Jak dobre intencje i rzekoma empatia prowadzą do wykluczenia.
Ze wszystkich wojen prowadzonych w środowiskach progresywnych i lewicowych, te, które wywołują tzw. terfy (z ang. trans trans-exclusionary radical feminist) są najbardziej szokujące. Można się spierać o formy utemperowania/obalenia kapitalizmu, można dyskutować o porządnej reprezentacji, można również różnić się pięknie na temat takich czy innych rozwiązań równościowych. Ale odmawianie równych praw konkretnej grupie, a nawet podważanie realności jej tożsamości, wykracza daleko poza optykę lewicowych sporów. Niestety, duża część terfizmu, czy bardziej pejoratywnie, terfiarstwa, zasłaniając się wolnością debaty prowadzi regularną wojnę z osobami trans, szczególnie jeśli są to osoby aktywistyczne. Warto podkreślić, że nie każda transfobia jest terfizmem – kluczowa jest tu fraza radical feminist, czyli utożsamianie się z pewnymi obszarami radykalnego feminizmu. Osoby z tych ideologicznych terytoriów wolą mówić o sobie, że są gender critical, a zatem płeć biologiczną uważają za coś nienaruszalnego, co determinuje tożsamość. Część środowisk terfiarskich wychodząc z tego założenia, nie ma złych intencji – takie postawienie sprawy ma chronić kobiecą tożsamość przed rzekomym przejęciem czy rozwodnieniem. Z kolei o pewnych środowiskach mózna mówić, że prowadzą wojnę, bo w grę wchodzą tu zarówno działania, powiedzmy, dyplomatyczne: wywiady w liberalnych gazetach, korzystanie z własnego statusu naukowego do szerzenia antytransowej propagandy, wspieranie pseudonaukowych publikacji, jak i ostre zagrania w rodzaju ataków w mediach społecznościowych i szczucia na konkretne osoby. Szczęśliwie, to zjawisko głośne, ale marginalne – zdecydowana większość organizacji feministycznych w Polsce jest trans-inkluzywna, trudno uznać też zasięg rażenia głównych postaci rodzimego ruchu terfiarskiego za szeroki. Niemniej jednak, pewna część terfowych poglądów potrafi mocno rezonować z kobietami, które czują, że ich tożsamość jest atakowana. Nic dziwnego, od antykobiecych wystąpień i ustaw rządu, z wyrokiem pseudotrybunału na czele, po codzienny seksizm i mizoginię, jakiego doświadczają, nietrudno uwierzyć, że zagrożenie idzie także ze strony jednej z najbardziej marginalizowanych grup.
Skąd wziął się terfizm? Samo użycie tego terminu po raz pierwszy przypisuje się Viv Smythe, która użyła go na swoim blogu w 2008. Sama autorka mówi, że raczej nie była pierwsza (po prostu jej strona, na której widnieje to słowo, jest wciąż aktywna), do tego nie bierze odpowiedzialności za to, co stało się z tym określeniem potem. Smythe dodaje także, że to dość niesprawiedliwe, że zbiera internetowe punkty za wykucie tego terminu, a inne, bardziej zasłużone dla walki o inkluzywność dla osób trans w ruchu feministycznym osoby (tutaj wymienia np. Lisę Harney), są pomijane. Minęło już sporo czasu od tego momentu, a w internecie w zasadzie już kilka epok. W międzyczasie osoby określane tym terminem uznały, że jest obraźliwy – mimo, że jest dosłowną reprezentacją ich poglądów. Jako że termin terf zrodził się właśnie w sieci, to głównym polem walki są media społcznościowe. Tutaj, przy pomocy mniejszych i większych kont na Instagramie czy Twitterze, terfy i terfki próbują obronić kobiecą tożsamość, na którą rzekomy zamach przeprowadzają osoby trans, szczególnie te, które działają aktywistycznie. Chociaż rozmawiamy w kontekście współczesnym, to warto wróćić do lat 70-tych XX wieku, bo już wtedy w łonie amerykańskiego ruchu feministycznego zaczęły się dyskusje dotyczące inkluzywności osób trans. Czym bardziej feministyczny mainstream widział potrzebę we wspólnej walce o równość z tęczowymi społecznościami (słusznie obierając za cel patriarchat, który jest barierą wolności zarówno dla kobiet, jak i osób LGBTQ+), tym bardziej ta dyskusja była marginalizowana. Za jej wskrzeszenie w pierwszej dekadzie XXI wieku obwinia się ruch tzw. sceptyków, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Sceptycy podważali sensowność jakichkolwiek nauk badających kwestie tożsamości, za szczególny cel obrali sobie nauki społeczne. To tutaj należy szukać korzeni kultu biologiczności, jaki uprawiają terfowe środowiska. Upraszczając: skoro gender jest płcią kulturową, a sex biologiczną, to tylko ten drugi konstrukt jest obowiązujący. Bo tym właśnie jest płeć biologiczna, kolejnym konstruktem, który zasadniczo nie powinien mieć żadnego wpływu na los człowieka.
Korzystając z tego argumentu twardej nauki, środowiska terfów prezentują osoby trans jako potwory zagrażające prawdziwym (czyli biologicznym) kobietom: mężczyzn, którzy twierdzą – bądź wmówili sobie – że są kobietami, żeby dokonywać ataków w miejscach, gdzie kobiety są w szczególnie wrażliwej pozycji, np. w łazienkach, toaletach, czy szatniach. Oczywiście, poza pojedynczymi głośnymi przypadkami, nie mamy do czynienia z falą przemocy, za którą są odpowiedzialne osoby trans. Co więcej, badania pokazują, że to właśnie osoby trans mają o wiele większą szansę zostać ofiarami przemocy, niż osoby cis. A terfiarskie dyskusje tylko tę tendencję wzmagają. Jak podaje BBC, przemoc wobec osób trans w ostatnich pięciu latach wzrosła aż o 400%. Interesującym aspektem przejęcia tego rzekomo biologicznego myślenia jest to, że sceptycy to umysłowi ojcowie dzisiejszego alt rightu i innych shitlordów z internetu, czyli środowisk, które nawet nie tyle mają mało wspólnego z feminizmem, co aktywnie go zwalczają. Z kolei na istnienie transmężczyzn terfy mają prostą odpowiedź: to kobiety, które poddały się patriarchatowi i widząc, że po tamtej stronie jest łatwiej, wybrały taką drogę. W terfiarskim dyskursie mieszają się wątki i porządki. Z jednej strony osoby trans są bezwolnymi ofiarami osób aktywistycznych lub patriarchatu, z drugiej jakąś potężną organizacją, która masowo wkrada się do damskich toalet, żeby czynić zwyrodnienie. Mamy tu do czynienia z mechanizmem typowym dla każdej irracjonalnej dyskryminacji: połączenia pogardy i pożałowania, mitów o niesamowitej sprawczości, z pochyleniem się nad losem tych biednych ludzi. Problem polega na tym, że ta rzekomo wyciągnięta dłoń jest listkiem figowym, zasłaniającym prawdziwe intencje tych środowisk. W wersji light to odsunięcie osób trans od dyskusji o równości, w wersji hardcorowej zupełne wymazanie ich istnienia. Nieprzypadkowo nasilenie się tendencji terfiarskich można zaobserwować w czasach, kiedy pojawiają się próby wprowadzenia jakichkolwiek regulacji ułatwiających życie osobom trans. Zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Stanach Zjednoczonych, terfy uaktywniały się kiedy próbowano uregulować kwestie tożsamości. Kilka lat temu rząd Theresy May chciał umożliwić samoidentyfikację bez konieczności podawania medycznych dowodów na dysforię płciową – był to jeden z zapłonowych punktów dla brytyjskich terfów. Zresztą do dzisiaj to właśnie UK jest głównym producentem dyskryminujących treści, nawet pomijając to, że właśnie stamtąd pochodzi najbardziej znana terfka, autorka książek o pewnym młodocianym czarodzieju. Niedawno komisja, która zajmuje się GRA (Gender Recognition Act), zaleciła przyspieszenie prac nad zmianami, bo przeciąganie sprawy poskutkowało wciągnięciem oficjalnych organów w toksyczne dyskusje i wojny kulturowe. Zaskakująco trzeźwa ocena sytuacji, tym bardziej, że komisji przewodzą konserwatyści. W Stanach Zjednoczonych rozgorzała dyskusja o dostępie osób trans do toalet – która była wodą na młyn Donalda Trumpa i jego zwolenników. Zakończyła się także głośna sprawa Aimee Stephens, która wygrała pozew o dyskryminację przeciwko swojemu pracodawcy przed Sądem Najwyższym (niestety, nie dożyła werdyktu). Za Oceanem sprawa jest o tyle tragiczniejsza, że toksyczne i szkodliwe dyskusje przeciwko osobom trans poskutkowały falą dyskryminacyjnych uchwał regionalnych, szczególnie w południowych stanach. Dodajmy do tego coraz mocniejszą (choć dość kulejącą) reprezentację osób trans w popkulturze i wzmożenie terfiarskiej aktywności jest dość jasne.
W Polsce terfy również należą do feministycznego planktonu, ale nie znaczy, że nie mają posłuchu. Na fali Strajku Kobiet popfeminizm w najróżniejszym wydaniu – szczególnie tym instagramowym – zaliczył spory wzrost, z czego w zasadzie wypada się cieszyć. Niestety, pod przykrywką czy to akademickiej dociekliwości, czy obrony kobiecej tożsamości – często serwuje się dyskryminujące poglądy. Nie zamierzam tu wymieniać nazwisk czy ksyw polskich terfiar (lepiej docenić osoby aktywistyczne, takie, jak np. Maja Heban, Nina Kuta, czy Anton Ambroziak), bo im mniej będziemy dawać miejsca tym ludziom w internecie, tym lepiej. Uprzedzając różne cwane erystyczne zagrania, to nie jest żadna dyskryminacja, po prostu ograniczanie platformy dla osób, których działania są toksyczne i szkodliwe dla innych. Tym bardziej, że terfy bardzo często lubią stawiać się w roli ofiar cancel culture, jednocześnie udzielając wywiadów ogólnopolskim gazetom, czy korzystając ze swojej roli na uczelni wyższej. W Polsce terfy zebrały się głównie wokół krytyki określenia osoby z macicami, które bywało używane przy okazji Strajku Kobiet. Coś, co miało być wpięciem kwestii osób niecispłciowych pod potrzebę dostępu do aborcji, okazało się wzgórzem, na którym chcą umierać kolejne zastępy terfów. Niestety, część tego dyskursu okazuje się skuteczna. Ciskobiety, które czują, że są atakowane i dyskryminowane z wielu stron – co przecież nie jest odległe od prawdy – kiedy słyszą osoba z macicą, często przyjmują postawę defensywną. Wychodzą braki w edukacji, która milczy o osobach spoza cispłciowego porządku świata, uruchamia się za to mechanizm obronny przed nieznanym. Niestety, wiele terfiarskich poglądów trafia na podatny grunt, bo żeruje na niewiedzy i strachu. Gdyby te konflikty sprowadzały się do dyskursu, mielibyśmy problem, ale kiedy wylewają się także i na sferę praktyki, warto bić na alarm. Część osób o terfiarskich poglądach potrafi zaciekle atakować osobiście, często aktywizując swoich followersów. Oczywiście, nie każda terfka czy terf to opętane ideologiczną misją żołnierki w internetowej wojnie. Istnieje obszar ruchów feministycznych, które popierają najbardziej bazowe postulaty osób trans: np. zlikwidowanie potrzeby pozywania własnych rodziców przy procedurze korekty płci. Jednocześnie, idąc za biologicznym dyktatem rozumienia tego, czym jest płeć, widzą w osobach trans ludzi pogubionych, którzy walczą z naturą i próbujących zmienić coś, czego zmienić się nie da. Często odwołują się do empatii, zdrowego rozsądku i troski o dzieci, które mogą ulec namowom pewnych środowisk (czy modzie na bycie trans) i sięgnąć po blokery hormonalne (co ma być dla nich krzywdzące). I właśnie to skrzyżowanie zdrwoego rozsądku i empatii czyni ze środowisk terfiarskich łakomy kąsek dla prawicowej publicystyki, która w swojej walce z równością społeczną sięga po podobne argumenty.
Jest coś bolesnego w obserwowaniu podziałów w progresywnych środowiskach. Transfobia idąca z prawej strony jest naturalna i godna potępienia, ale w jakimś sensie zrozumiała. Lewicowa transfobia bywa tworem dzikim, wilkiem w owczej skórze, który przybył, by zniszczyć zręby walki o równość. O ile jestem w stanie zrozumieć pewne defensywne odruchy, szczególnie od osób, które dopiero oswajają się z kolejnymi literkami skrótu LGBTQ+ i tym, że tęczowa walka idzie ramię w ramię z walką o prawa kobiet (co nie znaczy, że je usprawiedliwiam), tak zajadły terfizm zasługuje na potępienie. Nie tylko powtarza prawicowe, antyludzkie kalki wykluczenia i wymazania, ale często także legitymizuje osoby o naprawdę niebezpiecznych poglądach, zapraszając je do wspólnej dyskusji. Osoby prezentujące transfobiczne poglądy często obrażają się za określenie terfy, podsuwając zbitek gender critical jako alternatywę. To kolejny listek figowy, który rozwadnia istotę problemu. A jest nim dyskryminacja i wykluczenie, po prostu, nawet jeśli powołuje się na empatię, racjonalizm, czy troskę o dzieci. Jeśli marzy nam się świat oparty o wolność i równość dla wszystkich, musimy uwzględnić całe spektrum kolorów tęczy. Szczególnie te najbardziej marginalizowane rejestry.