Żyjemy w piekle, chcemy oglądać diabły.

Reality shows podbiły telewizję na przełomie wieków. Były niejako skazane na sukces – koszty produkcji były tanie, więc stacje mogły w łatwy sposób wypuszczać kolejne formaty, ludzie oglądali je chętnie (podglądanie prawdziwych osób to ekscytująca perspektywa), a różne formaty mogły trafiać do różnych segmentów widowni. Kiedy odbywała się telewizyjna rewolucja i seriale stawały się synonimem nowej rozrywki z klasą, wydawało się, że reality tv odchodzi do lamusa. Serwisy streamingowe miały być gwoździem do trumny telewizji, przystanią dla jakościowych produkcji i odważnych formatów. W 2021 roku wiemy już, że serwisy streamingowe różnią się od dawnych kablówek wyłącznie marketingiem i oglądaniem uwolnionym od czasów emisji. Reality tv ma się doskonale, co więcej, ewoluuje, do tego w dystopijnym i dość ponurym kierunku. 

Kluczowym słowem jest oczywiście content. Kablówki nie używały tego słowa, miały ramówkę do zapełnienia. Ramówka działa w sekwencji dobowej i tygodniowej, content nie ma czasu emisji, nie ma również ograniczeń i wymagań co do długości. Nie chodzi o wypełnienie 24 godzin 7 dni w tygodniu, a o zalanie platformy treściami, które algorytmy mogą podsuwać milionom ludzi w dowolnym czasie. Reality tv to dobry i tani sposób, żeby uskutecznić taki potop. W sukurs przyszło także licencjonowanie już powstałych formatów (jak np. Keeping Up With Kardashians na Netflixie). Kiedy uderzyła pandemia, reality tv po raz kolejny wystrzeliły w rankingach – wokół dosłownie rozpadał się świat, więc odmóżdżająca rozrywka była w sam raz. Ale nawet przed nią Love Island czy Too Hot To Handle miały się naprawdę dobrze. Od czasów Big Brothera wiele się zmieniło, niestety, raczej na gorsze. O ile w BB czy w Barze mogliśmy oglądać różne typy ludzi – zarówno pod względem klasy społecznej, jak i wyglądu – tak dzisiaj dominuje homogenizacja. Tak zresztą skonstruowane są najbardziej popularne formaty: to ma być parowanie instagramowych ciał. 

Dzięki harcom rodziny Kardashianek, bogaci ludzie przejęli kolejny segment rzeczywistości. O ile Big Brother czy Bar umożliwiały wypromowanie się i zarobek osobom z różnych warstw społeczeństwa, tak dzisiaj do najróżniejszych formatów bierze się przede wszystkim ludzi sukcesu. Nie mamy oglądać nadziei na mobilność społeczną, mamy oglądać coś, do czego powinniśmy aspirować. Skrajnym przypadkiem takich treści są wszystkie programy typu Real Housewives Of, Bling Empire czy Selling Sunset. Ten ostatni jest w ogóle absolutnie fascynującym studium późnego kapitalizmu. Śledzimy losy osób zatrudnionych w Oppenheim Group, biurze nieruchomości sprzedającym luksusowe domy w Los Angeles. Poza standardową dramą interpersonalną, obserwujemy absolutnie skandaliczne realia rynku mieszkaniowego w Mieście Aniołów. Domy za 5, 15 i 50 milionów dolarów, z widokiem na spowite toksyczną chmurą wieżowce. Co ciekawe, właśnie ta strona miasta uważana jest za pożądany krajobraz za oknem, a widok na góry, czy rodzinne przedmieścia z zielenią to coś mało atrakcyjnego. Gdzie tu logika, nie wiem, ale rozmawiamy o posiadłościach wklejonych w niegościnne skały, w mieście regularnie trawionym przez pożary, spowitym smogiem i pozbawionym transportu publicznego (za to z wieloma zakorkowanymi, sześciopasmowymi autostradami). Selling Sunset to skrajna dystopia, gdzie organizuje się event charytatywny dla osób w kryzysie bezdomności po to, żeby lepiej pokazać dom za kilka milionów dolarów. W Los Angeles bezdomność to poważny problem – w 2020 roku liczba osób pozbawionych dachu nad głową wzrosła o 13% i według ostrożnych szacunków to prawie 70 tysięcy osób. Przepych pokazywany w Selling Sunset to jaskrawa bezczelność, ale właśnie to jest kluczowa część składowa reality tv opartej na bogatych, próżnych osobach.

Oglądając takie programy możemy się pocieszać: może jesteśmy na dnie kapitalistycznego porządku, może gryziemy gruz, albo przeżywamy ciągłą frustrację kolejnymi zawodowymi niewypałami, ale przynajmniej nie jesteśmy tacy, jak oni. Widząc kiczowate stroje i wywołujące wylew dekoracje wnętrz możemy sobie mówić: gdybym miałx pieniądze, na pewno bym tak nie zrobiłx! Ale nigdy takich pieniędzy mieć nie będziemy, bo co najwyżej stać nas na wynajmowanie dość średniego mieszkania z alternatywą w postaci kredytu na 2000 lat. To wszystko farsa, jasne. Ale nawet na polu reality tv widzimy, gdzie leżą priorytety kapitału: on najbardziej chce świętować sam siebie, wynagradzać, pokazywać swój sukces. Odbierać szanse nawet tam, gdzie ich de facto nie ma, bo przecież udane kariery ludzi z nizin społecznych po udziale w takich programach można policzyć na palcach jednej ręki. Zresztą bezwstydne pokazywanie kapitalizmu na piekielnych obrotach to tylko jeden z wielu dystopijnych aspektów reality tv. Weźmy Too Hot To Handle, gdzie występujący są poddawani rzekomo złożonym procesom kontrolowanym przez sztuczną inteligencję. Oczywiście, wiele z tego jest fałszem, ustawioną przez produkcję manipulacją. Ale jest coś upiornego w tym, kiedy słyszy się, jak uczestnicy i uczestniczki – którzy już sprzedali sporą dozę swojego człowieczeństwa w ramach programu – z powagą mówią, że należy słuchać się AI. Charlie Brooker wiedział, co robi, kiedy zawiesił Black Mirror, bo rzeczywistość bije ten serial na głowę.

Teflonowa pozycja reality tv nie zmieni się prędko, o ile kiedykolwiek. Mogą zmieniać się platformy i środki komunikacji, ale niskie koszty i żerowanie na najniższych ludzkich instynktach pozostanie niezmienne. Ich popularność jest również zrozumiałym znakiem czasów. Kiedy realia są konsekwentnie depresyjne – a raczej będzie tylko gorzej – szukamy dróg ucieczki. Nie ma nic bardziej relaksującego, niż oglądanie upadku ludzkości w domach o wartości wydatków majątkowych miasta Kalisza za rok 2021.   

WIĘCEJ