycyjnie reklamowano z konkretną grupą demograficzną w tyle głowy. 18-45, heteroseksualny cis mężczyzna. Taki święty graal dystrybutorów, odbiorca postrzegany jako najbardziej dochodowy, choć rozliczne badania obaliły tę tezę. Kolejna kwestia, to że fandom często mierzy się według skali zakupowej. Jesteś fanem, jeśli dużo wiesz, jeśli masz gadżety, zbierasz zabawki, komiksy. To taki typowy model „fanboya”. A fandom kobiet jest często inny: nie konsumpcyjny a kreatywny. Kobiety piszą sześciusetstronicowy fanfik, tworzą gros fanzinów. To ogromny wkład w fanowską kulturę, ale niebezpośrednio korzystny dla producenta, dlatego mniej widoczny. Takie systemowe dyskredytowanie, marginalizowanie kobiet, to jeden z zawiasów, na których od lat trzyma się mizoginia.
Podczas Star Wars Celebration wszędzie wisiały plakaty, informujące, że zjazd jest przestrzenią bez przemocy. Podkreślano wagę zgody na ewentualne kontakty, inkluzywność. Czy zawsze tak było, czy to efekt #metoo?
Kino gatunkowe od zawsze miało moc normalizacji inności. Dzięki sci-fi czy fantasy outsiderzy i wykluczeni mogli wreszcie odnaleźć wspaniałe wzory osobowe. Mieli szansę się zidentyfikować z postacią i też, jak wcześniej ich „zwyczajni” koledzy, ratować świat przed złymi siłami czy zwyciężać w bitwach. W 2015 roku podczas Star Wars Celebration po raz pierwszy zobaczyłam na żywo plakat „Cosplay is not consent” [Cosplay, nawet najbardziej zmysłowy czy erotyczny, to nie synonim zgody na kontakt czy dotyk. „Bądź miły, uprzejmy i nie dotykaj żadnych piersi” – głoszą napisy na plakatach – red.]. To było niesamowite przeżycie. Poczułam, jakby ktoś mówił do mnie: „Dostrzegamy cię, to jest twoje miejsce, chcemy byś czuła się dobrze”. Szczytne idee to jedno, ale możliwość wdrożenia tego, to co innego. Tu organizatorzy mają możliwości, by tego dopilnować. Dzięki temu fani, którzy na co dzień z jakiegoś powodu są wykluczeni, w tej przestrzeni mogą czuć się bezpieczni. To zresztą uniwersalna cecha „Wojen”. Kobiety, osoby z niepełnosprawnością, przedstawiciele społeczności LGBTQ są widzialni. Nasze ciała mają w tej przestrzeni rację bytu. Także media wreszcie zaczęły nas dostrzegać. „Nie pokazywaliśmy was wcześniej, pora to zmienić. Jesteście częścią tej historii”. Jako queerowa kobieta od połowy lat osiemdziesiątych uczestniczę w rozmaitych paradach równości. Proszę sobie wyobrazić, jak się czułam, gdy w trakcie Seattle Pride w 2017 po raz pierwszy jako oficjalna, uznana przez Lucas Film grupa, wystąpił Pride Squad. Transpłciowa Leia tańcząca na podeście. Moja część queerowa i geekowa być może po raz pierwszy zostały uszczęśliwione jednocześnie. Kręciłam tam materiał, ale szlochałam przez cały przemarsz. To wspaniałe, że organizatorzy wydarzeń fanowskich dbają o komfort swoich uczestników. Szczególnie liczy się to dla ludzi z mojego pokolenia, którzy dorastali w całkiem innym klimacie i dopiero teraz, jako dorośli, składają wszystkie części układanki. Ogromnie cieszę się też, że młodzi fani dostali w filmach pełną reprezentacje bohaterów, z którymi mogą się utożsamiać.
Opublikowano dnia: 18 grudnia 2019 o 15:37