Kolejny dzień, kolejna drama na leftbooku. Quo vadis, polski feminizmie?

W środę lewicowa aktywistka Maja Staśko ogłosiła, że zawalczy na freak fightowej gali High League 4. Naturalnie od razu po ogłoszeniu zaczęto wytykać aktywistce hipokryzję, mimo iż zapowiedziała, że dużą część wygranej przeznaczy na szczytne cele. 20 tys. zł przeznaczę na Fundację Fortior, czyli organizację wsparcia dla mężczyzn po doświadczeniu przemocy. Dzięki tym pieniądzom chłopaki uciekający z toksycznych domów będą mieli mieszkania treningowe. Poza tym 20 tys. zł trafi do Centrum Praw Kobiet – na schronienie dla kobiet po przemocy, które uciekają od swoich oprawców. Bez tej walki zdobycie tak dużych kwot na tak ważną pomoc byłoby niemożliwe. Skoro państwo nie zapewnia wsparcia najbardziej potrzebującym – wywalczę je – pisze Maja na Instagramie. Oczywiście brak systemowego wsparcia i realnych rozwiązań ze strony państwa to w naszym kraju ogromny problem, ale Maja sytuuje rozmowę tak, jakby między nią, a państwem nie istniały żadne inne rozwiązania.

Fame MMA to jeden z największych hitów komercyjnych w Polsce. Ewenement na skalę światową – podobno w żadnym innym kraju taka odmiana walk w oktagonie nie cieszy się podobną popularnością – z którego wyrosły inne federacje, jak wspomniane wcześniej High League. Zasadniczo jednak to wszystko te same platformy, gdzie biją się znane osoby i choć można argumentować, że w każdym kolejnym wcieleniu więcej tam sportu, to jednak wciąż pozostaje przede wszystkim rozrywką. Gdy popatrzymy na zawodników i zawodniczki, to freak fighty bardziej przypomina uliczną bijatykę niż profesjonalny sparing, zwłaszcza że w pewnym momencie umiejętności przestają się liczyć a włącza się instynkt przetrwania. To właściwie takie społecznie akceptowalny patostream na dodatek z szemranym zapleczem finansowym.

Od dwóch dni zarówno prawa, jak i lewa strona internetu miesza Maję Staśko z błotem. Lewicowi justice warriors zarzucają aktywistce zdradę wspólnych wartości, a mizogini jadą równo po wszystkim: od wyglądu, przez zdolności sportowe, po kwestionowanie osiągnięć i inteligencji Mai. Niby mamy 2022, a w Polsce wciąż to samo bagienko. Najczęściej powtarzany argument przeciwko Staśko to wzięcie udziału w wydarzeniu promowanym przez seksistę. Twarzą (nie właścicielem ani współudziałowcem) federacji High League jest nie kto inny, a Malik Montana – nazwany przez samą Staśko obrzydliwie seksistowskim oraz call outowany przez nią za mizoginiczne teksty i zachowania. Dlaczego w takim razie aktywistka na rzecz praw kobiet miałaby brać udział we freak-fightowej gali reklamowanej przez typa, który godzi w jej system wartości? To idealny moment, by wykorzystać tę uwagę i pokazać, czym jest codzienny seksizm. […] Tak to działa, trudno: mogę mówić o seksizmie przez lata, edukować, pisać książki, a i tak więcej osób dowie się o nim z jednej konferencji – pisze Staśko na Instagramie. Hmm… ciężko mi uwierzyć, że High League faktycznie zapewni Mai pole do dyskusji na tematy dla Polek ważne. Już na przykładzie zaistniałej sytuacji możemy zobaczyć, że przez ostatnie dni ludzie przede wszystkim bezrefleksyjnie hejtują i/lub nabijają się ze Staśko i podejrzewam, że ich wiedza w zakresie przemocy wobec kobiet czy dyskryminacji ze względu na płeć nie uległa zmianie. Skoro nie edukacja, to realna pomoc.  Mechanizm outrage marketingu uruchomiony ogłoszeniem udziału Staśko w walce napompuje freak fightową bańkę i pomoże zebrać pieniądze, które następnie zostaną przekazane na szczytne cele. Niestety, jak donosi Tomasz Woźnicki w „Gazecie Wyborczej”, wszystko wskazuje na to, że za High League stoi Ramzan Kadyrow – oskarżany o łamanie praw człowieka i objęty sankcjami UE i USA przywódca Czeczenii. Najwyraźniej bijące wśród rodaków rekordy popularności freak fighty to tak naprawdę pralnia pieniędzy czeczeńskiej mafii. Kilkadziesiąt tysięcy przekazane od Staśko za odbytą walkę, to imponująca suma dla każdego NGOsa, który musiałby się naprawdę mocno nagimnastykować, by samoistnie zebrać takie pieniądze. Niestety, choć intencje są szczere i szlachetne, to ta kwota blednie w porównaniu z milionami zarobionymi i potencjalnie wypranymi przez współudziałowców High League.

Miejsce na świeczniku zaraz obok Mai Staśko zajęła w tym tygodniu Martyna Kaczmarek i gorące plotki na temat jej rzekomego udziału w Top Model. Choć domysły te nie zostały jeszcze oficjalnie potwierdzone przez żadną ze stron, nasze źródła donoszą, że to sprawdzone info. Martynę możecie kojarzyć z prokobiecej działalności influencerskiej, na fali której założyłą własną markę odzieżową „Herstoria” (więcej o tym pisałam tutaj) promowaną pop-feministycznymi hasłami w stylu: my kobiety musimy sobie pomagać. O Kaczmarek było również głośno, gdy okazało się, że femi treści, które zapewniły jej ponad 120 tys. obserwujących na Instagramie, są tak naprawdę podbierane z kont innych, przeważnie anglojęzycznych, twórczyń. Martyna jest też autorką pięknie wydanej, ale dość płytko napisanej książki FeMYnizm, reklamowanej jako książka dla wszystkich. Komuś, kto zaczyna swoją przygodę z feminizmem i szuka przystępnego, ale rzetelnego źródła wiedzy, sugerowałabym raczej sięgnąć po Niewidzialne kobiety Caroline Criado Perez niż FeMYnizm.

Wróćmy jednak do pojawienia się Martyny Kaczmarek w Top Model – programie znanym z bodyshamingu i fatfobii. Duża część online’owego wizerunku aspirującej modelki opiera się na ciałopozytywnym przesłaniu. Wiele postów dotyczy normalizowania potu, włosów na kobiecym ciele czy fałdek lub przypomina, że każde ciało zasługuje na: troskę/miłość/bikini (wstaw wg uznania). Przekaz Kaczmarek nie jest jednak jednoznaczny, bo na jej profilu pojawiały się też reklamy suplementów na odchudzanie, a według najnowszych doniesień być może na jesieni będziemy mogły_li oglądać, jak walczy o miejsce w domu modelek. Każdy_a ma prawo realizować swoje marzenia, ale legitymizowanie toksycznego programu (złe traktowanie osób na castingach i docinki ze względu na wygląd czy wagę są wiedzą powszechną) swoją obecnością, tylko sprawi, że Martyna Kaczmarek straci resztki wiarygodności. Jak to, ktoś trafnie ujął na jednej z plotkarskich grup na Facebooku, jeżeli Martyna faktycznie wzięła udział w Top Model, możemy spodziewać się tzw. MK bingo – mówienia, jak wyszła ze swojej strefy komfortu, żeby pokazać obserwatorkom, że one też mogą, że można szerzyć ciałopozytywizm w tak trudnym świecie, jak modeling, potem łzy na stories, wzruszenie i opowieści, jak było jej trudno, a następnie cyk warsztaty, monetyzacja kolejnej sprawy.

Mimo iż obydwie wiadomości, dotyczące Mai i Martyny, pojawiły się w podobnym czasie nie chciałabym ich wrzucać do tego samego worka. Maja Staśko to osoba, na którą szambo wylewa się cyklicznie, bez względu na to, co robi. A robi naprawdę dużo, bo od lat wspiera osoby z doświadczeniem przemocy seksualnej i nie tylko, niesie wsparcie ludziom w kryzysie bezdomności lub na granicy ubóstwa. Martyna Kaczmarek to raczej zdolna marketerka, która feminizmem sprzedaje rozmaite pomysły i biznesy. Co mnie dziwi i jednocześnie łączy te dwie osoby, to jakaś pokrętna logika, według której, żeby zrobić, coś dobrego trzeba najpierw zrobić coś moralnie wątpliwego. Jak to mówią: cel uświęca środki. Tylko może warto zadać sobie najpierw pytanie, o jakie środki chodzi, a następnie zastanowić się, czy cel jest ich warty? O ile w kwestii Martyny Kaczmarek i jej potencjalnego PR-owego spinu mogę sobie na razie spekulować, to u Mai Staśko mamy już jakiś konkret. Wydaje mi się, że jej uczestnictwo w High League jest raczej specyficzną wersją kapitalistycznego aktywizmu, niż faktycznego zagięcia systemu i wykorzystania go na swoją korzyść. Nie wystarczy być pomagającą ludziom aktywistką z latami doświadczenia w działalności społecznej i silną prezencją medialną. W myśl neoliberalnego kapitalizmu ze wszystkiego trzeba wyciągnąć maksa i być najlepszym, nawet w pomaganiu. Tak, jak Maja Staśko zapuścić się w rejony obce innym lewicowym działacz(k)om, czyli zostać freak fighterką, zarobić na tym dużo pieniędzy i przeznaczyć je potrzebującym fundacjom. Nie chcę atakować Mai, nie wątpię, że jej intencje są szczere, ostatecznie przecież sprawia wrażenie osoby zaangażowanej, która robi rzeczy, o których inni tylko mówią. Właśnie dlatego zwyczajnie zastanawia mnie proces, kryjący się za decyzją o wzięciu udziału w High League. Czy prysł etos idealnej lewicowej aktywistki? W moich oczach nie, bo takowy dla mnie nigdy nie istniał. Nikt nie jest idealny, a i najbardziej zagorzali działacze na rzecz praw człowieka są tylko ludźmi i zdarza im się popełnić błąd. Mam jednak nieprzyjemne wrażenie, że obecność Staśko w High League nie pchnie feministycznej sprawy w Polsce do przodu, czego naprawdę potrzebujemy, a dowodzi temu ostatnia wypowiedź Julii Wieniawy.

Aktorka jest bohaterką najnowszej okładki magazynu „Viva”. W wywiadzie towarzyszącym sesji mówi, że owszem jest feministką, ale raczej intuicyjną niż ideologiczną. Opowiada też m.in. o schodach sukcesu, girl power i o tym, że nie lubi skrajności i skrajnego feminizmu.

Cenię sobie związek i mojego ukochanego, ale zawsze sobie poradzę bez faceta. […] Powinniśmy zawsze dążyć do tego, żeby być niezależne finansowo, duchowo i psychiczne. […] W kwestiach zawodowych jestem feministką. Od dawna mam ustalone własne stawki, które mnie satysfakcjonują, więc nie obchodzi mnie, ile za to samo dostają faceci. Ale otaczają mnie kobiety, które zarabiają dużo mniej od mężczyzn na tych samych stanowiskach. W dzisiejszych czasach to absurd. Jestem za równouprawnieniem, ale nie należę do grona kobiet, które krzyczą, że mężczyźni są najgorsi i niech zapanuje „Seksmisja”. Lubię, jak mój chłopak otwiera mi drzwi, kupuje kwiaty, pomaga założyć płaszcz i zaprasza na kolacje. Najważniejszy jest balans – mówi Julia Wieniawa.

Feminizm Julii jest łatwy i przyjemny. Opiera się na idei, że dla kobiety najważniejszy jest wolny wybór, a jednostka jest w stanie poruszać się po niesprawiedliwych systemach władzy, bez kwestionowania, dlaczego te systemy w ogóle istnieją. To popularne podejście do feminizmu, które służy czerpaniu korzyści z dyskursu feministycznego bez zajmowania się uprzedzeniami politycznymi, kulturowymi lub instytucjonalnymi. Popfeminizm skupia się przede wszystkim na białych, pełnosprawnych, neurotypowych cis-hetero kobiet z klasy średniej i wyższej, co sprawia, że wbrew temu, jak się reklamuje, jest mocno wykluczający. Feminizm to nie jest umiejętność wynegocjonowania satysfakcjonującej stawki, jak na prawdziwą girlboss w męskim świecie przystało. To walka z systemową dyskryminacją nie tylko na tle płci, ale i rasy czy klasy. Popfeminizm często usprawiedliwia mizoginistyczne, seksistowskie i opresyjne zachowania pod przykrywką indywidualnych preferencji i wolnego wyboru. Oczywiście feminizm dotyczy wyborów, ale jeśli kobieta decyduje się zachowywać w określony sposób w wyniku uwarunkowań, zinternalizowanej mizoginii czy ucisku, popfeminizm przedstawia to jako wolną wolę bez badania podstaw takiego wyboru i tego, czy wynika on np. z kulturowym i społecznych oczekiwań względem płci.

Feminizm nie mie ma być łatwy, bo problemy, o których mówi wcale takie nie są. To idea, o której nieodłączną częścią jest krytyka, ponieważ dzięki temu rozwija się i prowadzi do zmiany, dlatego pozwalam sobie na krytykę Mai Staśko, Martyny Kaczmarek i Julii Wieniawy. To nie kwestia antypatii czy osobistych uprzedzeń, a raczej namysł nad systemem, w którym nawet świadome aktywistki, podejmują naprawdę dziwne decyzje. Głęboko wierzę, że tylko dzięki konstruktywnej dyskusji będziemy w stanie pójść dalej, a tego z całego serca nam życzę.

WIĘCEJ