Lustereczko powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie?
W zeszłym tygodniu w internecie zawrzało, tym razem internautów i internautki rozgrzał temat operacji powiększenia biustu, której poddała się Young Leosia. Zrobiło się jeszcze goręcej po tym, jak całą sytuację postanowił skomentować Jan Śpiewak, nazywając raperkę strażniczką kapitalizmu. Aktywista stwierdził, że Leokadia, decydując się na operację, zrobiła przysługę biznesowi fitness i cateringowemu, które żerują na niskiej samoocenie młodych kobiet, wypowiedź Śpiewaka skomentował już u nas Paweł Klimczak. Ja natomiast chciałabym na chwilę pochylić się nad szeroko pojętą branżą beauty, przyjrzeć się nierealnym standardom piękna i ostatecznie odpowiedzieć na pytanie, czy krytyka Young Leosi faktycznie może być uzasadniona.
Chyba wszystkie możemy się zgodzić, co do tego, że kobiety postrzegane są przedmiotowo. Nasza wartość ulokowana jest w naszym wyglądzie i zależy od tego, jak ładne i szczupłe jesteśmy. Od codziennego stosowania zaawansowanych technologicznie balsamów i samoopalaczy, po niechirurgiczne zabiegi, takie jak botox i kwasy wypełniające. Branża beauty co roku zarabia miliony (miliardy?) dolarów na tym, że kobiety wiecznie czują się w swojej skórze niewystarczające. Wraz z dostępnością coraz większej liczby produktów i zabiegów rośnie również presja na to, jak kobiety powinny lub nie powinny wyglądać. Makijaż, krągłości w odpowiednich miejscach i brak tłuszczyku w innych, ogolone nogi i gładka cera sprawiają, że nie tylko czujemy się lepiej, ale jesteśmy też lepiej traktowane. Gdy przestałam się regularnie malować, początkowo nie było dnia, by ktoś nie zadał mi pytania, czy wszystko ze mną OK? Bo coś słabo wyglądam, chora jakaś taka i blada. Nasz wygląd jest notorycznie komentowany, dlatego niezależnie od tego, czy chodzi o sztuczne rzęsy, farbowane włosy, wytatuowane brwi, żelowe paznokcie, laserową depilację ciała czy wypełnienie ust, są spore szanse, że wszystkie do pewnego stopnia postrzegamy tego rodzaju zabiegi jako zupełnie normalne. To część rutyny, dbania o siebie, mimo iż większość z tych zabiegów kosmetycznych praktycznie nie istniało w naszej kulturze jeszcze sto lat temu. Prawda jest taka, że wiele z naszych oczekiwań dotyczących kobiecego piękna zostało w dużej mierze ukształtowanych przez współczesnych reklamodawców.
Jednym z przykładów doskonale obrazujących to zjawisko, jest współczesne przekonanie, że włosy na ciele kobiety (wszędzie poza głową) są obrzydliwe, niehigieniczne i świadczą o zaniedbaniu. Dziś kobiety w mediach zazwyczaj przedstawiane są bez włosów na ciele lub wyśmiewane za to, że je mają, ale to nie był zawsze standard. Kulturoznawczyni Christine Hope, która przeprowadziła ostateczne badania nad historią kobiecej depilacji i w swoim artykule z 1982 roku twierdzi, że odpowiedzi należy szukać w modzie i reklamie. Do pewnego stopnia przejście na intensywniejsze golenie możliwe było dzięki nowszej technologii w postaci wynalezienia maszynki do golenia z jednorazowymi ostrzami (1901) i błyskawicznego kremu do golenia (1919), ale to producenci potrzebowali rozszerzyć grupę potencjalnych konsumentów, by sprzedawać więcej produktu. Najpierw w 1915 roku, nastąpiło coś, co Hope nazwała atakiem na pachę, czyli pojawiła się seria reklam ostrzegających kobiety, że włosy pod pachami są brzydkie i niekobiece, dlatego muszą zostać ogolone, aby pachy były tak gładkie, jak twarz. Później nastąpiła eksplozja reklam zachęcających kobiety do golenia nóg, by wyglądać atrakcyjniej w przezroczystych pończochach i modnych strojach kąpielowych. Pod koniec II wojny światowej golenie stało się standardem dla amerykańskich kobiet, reklamy w magazynach takich, jak Harper’s Bazaar nieustannie przekonywały o niekobiecym charakterze włosów na ciele, szczególnie na nogach. Do 1964 roku 98 procent Amerykanek między 15 a 44 rokiem życia twierdziło, że usuwa część włosów na ciele. Dziś już nawet 11 i 12-latki martwią się goleniem włosów. Skąd takie przekonanie? Bo sama myślałam jeszcze w podstawówce i wiem, że moje koleżanki również.
Ta kultura obsesji na punkcie piękna sprawia, że młode dziewczyny nigdy nie będą w stanie dorównać wygórowanym standardom piękna. Wiecznie porównujemy się do kogoś. Za wyznaczniczki współczesnego kanonu piękna uważa się m.in. Kardashianki, które, jak nietrudno zauważyć, przeszły w swoim życiu już sporo zabiegów upiększających – od sztucznych paznokci i doczepiania włosów, przez zrobienie ust, wyostrzenie rysów twarzy, po powiększenie biustu, pośladków i odchudzenie brzucha. Nie trzeba znać tajników chirurgii plastycznej, by zauważyć różnice w ich wyglądzie, porównując zdjęcia na przestrzeni lat. Uwierzcie mi, żadne hormony i okres dojrzewnia nie są w stanie zmienić ciała i twarzy do tego stopnia, jak miało to miejsce u Kylie czy Kendall Jenner. Jednocześnie, Kardashianki notorycznie zaprzeczają znacznej ingerencji we własne ciała. Oczywiście są pojedyncze przypadki, jak przyznanie się przez Kylie do powiększenia ust, ale poza tym rodzina utrzymuje, że po prostu zdrowo się odżywia i dużo ćwiczy. Do zabiegów upiększających dochodzi jeszcze przerabianie zdjęć. Wszystko to karmi niepewność młodych dziewczyn i kobiet, na których zarabia branża beauty. Jeżeli standardy piękna są tworzone na podstawie zmodyfikowanego ciała, jak kiedykolwiek ciało naturalne ma im dorównać? Dlatego nasz świat opiera się na nastolatkach uczonych kupowania podkładu, aby ukryć swój trądzik. Przekonuje starsze kobiety, że nowo odkryty, drogi produkt w magiczny sposób zredukuje ich zmarszczki, których powinny się wstydzić. Zmusza dzieci do myślenia, że są mniej idealnie tylko dlatego, że mają na ciele włosy, które jeszcze dobrze nie zdążyły wyrosnąć. Niezwykle trafnie opisuje to Naomi Wolf w książce Mit urody, która w skrócie mówi, że gdyby kobiety nagle przestały czuć się brzydkie, najszybciej rozwijająca się medyczna specjalizacja zaczęłaby szybko zanikać. Mimo iż książka po raz pierwszy ukazała się w 1990 roku, wciąż jest wyjątkowo aktualna. Wolf pisze, że przemysł chirurgii plastycznej przynosi rocznie trzysta milionów dolarów dochodu w Stanach Zjednoczonych; dochody te zwiększają się każdego roku o dziesięć procent. Autorce wcale nie chodzi o to, byśmy chodziły w workach, przestały zwracać uwagę na to, co wkładamy, zrezygnowały z makijażu i fryzjera. Wolf nie kwestionuje tego, że moda i kosmetyki mogą być również źródłem przyjemności, a raczej pisze: Nie atakuję nic, co sprawia, że kobiety czują się dobrze, atakuję tylko to, przez co czujemy się źle.
Mogłoby wydawać się proste, ale jak już może niektóre z was się domyśliły, nie tak łatwo odróżnić własne preferencje od tych narzuconych. Nasze wybory nie dzielą się tylko na te, podyktowane własnym widzi mi się vs te wpisujące się w szerszy schemat funkcjonowania w społeczeństwie. Każda_y lubi dobrze wyglądać i to, że coś podyktowane jest modą lub sprytnym marketingiem nie zmienia faktu, że może poprawić nasze samopoczucie lub po prostu nam się podobać. Rzadko kiedy tak dogłębnie analizujemy nasze wybory, jednak wydaje mi się, że krytyka szeroko pojętej branży beauty jest konieczna, ponieważ żeruje ona na nienawiści do własnego ciała. Zrozumienie intensywności wstydu, jaki odczuwamy z powodu naszego nieidealnego wyglądu, jest niezbędne, bo wymagania dotyczące tego, co musimy robić, aby być normalne lub nawet po prostu wystarczające wciąż rosną. Zdaniem Naomi Wolf producenci kosmetyków, firmy dietetyczne i chirurdzy plastyczni celowo wypaczają samopostrzeganie kobiet, bo ich przychody zależą od tego, jak bardzo jesteśmy niezadowolone z tego, jak wyglądamy. Nienawidzimy zatem nie tylko siebie, ale też i innych kobiet. Lustrujemy się wzajemnie od góry do dołu, oceniając wygląd, bez poświęcenia chwili na poznanie danej osoby. Zazdrościmy i żywimy do siebie nawzajem urazę, jeśli inna kobieta wygląda zbyt dobrze, lub gardzimy, ewentualnie ignorujemy się, gdy wygląda zbyt źle. Skutkiem tego wszystkiego jest negatywny stosunek do własnego ciała u coraz młodszych kobiet i dziewczynek, a influencerki popularyzujące zabiegi chirurgii plastycznej, beauty filtry na Instagramie i coraz lepiej ukrywane reklamy, tylko to zjawisko pogłębiają.
Nie chcę oceniać, bo nie raz sama zastanawiałam się nad kosmetycznymi, która tego nie robiła? Ach, jak cudownie byłoby wyzbyć się kompleksów związanych z wyglądem, niestety, mam wrażenie, że to lista bez końca. Zawsze znajdzie się coś do poprawki, jakiś defekt do ulepszenia, a granicę wyznacza jedynie limit karty kredytowej. Czy można w takim razie wypisać z konkursu piękności? Olać te wszystkie wymogi? Nie za bardzo, bo tak, jak już wspominałam to, jak wyglądamy, wpływa na to, jak jesteśmy traktowane. Ponadto nie zapominajmy o tym, że o wiele łatwiej kwestionować standardy piękna, gdy w dalszym ciągu wpisujemy się w kanon. Osoby niebiałe, osoby tranpłciowe i osoby z niepełnosprawnościami często nie mają tego komfortu i bezpieczeństwa, by kwestionować branżę beauty, ponieważ dużym stopniu wciąż są dyskryminowane właśnie ze względu na wygląd. Dlatego ingerencja w własny wygląd ze strony osób, które zmagają się z codziennymi docinkami, mogą zostać odrzucone na stanowisku pracy lub nawet zaatakowane, jest czymś innym niż w przypadku osób, które nawet bez makijażu i golenia nóg wciąż wpisują się w społecznie akceptowany kanon piękna.
Ponadto indywidualny wybór golenia pach, malowania czy powiększenia ust oczywiście nie jest feministyczny, ale wydaje mi się, że nie jest też do końca antyfeministyczny. Ostatecznie przecież jakikolwiek indywidualny wybór zawsze będzie istniał poza paradygmatem feminizmu, który jest ruchem kolektywnym i strukturalnym, skupiającym się na emancypacji. Dlatego uważam, że nie powinnyśmy potępiać indywidualnych wyborów i z góry uznawać ich za niemoralne, bo to do niczego nie prowadzi. Co jednocześnie nie znaczy, że nie warto się tym wyborom przyglądać i wyciągać z nich wniosków na temat szerszego zjawiska jakim jest popularyzacja zabiegów chirurgii plastycznej. Ulokowywanie w Young Leosi odpowiedzialności za całe pokolenie młodych dziewcząt uważam za absurdalne. Dlaczego oczekujemy, że młoda raperka musi być świadoma opresyjności branży beauty? Jeżeli naprawdę chcemy zmian niezbędna jest tutaj przede wszystkim kobieca solidarność i poszanowanie cudzych wyborów, nawet jeśli same dokonujemy zupełnie innych. Wydaje mi się, choć może to i moje złudne nadzieje, że pandemiczny okres lockdownów dużo zmienił w naszym postrzeganiu siebie i przetasował priorytety. Bardziej cenimy sobie teraz wygodę, nie czujemy się zobowiązane do pokazywania się zawsze w pełnym makijażu i ogólnie bardziej zastanawiamy się, co faktycznie wyraża nas, a co było nam wcześniej narzucone, jak chodzi o wygląd. Ale być może to zjawisko funkcjonuje tylko mojej bańce. Pewność siebie to bardzo złożona rzecz i uważam, że każda osoba powinna zastanowić się, skąd się ona w nas bierze, gdzie leży jej źródło i od czego jest uzależnione. Jak wiele rzeczy, również i panujące standardy piękna warto kwestionować i poddawać namysłowi. Ostatecznie też należy pamiętać, że to, że zdaję sobie sprawę z opresyjnych wymogów co do kobiecego wyglądu, nie znaczy, że jestem od nich wolna. Dlatego stawiam na radykalną empatię i staram się zastanawiać, skąd biorą się moje kompleksy. Szukam tego, co faktycznie sprawia mi przyjemność, a nie jest wyuczoną formą opresji społecznej i wszystkim osobom bez względu na płeć polecam to samo.