W poprzednim felietonie pisałem o największych gwiazdach sceny klubowej w kontekście hipokryzji, ale i niskich standardów zachowań. Być może to naiwne, by wymagać od milionerów etycznego namysłu, ale ci milionerzy żerują (mimo najszczerszych chęci w muzyce Peggy Gou czy Bena Klocka nie widzę zbyt wielkiej wartości naddanej, a ich sety są wręcz regresywne) na kulturze, która wyrosła na czymś więcej, niż tylko dostarczaniu łatwej rozrywki dla tłumów. I tak, jak ostatnio załamywałem ręce, tak dzisiaj wolałbym skupić się na czymś bardziej pozytywnym – oczywiście, wciąż żyjemy na tym samym świecie, więc odrobina goryczy znaleźć się musi.

Zacznijmy od sprawy problematycznej, którą podnosiła część komentujących poprzedni felieton. Gdzie są granice owej legendarnej etyki i kto powinien je wyznaczać? Jak jest ze sponsorowanymi festiwalami, no i co z klubami, których właścicielami są np. bandyci? Odpowiedzi na te pytania stają się coraz trudniejsze, im bardziej analizujemy lokalne konteksty. O ile odpowiedź na to, czy powinno się grać w Arabii Saudyjskiej za skrwawione autorytaryzmem pieniądze jest prosta, tak choćby w przypadku graniu w Rosji sprawa się mocno komplikuje. Nie jest tajemnicą, że kluby – szczególnie w Europie Środkowej i Wschodniej – przyciągają ciemne interesy, niejednokrotnie będąc pralniami pieniędzy. Każdy, kto zetknął się bliżej z kulisami klubowego biznesu nawet w Polsce wie, że prowadzenie takiego przybytku bywa finansowym koszmarem, podobnym wrzucaniu pieniędzy w czarną dziurę. Nie dziwi zatem, że to dobry front dla kryminalistów szukających legalnych sposobów na oczyszczanie zysków – szczególnie w krajach, w których sytuacja ekonomiczna odstaje od standardów zachodnich, czy takich, gdzie słaba pozycja państwa sprzyja bądź wprost wspiera przestępcze modele robienia interesów. Czy zatem DJ-ski świat powinien przestać odwiedzać takie kraje? Byłoby to wylewanie dziecka z kąpielą. Owszem, gwiazdy biznes techno mogą liczyć na uczestniczenie w bardzo sprofesjonalizowanym obiegu (choć ich ocieranie się o undergroundowych promotorów zaczęło być problematyczne i szkodliwe dla sceny, o czym napisano już wiele), ale znakomita większość promotorów i promotorek walczy jak może, w niesprzyjających warunkach i z zaciśniętymi do białości kciukami za wyjście na zero. Paradoksalnie, występy znaczących postaci z muzycznego świata dają poczucie wolności i normalności lokalnej społeczności nawet w bandyckich klubach, których właściciele mogą sobie nie zdawać sprawy, że stworzyli swobodne miejsce do ekspresji. Są przypadki ewidentne (jak np. Arabia Saudyjska), ale zawsze warto zastanowić się, co dana impreza znaczy dla lokalnej społeczności.

Podobnie jest ze sponsoringiem, który choć prowadzi do wielu wypaczeń sceny muzycznej, dla krajów z Europy Środkowej i Wschodniej bywał wielokrotnie bardzo potrzebnym oddechem. Najróżniejsze alkohole i napoje energetyczne (dla transparencji dodam, że sam ze wsparcia pewnego byka skorzystałem wiele razy w mojej muzycznej karierze) wchodziły z ofertą sponsorską na rynki, gdzie organiczne działanie wciąż borykało się z gigantycznymi problemami, głównie finansowymi.

Pojawiły się postacie takie jak Joe, heros innowacyjnej muzyki tanecznej, który na swoje gigi jeździ pociągiem. To pieśń przyszłości i dobry przykład dla reszty – pociągi są bardziej ekologiczne, siatka połączeń w Europie wyśmienita, a kiedy dodamy piekło, które trzeba przejść na lotnisku (a także dojazdy na i z niego), czasy przejazdów nie wydają się już tak straszne w porównaniu z samolotami. Bardzo budujące jest to, ile lokalnych scen z nieoczekiwanych miejsc wpływa dzisiaj na brzmienie muzyki klubowej – od Szanghaju po Rosję, świat nie musi już czekać na kolejnego nudnego mesjasza z Berlina. Globalizacja słuchania muzyki to wspaniałe i inspirujące zjawisko, ale niekoniecznie musimy wozić tych wszystkich ludzi po całym świecie, skoro dobrych DJ-ów i DJ-ek jest w każdym mieście na pęczki. Racjonalizacja transportu, zmniejszenie skali, postawienie na lokalność, może powolne odrywanie się od toksycznego mleka sponsorów (które i tak się wyczerpie, kiedy uderzy kryzys finansowy, a uderzy na pewno) – to główne wyzwania, jakie stoją dzisiaj przed kulturą klubową. Widać progres, szczególnie w odczarowywaniu festiwali – jak grzyby po deszczu wyrastają małe, lokalne festiwale, które przyciągają nie wielkimi nazwiskami, a świetną atmosferą, czy interesującą lokacją. Klubowa społeczność potrafi się jednoczyć w ważnych sprawach, nawet w krajach o tak zgniłej tkance społecznej, jak Polska – kiedy wybuchło szambo wokół symetrystycznych czy homofobicznych zachowań różnych podmiotów wobec ataków na społeczność LGBTQ+ po Marszu Równości w Białymstoku, scena i publiczność ruszyły na solidarną odsiecz. Bo kultura klubowa przyciąga nie tylko brosów w v-neckach mówiących mordo, masz jakiegoś nosa? pod kiblem, ale także ludzi otwartych, zaangażowanych i świadomych, czemu dowodzi ogromny sukces najróżniejszych imprez czy składanek charytatywnych. Jeśli przy okazji zabawy możemy zrobić coś dobrego dla świata – tym lepiej! A malkontenci niech dalej gadają o zielonej modzie czy o tym, że na akcjach charytatywnych ludzie buduję markę własną – historia oceni, kto miał rację.

Po wciąż niedokończonej demaskulinizacji sceny i ciągle trwającej walce o bardziej aktywne włączanie kobiet oraz społeczności LGBTQ+ na równych zasadach (o ironio, to właśnie ta społeczność zrodziła kulturę klubową, no ale tak działa nasz chory świat), kolejnym polem walki o świadomość będzie ekologia. Coraz głośniej mówi się o śladzie węglowym generowanym przez świat DJ-ski, jak wspominałem wcześniej, kluby i festiwale zaczynają myśleć w kategoriach zero waste, lub przynajmniej walczą z plastikiem.

Dzisiaj, kiedy scena, jak i optyka wokół muzyki elektronicznej i klubowej zmieniły się diametralnie, tego typu wsparcie może powodować wiele problemów i wypaczeń, ale 6 czy 7 lat temu różne marki pozwalały zaprosić do Polski naprawdę rewelacyjnych artystów i artystki, których występy inspirowały kolejnych ludzi do dalszego muzycznego rozwoju. Owszem, dominacja marek staje się powoli uciążliwa, a festiwaloza to temat wielu dyskusji, ale na którymś etapie bratanie z markami było może nie tyle konieczne, co po prostu bardzo przydatne. Co nie znaczy, że nie trzeba stawiać granic. Powiedzenie nie ma etycznej konsumpcji na obecnym etapie kapitalizmu ma w sobie sporo prawdy, ale nie zwalnia zupełnie z myślenia. Tak bardzo, jak niemożliwe jest kompletne życie poza systemem, można jednak podejmować trudne decyzje. Black Madonna wycofała się z festiwalu Intersect, bo ten był sponsorowany przez Amazona. Trudno o przykład bardziej diabolicznej korporacji i wcielenia dystopijnego kapitalizmu, więc akurat ta decyzja do najtrudniejszych nie należała. W Polsce dość problematyczne jest to, że jeden z największych festiwali z muzyką elektroniczną i klubową sponsoruje absolutnie szkodliwa klimatycznie firma energetyczna, ale głośno wskazywał na to wyłącznie prowadzący Brutaż Rrrkrta. W związku z katastrofą klimatyczną możemy obserwować wzrost inwestycji w kulturę i rozrywkę najróżniejszych podejrzanych firm chętnych wybielić swój wizerunek, więc klubowa społeczność stanie przed kolejnymi etycznymi wyzwaniami: czy grać na BP czy Shell Music Festival? Należy też pamiętać, że artystki i artyści to ludzie funkcjonujący w tym samym systemie, co my, a jak na razie za wszystko trzeba po prostu płacić. Rundka po festiwalach to dobry sposób na to, żeby zarobić na kilka miesięcy spokoju w studiu. Nie ma w tym nic złego, ale na znaczące gesty też powinno być miejsce. Podobnie jest z ekologiczną świadomością – nawet najbardziej demoniczne emanacje kultury festiwalowej zaczynają ekologiczne zabiegi. Ba, siedlisko klubowego Babilonu, jakim jest Ibiza, też zaczyna myśleć o zmianie myślenia o środowisku, sukcesywnie eliminując plastik, czy pracując nad instalacjami odzyskującymi wodę. Nawet jeśli to moda, to nie ma w tym nic złego – ostateczny efekt będzie pozytywny.

WIĘCEJ